powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXLIV)
marzec 2015

Tu miejsce na labirynt…: Niebiański rydwan, piekielna muzyka
Merkabah ‹Moloch›
Wydawałoby się, że trudno byłoby we współczesnej muzyce o bardziej egzotyczny mariaż niż połączenie jazzu z metalem. A jednak John Zorn, właściciel wytwórni Tzadik Records, od dawna udowadnia, że nawet pod tym względem nie ma rzeczy niemożliwych. W Polsce wytyczoną przez niego drogą idzie między innymi warszawski zespół Merkabah, który w ubiegłym roku wydał swój drugi pełnometrażowy album – „Moloch”.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Początki Merkabah sięgają końca 2007 roku, kiedy to artysta plastyk, ale także zdolny perkusista Jakub Sokólski oraz gitarzysta Gabriel Orłowski zdecydowali się powołać do życia zespół, który łączyłby w swojej twórczości fascynację rockiem progresywnym i heavy metalem z jazzem i psychodelią. Wydawałoby się, że to nierealne, a jednak jest przecież sporo przykładów na całym świecie potwierdzających tę możliwość. Wystarczy wspomnieć o tworzonych przez Johna Zorna projektach Naked City i PainKiller, ale też o całym gronie grup, które na pewnym etapie swojej kariery znalazły spokojną przystań w stajni Tzadik Records, jak chociażby Massacre czy Deveykus. Z amerykańskim kompozytorem i multiinstrumentalistą łączy warszawski band jeszcze jedno – inspiracje starotestamentową żydowską mistyką. Widoczne są one już w samej nazwie zespołu, oznaczającej niebiański rydwan boga Jahwe, którego zaszczytu oglądania dostąpili między innymi prorocy Izaak i Ezechiel. Choć równie dobrze można powołać się na jeden z utworów legendarnej amerykańskiej kapeli Tool, który znalazł się na wydanej w 2000 roku kompilacyjnej płycie „Salival”…
Formacja zadebiutowała przed sześcioma laty wydaną własnym sumptem EP-ką „Merkabah"; była już wtedy – po dokooptowaniu basisty Aleksandra Pawłowicza – triem. Dwa lata później ukazało się natomiast koncertowe wydawnictwo „Lyonesse”, na którym po raz pierwszy można usłyszeć saksofonistę Rafała Wawszkiewicza. Wziął on też udział w sesji nagraniowej pełnometrażowego studyjnego debiutu „A Lament for the Lamb” (2012); chociaż z uwagi na moment, w którym dołączył do pozostałych muzyków, ominął go jeszcze proces tworzenia muzyki, która została zarejestrowana na krążku. Płytę wydała krakowska wytwórnia Instant Classic, specjalizująca się w eksperymentalnym metalu (vide Ketha, Thaw) i punku (Wild Books, We Are Idols) oraz post-rocku (Stara Rzeka, Alameda 3). Merkabah ze swoją nastrojową, ale również pełną emocji i – niekiedy przynajmniej – agresji muzyką lokowało się gdzieś w połowie tych dróg. Formacja, zawsze przykładająca wagę do oprawy graficznej swojej twórczości, od początku istnienia współpracowała też ze specem od wizualizacji, Adrienem Cognakiem, co okazało się bardzo istotne w kontekście koncertów, które dzięki niemu zdecydowanie zyskiwały na widowiskowości.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W tym samym czasie powstawać zaczął materiał na kolejną płytę, która – pod tytułem „Moloch” – ujrzała światło dzienne pod koniec marca ubiegłego roku. Trafiło na nią osiem instrumentalnych kompozycji, które – przynajmniej od strony muzycznej – układają się w swoisty concept-album. Otwiera go mocnym uderzeniem utwór „Reed Idol”, który pod wieloma względami przypomina późne wcielenie King Crimson (z czasów „THRAK” i „The ConstruKction of Light”). By jednak mieć pełen obraz, należy dodać, że musi to być King Crimson z dodanym saksofonem, który na całym „Molochu” odgrywa niepoślednią rolę. Nastroje zmieniają się tu zresztą dość często: po progresywno-metalowym wstępie mamy fragment typowo postrockowy (vide motoryka i ściana dźwięku), choć nie brakuje też chwil wytchnienia. Na plan pierwszy wybija się wtedy saksofon Wawszkiewicza, a w tle nadzwyczaj ciężko pracuje bas Pawłowicza. Przykuwa też uwagę w tym numerze znakomita przestrzenna produkcja, dzięki której wszystkie instrumenty są nie tylko doskonale słyszalne, ale na dodatek każdy z muzyków ma miejsce na budowanie odpowiedniego nastroju. A jest on niezwykle istotny także w kolejnych numerach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Najdłuższy na płycie, ponad dwunastominutowy, „Hilasterion” zaczyna się od grającego motyw żydowski saksofonu; z czasem dołączają kolejni instrumentaliści, a ich improwizowane partie potęgują odczucie chaosu, z którego ostatecznie wyłania się w niemal czystej postaci progresywny metal. Nie na długo jednak, ponieważ kolejne improwizacje wprowadzają do kompozycji ducha free jazzu – i tak jest praktycznie do samego końca. Opatrzony numerkiem trzy utwór „Hilasterion Cont.” nie jest, jak sugerowałby tytuł, prostą kontynuacją poprzednika. To powrót do brzmień zrodzonych w wyobraźni Roberta Frippa, z dialogiem saksofonu z perkusją (kłaniają się dokonania takich artystów, jak Ken Vandermark i Paal Nilssen-Love) oraz noise’owymi zagrywkami gitary elektrycznej w tle. „The King” zaskakuje gęstą fakturą nałożonych na siebie ścieżek gitary i sekcji rytmicznej; gdy dołącza do nich jeszcze saksofonista, ma się wrażenie, że przestrzeń zostaje wypełniona w całości – nie ma już miejsca na choćby jedną dodatkową nutę. Przynajmniej do połowy, kiedy to muzycy decydują się na moment zwolnić, by dać sobie czas na zaczerpnięcie oddechu przed kolejnym freejazzowym atakiem przypuszczonym na uszy słuchacza.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na tle wcześniejszych utworów, lekko podrasowany elektroniką „Hymn” wydaje się nijaki. Więcej w nim jazzu niż rocka, ale co najistotniejsze – mało emocji. To jeden z tych wykalkulowanych kawałków, które prawdopodobnie powstają po to, aby dopełnić materiał czasowo. Na szczęście w „Lille vies ager” zespół wraca do wcześniejszej formy, a dzieje się to ponownie za sprawą zapożyczeń z King Crimson. Zmienia się tempo i nastroje, ale duch Roberta Frippa unosi się gdzieś w pobliżu przez cały czas. Podobnie zresztą jak i nad – nieco mniej skomplikowanym w warstwie rytmicznej – „The Grapes are Filling (…) and Growing Heavy”. Obok metalowych zagrywek pojawia się tu grana unisono progresywna partia gitary i saksofonu, która płynnie prowadzi nas do utworu finałowego – „Ah! Ça ira”. Panowie z Merkabah wyszli prawdopodobnie z założenia, że rację miał ekspremier Leszek Miller, twierdząc, że prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą. Postanowili zatem zwieńczyć album nader mocnym akcentem – potężną porcją improwizowanego czadu, który miał jednocześnie stać się podsumowaniem tego wszystkiego, co znalazło się wcześniej na „Molochu”. I to rzeczywiście jest finał na miarę ich talentu. Długo wybrzmiewa i na jeszcze dłużej pozostaje w pamięci.
Warto dodać, że płyta Merkabah świetnie prezentuje się także pod względem graficznym. Niepokojąca, mroczna okładka jest dziełem Jakuba Sokólskiego, z którego talentu plastycznego korzystali też inni wykonawcy rockowi, jak chociażby zespoły Votum, Forge of Clouds czy koledzy ze stajni Instant Classic, czyli Innercity Ensemble.
Skład:
Gabriel Orłowski – gitara elektryczna, elektronika, sample
Aleksander Pawłowicz – gitara basowa, instrumenty perkusyjne
Rafał Wawszkiewicz – saksofon
Jakub Sokólski – perkusja, instrumenty perkusyjne, grafika
oraz
Adrien Cognac – wizualizacja



Tytuł: Moloch
Wykonawca / Kompozytor: Merkabah
Data wydania: 28 marca 2014
Nośnik: CD
Czas trwania: 50:46
Gatunek: jazz, metal
Wyszukaj w: Matras.pl
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Utwory
CD1
1) Reed Idol: 06:22
2) Hilasterion: 12:16
3) Hilasterion Cont.: 05:18
4) The King: 05:08
5) Hymn: 04:09
6) Lille vies ager: 06:25
7) The Grapes are Filling (…) and Growing Heavy: 06:47
8) Ah! Ça ira: 04:15
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

105
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.