Sam Taylor-Johnson, która w latach 90. za swoje instalacje wideo zdobyła wiele prestiżowych wyróżnień, dała się już poznać jako sprawny reżyser; jej opowiadający o początkach zespołu The Beatles pełnometrażowy debiut, „John Lennon. Chłopak znikąd”, został dobrze przyjęty przez krytyków i nominowany do nagrody BAFTA. Kiedy po raz pierwszy ogłoszono, że to właśnie ona zrealizuje adaptację największego fenomenu literackiego ostatnich lat, oczekiwania wobec „50 Shades of Grey” bardzo wzrosły. Przedwcześnie – zupełnie jak tracący dziewictwo nastolatek, Taylor-Johnson może i ma dobre chęci, ale raczej nikogo nie zadowoli.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Chłosta! Chłosta! Chłosta! Chłosta!
Stachursky Anastasia Steele (niezła Dakota Johnson) studiuje literaturę angielską, a po godzinach dorabia sobie w sklepie z artykułami żelaznymi. Kiedy jej przyjaciółka rozchorowuje się w dniu, w którym ma przeprowadzić ważny wywiad z 27-letnim milionerem Christianem Greyem (Jamie Dornan), Anastasia zgadza się ją zastąpić. Krótkie spotkanie okazuje się początkiem namiętnej relacji – Grey zasypuje nieśmiałą dziewczyną drogimi prezentami i odkrywa przed nią świat nieznanych rozkoszy. Najbardziej pożądany kawaler w mieście ma jednak swoje tajemnice, a najmroczniejsze z nich skrywa tajemniczy „pokój zabaw”. „50 Shades of Grey” to bardzo wierna adaptacja. Może nawet zbyt wierna – widzów, którzy nie należą do fanów twórczości E.L. James, film raczej do siebie nie przekona. Pytanie tylko, co powiedzą na niego zdeklarowani entuzjaści popularnej trylogii sado-maso, bo w przeciwieństwie do książki, w której prawie każdy dialog kończył się równoczesnym orgazmem, film jest... dość niewinny. Więcej ekscytacji zagwarantuje pierwszy lepszy serial na HBO, a już na pewno zobaczy się w nim więcej golizny. Nie od dzisiaj wiadomo, że filmy o odważnej tematyce zwykle spotykają się w Stanach Zjednoczonych z wrogim nastawieniem – w końcu bezpruderyjny Holender Paul Verhoeven stał się publicznym wrogiem numer 1 za sprawą trwającej zaledwie kilka sekund pamiętnej sceny z udziałem Sharon Stone. „Ludzi bardziej przeraża widok dłoni pieszczącej pierś niż noża, który się w nią zagłębia” - zauważył kiedyś Philip Kaufman, którego film „Henry i June” jako pierwszy w historii otrzymał kategorię NC-17, czyli wykluczającą z seansu osoby poniżej 18 roku życia. „50 Shades of Grey” udowadnia, że to zdanie wcale nie straciło na aktualności. Abstrahując od kwestii wątpliwych walorów literackich, określana mianem „porno dla mamusiek” trylogia E.L. James sprawiła, że ludzie na całym świecie nagle zaczęli inwestować w skórzaną bieliznę, z upodobaniem wiązać wieloletnich partnerów i znajdować nowe zastosowanie dla sprzętów gospodarstwa domowego. Biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę nie wiadomo więc, dlaczego w oczekiwanej z niecierpliwością adaptacji książek opowiadających głównie o seksie, seksu jest akurat najmniej. Promowany jako idealny film na Walentynki, „50 Shades of Grey” najwyraźniej chce uszczęśliwić jak największą liczbę ludzi i w rezultacie nie uszczęśliwia nikogo. Sceny perwersyjnego seksu, stanowiącego przecież najważniejszy element trylogii, są nieliczne i mało ekscytujące – szczyt wyuzdania stanowi tu tak naprawdę ujecie przedstawiające smyrane pawim piórkiem udo bohaterki i zapewniające umiarkowaną rozrywkę dialogi. „Nie uprawiam miłości” - oznajmia w pewnym momencie Christian. „Ja pieprzę. Mocno”. Obiecująca deklaracja, ale na słowach się kończy. Mimo obiecującego początku (Taylor-Johnson udaje się przemycić do filmu trochę potrzebnego humoru) i naturalności Johnson, która wnosi w niewdzięczną rolę niewinnej dzierlatki zastrzyk energii, film nie wzbudza tak naprawdę żadnych emocji. Model Jamie Dornan, który w ostatniej chwili zastąpił znanego z serialu „Synowie anarchii” Charliego Hunnama, nieźle prezentuje się bez koszuli, ale wydaje się po prostu zagubiony i po każdym wymierzonym klapsie ma chyba wyrzuty sumienia. Dornan jest tak mało charyzmatyczny, że paradoksalnie to on zostaje zdominowany przez Johnson. To duży mankament, bo o sukcesie jakiegokolwiek filmu o tak naciąganej fabule zwykle przesądza chemia pomiędzy bohaterami – wystarczy przypomnieć sobie choćby „9 i pół tygodnia”. Premierowy pokaz filmu stanowił najbardziej oblegany seans podczas festiwalu w Berlinie – spragnieni taniej rozrywki dziennikarze łokciami torowali sobie drogę do kina. Niestety, szybko się rozczarowali - problem z „50 Shades of Grey” polega na tym, że nie jest ani dobry, ani aż tak fatalny, żeby się na nim dobrze bawić. Usiłując wycisnąć z prozy E.L. James trochę klasy, Taylor-Johnson zrobiła film, który zapewne nikogo nie urazi, ale też nie podnieci.
Tytuł: Pięćdziesiąt twarzy Greya Tytuł oryginalny: Fifty Shades of Grey Data premiery: 13 lutego 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Gatunek: dramat, romans Ekstrakt: 10% |