Ravken spojrzał na wielbłądy, które wytrwale piły wodę. Ludzie rozsiedli się na trawie. Kobiety roznosiły posiłek, tylko nowa opiekunka Znajdy wciąż karmiła dziewczynkę. Także między Łowcą i Aronem położono zawiniątko. „Gospodarz” rozwiązał je. – Częstuj się – powiedział, wskazując suszone figi i paski twardego mięsa. – Dziękuję – rzekł Ravken, biorąc sobie owoc, w który wgryzł się żarłocznie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Muchy leniwie bzyczały w gorącym powietrzu. Ravken zjadł figę, rozkoszując się jej słodyczą, a później słony pasek mięsa. Przywykł do bardzo skromnego wiktu, to wystarczyło mu do zaspokojenia pierwszego głodu. – To prawda. Możliwe, że tamten stwór powróci po dziecko, chociaż szczerze w to wątpię. Jego matka raczej puściła się z jakimś kupcem, stąd jego dziwna karnacja i tyle. Jeżeli jednak stwór się pojawi… cóż, to najprawdopodobniej smok. Te stworzenia dysponują magią, zależnie od swej rasy. Tego osobnika słucha ziemia, co wskazywałoby na rodzaj qaya. Natomiast wielość głów przywodzi na myśl rasę tesirli, unikalną pod tym względem. – Teoretycznie pamiętał, że większość słuchaczy nie uważa takich faktów za pasjonujące. W praktyce nie zamierzał przestać o nich opowiadać każdemu, kto w porę nie zaprotestował. – To dziwna mieszanka, bo o ile qaya są zrównoważone, tesirli to chyba najbardziej humorzaste ze smoków… Ale „dziwna” nie oznacza „niemożliwa”. A ze smokiem można się dogadać. Z każdym, chociaż z niektórymi bywa to trudne. – Doszukuję się tu przytyku do swojej osoby – powiedział Devi. – Bo jesteś zdecydowanie zbyt egocentryczny. – To jest otwarta krytyka, Ravkenie. Jeszcze jeden zamaskowany lub nie zarzut pod moim adresem i będziesz pokonywał tę pustynię piechotą. Aron pokiwał głową. – Sugerujesz więc, że mamy ci zaufać? – W zasadzie nie powiedziałem nic takiego – stwierdził Ravken, biorąc kolejną figę. Trochę go nawet bawiło, że Aron wyczytał między wierszami jego entuzjastycznego wykładu tego typu przekaz. Niemniej, bardzo ułatwiało to rozmowę. – Poprosiłem jedynie o trochę wielbłądziego mleka dla znalezionego dziecka. Rozumiem jednak po twojej reakcji, że zamierzasz je przygarnąć, narażając się na gniew smoka. – Nie zajmiesz się niemowlęciem we właściwy sposób ani go nie wychowasz. Czy mylę się co do tego? – Nie – przyznał Ravken, zastanawiając się, czy naprawdę brak odpowiedzialności aż z niego promieniuje, że Aron był taki pewny swego. – Musisz znaleźć mu rodzinę. W jakiejś osadzie, mieście, gdziekolwiek. – Tak. – Ktoś musi zaryzykować gniew smoka czy czymkolwiek jest ta bestia. Dobrowolnie. Bo chyba nie jesteś człowiekiem, który pominąłby milczeniem taki szczegół jak śmiertelna w skutkach klątwa. – Nie jestem. – Podobnie jak ty, mam wrodzoną niechęć do porzucania niemowląt na środku pustyni. Skoro tak czy inaczej ktoś musi zaryzykować, mogę to zrobić, ale pod jednym warunkiem. Ravken nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu. Błysnął zębami. Naganiając Arona, sam wpadł w zastawione przez niego sidła. Domyślał się już nawet ich kształtu. – To ja będę rozmawiał ze smokiem? – Dokładnie – potwierdził Aron pogodnie. Ravken Łowca Plugastwa nie potrafił czytać ani pisać, ale trzy rzeczy wychodziły mu w życiu dobrze: zabijanie potworów, zaklinanie dżinów ognia i gra w karty. O tym ostatnim Lud Tęczy przekonał się bardzo dotkliwie. Miał na to całe pięć dni, które upłynęły na oczekiwaniu, aż smok raczy się zjawić i porwać przeklętą Znajdę. Ravken krył zadowolenie, chociaż każda godzina potwierdzała jego teorię. Gawędził, jadł suszone figi i solone mięso, pił wodę z oazy i wygrywał kolejne miedziaki. Codziennie też brał na ręce małą, złocistą Znajdę. Kiedy przestała już wydzierać się z głodu, była całkiem miłym dzieckiem. Tylko bez przerwy szarpała go za brodę, aż łzy kręciły się w oczach. Cierpliwość jest cnotą łowców. Ale nie kupców. Szóstego dnia, ledwie wstało słońce, Aron wynurzył się ze swojego namiotu z wielbłądzich skór. Podszedł do Ravkena, który siedział w kucki u boku Deviego, w cieniu palmy. – Smok nie przybył. – Nie przybył – potaknął Łowca. – Zdaje się, że miałeś rację. Dziecko nie jest przeklęte. – Uhm. – Wyglądasz na zadowolonego. – A kto nie lubi mieć racji? Aron uśmiechnął się lekko. – Nie byłeś pewien? Ravken zastanawiał się nad tym chwilę. – Zawsze istnieje margines błędu, prawda? Aron pokiwał głową. Milczeli przez chwilę. Ravken rękawem otarł pot z twarzy. Już teraz było gorąco, nadchodzący dzień zapowiadał się nad wyraz upalnie. Tęczowy patrzył na oazę, jakby rozważając, czy się odezwać. – Jutro ruszymy dalej – powiedział wreszcie. – Tydzień to… cóż, pewni bezpieczeństwa nie będziemy zapewne nigdy… ale to odpowiednio dużo czasu, by oczyścić się ze strachu. Każdy dzień zbędnej zwłoki przysparza mi strat. – Zrozumiałe – zapewnił Ravken. – A co ty zrobisz, Łowco? Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciał wyruszyć wraz z moją karawaną i bronić nas przed pustynnymi potworami. – W zamian za co? – spytał Ravken. – Za to, że karmiliśmy ciebie i Deviego przez wszystkie te dni i przygarnęliśmy twoją Znajdę. I może za trochę złota, lecz jego ilość zależy od zysków, które osiągnę, gdy już dotrę na targ… spóźniony o tydzień. Ravken roześmiał się. – Wikt, przygarnięcie Znajdy i trochę złota. Tak, brzmi jak godziwa zapłata. – Umilkł. Nabrał garść piasku i przesypał go między palcami. – Ale przedtem chciałbym domknąć sprawę z tym smokiem. Intryguje mnie, czego chciał od tutejszych. Do jutra się uwinę. Aron skinął głową ze zrozumieniem. – Skoro wiesz, dokąd lecieć. – Chyba wiem – potaknął Ravken i wstał. W końcu ostatnio miał naprawdę dużo czasu na myślenie. – Chodźmy, Devi. Smok podniósł się na łapy i wstrząsnął grzbiet, strosząc pióra. Ravken wskoczył na niego zwinnie, chwytając się pętli na szyi. Aron cofnął się, gdy smok wystartował, wzbijając w górę tuman piachu. Pomknął na północ ile sił w skrzydłach, szybciej niż jakikolwiek ptak. Leżeli na piasku. Devi zatoczył nad nimi krąg. Ravken wychylił się z jego grzbietu, spoglądając w dół. Ludzie rozgryzieni potwornymi szczękami. Ludzie rozerwani pazurami na strzępy. Ludzie, którym pod stopami ziemia otwarła się i zamknęła, połykając ich tylko do połowy. Piasek nasiąknięty krwią. Mozaika rozwleczonego mięsa, wnętrzności, bagaży i znieruchomiałych twarzy pod rozpalonym niebem. Nad tym wszystkim roje much, sępy kłócące się z wrzaskiem o pokarm oraz nadgniły zapach śmierci. – To nie dziecko było przeklęte – powiedział Devi. – Naprawdę ty też w to wątpiłeś? – spytał Ravken. Spodziewał się takiego widoku po rozważeniu słów smoka, które przekazał mu Sadik. Ale nigdy nie chciał zobaczyć potwierdzenia swoich racji w takiej formie. – Lądować? – Devi nie zniżył się do odpowiedzi. – Nie. Ale zrób jeszcze kilka kółek. Może ktoś przeżył. – Wydaje mi się, że leżą tu już kilka dni – zwrócił mu uwagę Devi, ale posłusznie zaczął krążyć nad trupami. – Masz rację – westchnął Ravken po długiej chwili. – Duchy pustyni, co ja mam teraz zrobić? Uniósł spoconą twarz do słońca, płonącego nad nimi jak lampion. Zlizał językiem słone krople znad górnej wargi. Pustynia była ogromna, nie istniał żaden sposób, aby wytropić na niej smoka, w dodatku władającego żywiołem ziemi. Zresztą, pomsta nie przywróciłaby ludziom życia. Hydra nie pożarła ofiar. Zdziczały smok, wychowany z dala od ludzi, teoretycznie nie powinien się przed tym wzdragać. Zwłaszcza na pustyni, gdzie nie porzuca się niepotrzebnie pokarmu. W zasadzie… – Wróci, gdy zgłodnieje, prawda, Devi? – spytał Ravken. – O czym ty bredzisz? – O smoku, który ich zabił. Wróci, gdy zgłodnieje. – To całkiem prawdopodobne, ale mamy tylko jeden dzień, Ravkenie. Jeden dzień. – Poczekajmy do zmierzchu. Smok zacharczał niechętnie. |