powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXLIV)
marzec 2015

Piaskowe dziecko
Maria Dunkel
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Duchy pustyni, nie – skłamał gładko Ravken.
– Dziewczyna sama to wszystko wyznała, na procesie.
– Na procesie? – powtórzył Ravken. Poczuł falę odrazy, połączoną z nagłym olśnieniem. Trudno było uznać je za przyjemne. Po prostu Łowca słyszał tyle podobnych historii, że finał tej zdawał się mu oczywisty. – Ukamienowaliście ją?
– Oczywiście. Dobrze, że zrobiliśmy to dopiero, gdy urodziła, inaczej… to byłby nasz koniec.
Cholera jasna – pomyślał Ravken gniewnie.
Tej dziewczynie już nie możemy pomóc – stwierdził Devi.
Straciłem też ochotę, żeby pomagać im.
Wiesz jak jest.
Na bogów, oczywiście. Właśnie to poróżniło Ravkena z rodziną, sprawiło, że teraz wiódł życie samotnika. Tradycje, zasady, religia. Radykalna, ślepa moralność, pozbawiona cienia empatii. Zwyczajowe bredzenie o demonach, które spłodziły przeklęte dziecko, tylko dlatego, że jakiś niemowlak odbiegał od przyjętej definicji normalności. Jakby na tym świecie nie rodzili się albinosi, dzieci bez rąk, bez oczu, bez stóp i tak dalej. Rodzice nic nie zauważyli, ani romansu, ani nawet cholernej ciąży, bo nie zwracali uwagi na córkę? Dowód na istnienie złych sił, oczywiście. Walczenie z tym wszystkim było jak próba zabicia pająka poprzez grzmocenie w ścianę twarzą.
Wiedział jak jest. Ale pomimo wszystkich lat, które przeżył na tym pokręconym świecie, wolałby prędzej zdechnąć niż zaakceptować jego zwyrodnienia.
W całej sprawie był tylko jeden pozytywny aspekt. Matka dziewczynki nie żyła, ale ona sama przetrwała. Nie została zakopana w piachu, jak nakazywały religijne prawa.
– Rozumiem – powiedział Ravken. – Odpowiesz mi, mimo wszystko? Czy w osadzie była wtedy karawana?
– Nie pamiętam – przyznał Sadik. – To było dawno. Możliwe, że tak. Zostawisz to dziecko?
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą Ravken.
Mięśnie w policzkach Sadika zadrgały, jego rysy wyostrzyła złość.
– Nie? – wycedził. – Jesteś głupcem! Przynajmniej trzymaj się z dala od nas!
– Nie zamierzam iść za wami, jeśli o to ci chodzi.
– Dobrze. Pamiętaj, następnym razem, gdy cię zobaczymy… zginiesz, przysięgam na bogów!
Odwrócił się i ruszył w ślad za swoimi, szybko, by ich dogonić. Ravken przygryzł dolną wargę.
Dziecko w jego ramionach poruszyło się i zaczęło wrzeszczeć.
– Wciąż nie mamy dla ciebie cycka, mała – powiedział Łowca, kołysząc dziewczynkę w ramionach i siląc się na cierpliwość. Powąchał ostrożnie powietrze nad znajdą. – O, duchy pustyni – jęknął, skrzywiony z obrzydzenia.
Devi zachichotał i wspiął się na tylne nogi, rozkładając skrzydła, by zapewnić towarzyszowi trochę cienia.
– Przewijaj, Ravkenie – powiedział. – Dobrze, że wzięliśmy pieluszki.
– Dobrze będzie dopiero, gdy dostaniemy trochę mleka, choćby od cholernego wielbłąda – stwierdził ponuro Łowca.
Dziewczynka wrzeszczała niestrudzenie, z oczu skapywały jej wielkie łzy.
• • •
Mieli szczęście. Znowu.
Do osady akurat przybyła karawana. Mężczyźni prowadzący wielbłądy oraz kobiety z niemowlętami na rękach i starszymi dziećmi przy spódnicach. Stali wśród gruzów, rozglądając się niepewnie. Gdy ujrzeli Deviego, chwycili za łuki. Nie tylko dorośli obu płci, ale nawet dzieci, noszące na plecach pomniejszone wersje broni swych rodziców.
Ravken znał to ciemnoskóre plemię, zwane Ludem Tęczy. Rozpoznał je po szatach w intensywnych odcieniach oranżu, zieleni i szkarłatu, w przypadku zaś mężczyzn – indygo lub szafiru. Z pewnością nie byli to ludzie szczególnie agresywni.
Ale chyba potrafią strzelać z tych łuków – stwierdził Devi.
Uwierz mi, że tak.
Smok osiadł pomiędzy zwaliskami gruzów, w bezpiecznej odległości, i zniżył łeb. Ravken zsunął się z jego grzbietu. Zauważył, że po wielkiej wyrwie, z której wypełzła wielogłowa bestia, nie został nawet ślad. Musiała władać magią ziemi, skoro tak skutecznie ją najpierw otwarła, a później zamknęła na powrót.
– Nie mam złych zamiarów! – krzyknął, głośniej od wrzeszczącej niestrudzenie Znajdy.
– Tym tutaj też tak powiedziałeś? – spytał mężczyzna z siwym zarostem pokrywającym ciemną jak czekolada twarz.
– Naprawdę uważasz, że dokonałem masakry jedną wolną ręką, niemowlakiem i niezbyt dużym smokiem? – upewnił się Ravken.
– Prawdopodobnie nie – przyznał mężczyzna. – Na imię mi Aron.
– Ravken Łowca Plugastwa.
– Słyszałem plotki o tobie.
– Miło mi – przyznał Ravken.
– Mówią, że jesteś włóczęgą, naciągaczem i szarlatanem, który pod przykrywką niesienia pomocy opróżnia sakiewki życzliwych, by nażłopać się piwa i kradnie zarobek żebrzącym dzieciom.
Ravken uniósł brwi. Z trudem stłumił chęć parsknięcia śmiechem.
– Chyba rozmawiałeś z kimś, kogo ograłem w karty – stwierdził. – Słuchaj, sytuacja ma się tak. To miejsce prawdopodobnie jest teraz bezpieczne. Mam bachora, który jest, podejrzewam, bardzo głodny. Byłoby cudownie, gdybyście łaskawie zafundowali nam trochę wielbłądziego mleka. W zamian opowiem, co tu się stało.
– Brzmi uczciwiej niż okradanie żebrzących dzieci, ale po co dziecko ma ssać wielbłąda? Zajmie się nim moja córka, właśnie karmi swoje niemowlę.
– Cudownie – powiedział Ravken, gdy Aron zawołał ubraną w pomarańcz dziewczynę, wyglądającą jak ładniejsza wersja ojca.
Podeszła, z powrotem przewieszając łuk przez plecy. Uśmiechnęła się do Łowcy spod chusty osłaniającej włosy. Zęby miała białe, chociaż trochę krzywe. Przez ostry zapach jej potu przebijał się aromat pomarańczy. Ravken oddał jej Znajdę, kryjąc euforię związaną z tym czynem. Zabrano dziewczynkę do pozostałych kobiet, które natychmiast utworzyły gaworzący krąg. Niemowlę wkrótce umilkło, przyssane do piersi.
– Napoimy wielbłądy – powiedział Aron. – Ty będziesz poił smoka?
– Devi napije się, jeśli sam zechce – powiedział Ravken. – Nie jest zwierzęciem.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. Jemu to, szczerze mówiąc, zupełnie obojętne – odrzekł Łowca. Obejrzał się na smoka, który wyciągnął się wśród domów i lizał starannie pazury, czyszcząc nimi następnie łuski na łbie jak wielki kot. Rzeczywiście stanowił w tej chwili ucieleśnienie obojętności. – Taki ma charakter.
Ludzie Tęczy pociągnęli wielbłądy w kierunku sadzawki. Aron powlókł tam swojego, Ravken poszedł z nim. Gdy zwierzęta klęknęły przy wodopoju, ludzie zgromadzili się wokół Łowcy i swego przywódcy.
– Pora wywiązać się z twojej części umowy – zauważył ten.
– Mieszkańcy tej oazy podpadli w jakiś sposób stworzeniu, które wygląda jak gigantyczna, brązowa hydra. Porusza się pod ziemią i dowolnie ją kształtuje. To ono zrujnowało domy – zaczął Ravken. – Mieszkańcy zdążyli odejść, bowiem przedtem przemówiło do nich, ostrzegając, że mają oddać dziecko. Uznali, że tym dzieckiem jest niemowlak. – Wskazał w kierunku kręgu kobiet. – Jego matka została ukamienowana, przedtem jednak wyznała, że spółkowała z kapłanem opętanym przez złego ducha. Tutejsi wierzą, że ten duch był duszą hydry. – Pod adresem Deviego dodał: – Powiedziane w ten sposób, brzmi to jak brednie szaleńca.
A ujęte inaczej, niby staje się mądre?
Aron miał minę wyraźnie zatroskaną.
– To dziecko jest więc niebezpieczne.
– Ech, na duchy pustyni! – wybuchnął Ravken.
Naprawdę nie miał siły po raz kolejny tłumaczyć, że to wszystko pozbawione jest cienia sensu. Nie kolejnemu twardogłowemu słuchaczowi, który pokiwa głową, a potem i tak stwierdzi, że Ravken nie ma racji.
Aron wskazał mu życzliwym ruchem miejsce w cieniu palmy. Łowca usiadł tam ze skrzyżowanymi nogami, Aron usadowił się naprzeciwko w takiej samej pozycji.
– We wszystkich lokalnych wierzeniach odnaleźć można ziarna prawdy – zauważył. – Czy potrafisz udowodnić, że ta opowieść ich nie zawiera? Mniejsza o sam akt opętania, o obcowanie dziewczyny z kapłanem złych duchów, jeżeli ów… stwór… chce niemowlę, teraz zagrożenie wisi nad nami wszystkimi. Bez względu na przyczyny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.