– Zdążymy wrócić do osady – przyznał. – Mimo wszystko jednak… doradzam odlecieć stąd jak najszybciej. Nawet jeżeli nasze wyczekiwanie nie będzie marnowaniem czasu, możemy mieć problemy z tak ogromnym przedstawicielem mojego gatunku. Zwłaszcza, jeżeli to faktycznie mieszanka tesirli, a wszystko na to wskazuje. Te bydlaki są wredne. – Do zmierzchu. Smok westchnął i wylądował spory kawałek od trupów, by suchy wiatr nie przynosił ich mdłego odoru. Ravken zsunął się z jego grzbietu. Devi ułożył się na piasku i uniósł łeb, nieruchomy wśród drgającego z upału powietrza. Czekali, podczas gdy słońce powoli wędrowało ku linii horyzontu, coraz czerwieńsze. Wreszcie, gdy jego krwawa kula do połowy utonęła wśród wydm, Devi poruszył się niespokojnie. Ravken również wyczuł telepatyczne muśnięcie i otworzył oczy. Powoli wstał, zdjął z pleców łuk. – To ci nie pomoże na tak wielkiego stwora – stwierdził Devi. – Ale na samopoczucie już tak. – Chcesz umrzeć szczęśliwy. Tak, jestem w stanie to zrozumieć. Ziemia zadrżała. Obcy umysł znów musnął myśli Deviego, a tym samym Ravkena, złączonego z nim telepatyczną więzią. Smok, chociaż pełen nieufności, nie odrzucił tej nieśmiałej próby kontaktu. W ich głowach rozbrzmiały słowa: – Po co ci ten człowiek? Ravken drgnął, zaskoczony. Nie oczekiwał samicy. Zdawał sobie sprawę, że to przez opowieść Sadika. Odrzucił ją jako w większości fałszywą, ale zaszczepiła w nim przekonanie co do płci wielogłowej bestii. Devi ignorował tok jego rozumowania, skupiony na rozmowie: – To mój towarzysz. – Ukradł cię, gdy byłeś jajem? Devi zwrócił żółte oczy na Ravkena. – Zaopiekował się mną, gdy straciłem matkę – odrzekł. – Uważam go za swoją własność – dorzucił zaborczo. Pierwsze zdanie nie całkiem było prawdą. Ravken zabił matkę Deviego, ale nie miał serca zrobić tego samego z maleńkim, ledwo co wyklutym pisklęciem. Trudno było też uznać za przygarnięcie fakt, że młody smoczek po prostu za nim poszedł. Dopiero po krótkim okresie niechętnej koegzystencji zawiązała się między nimi nić porozumienia. – Czego tu szukacie? – spytała smoczyca po długiej chwili ciszy. – Pozwól, że ja będę mówił – rzucił Devi. – Tylko bądź miły – mruknął Ravken. – Na czym jak na czym, ale na smokach płci pięknej to ja znam się lepiej. – Znowu zwrócił się do samicy: – Szczerze mówiąc, szukamy ciebie. Chodzi o tych ludzi. Powiedzieli nam, krótko po opuszczeniu oazy, że zażądałaś od nich zwrotu dziecka… porzucili je w osadzie, którą niedawno zniszczyłaś. My zabraliśmy je, sądząc, że po prostu zostało zgubione. Gdy wyjaśnili nam, w czym rzecz, odwieźliśmy je na powrót, lecz nie zjawiłaś się. Zamiast tego, uśmierciłaś… Smoczyca zaśmiała się. – Bredzisz – oznajmiła. – Oni mieli moje dziecko. Zabrali je ze sobą. Devi i Ravken spojrzeli na siebie. – Jajo – powiedział Łowca. – Miałem rację, prawda? Ukradli jej jajo. Smok lekko skinął łbem, ale zapytał smoczycę. – Tak, ukradli moje jajo. Ludzie porwali je z piasku, gdzie się grzało, a później zawieźli do oazy. Odszukałam je z ogromnym trudem, by znów zakopać moje maleństwo w bezpiecznym miejscu. Zażądałam zwrotu, ale ci ludzie nie oddali mi go. Co za pożytek z ludzkiego pisklaka? Chciałam odzyskać jajo i odzyskałam, a oni zapłacili za to porwanie odpowiednią cenę. Ravken zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki. – Ona ma nad nami przewagę – powiedział Devi. – Ci ludzie nic nie rozumieli – wycedził Ravken. Dzieci, kobiety… nie wiedzieli nawet, dlaczego umierają. Pewnie nie mieli pojęcia, że niosą jajo, a nie piękny, drogocenny kamień… na duchy pustyni! Dręczyła go myśl, że to jego przeklinali w chwili tragicznej śmierci. W końcu czy nie wyniósł z oazy dziecka, ich zdaniem obłożonego klątwą? Czy w ich mniemaniu uniemożliwił złożenie krwiożerczej bestii stosownej ofiary? Zapewne tak. Wściekał się na nich z powodu ich umysłowej ciasnoty. Ale nigdy nie życzył im śmierci. Nawet ze świadomością, że nie jest jej winny, odczuwał obezwładniający żal na myśl o nienawiści, jaką musiano go darzyć pośród okrutnej rzezi. – Więcej krwi nie użyźni pustyni – przyznał, chociaż słowa ledwo przeszły mu przez gardło. Rozluźnił pięści, odetchnął głęboko, walcząc ze sobą. – Lećmy stąd, Devi. Sprawa zamknięta. – Rozumiemy. Rozejdźmy się w pokoju – powiedział Devi do smoczycy. Rozłożył skrzydła i zniżył kark. Łowca chwycił za pętlę wokół jego szyi. W tej samej chwili grunt przebiegło drżenie. Rozległ się znajomy łoskot i ziemia uciekła spod łap Deviego, tuż przed tym jak smok wybił się w górę. Ravken zdążył wsiąść tylko w połowie. Zaklął i chwycił się szyi smoka, przywierając mocno do jego łusek, by nie ześlizgnąć się w dół. W gładkiej, złotej powierzchni pustyni otwarła się rana, z której wystrzeliły wielkie łby na długich, potężnych szyjach, kłapiące wściekle zaślinionymi szczękami. Devi umknął przed pierwszą paszczą, ogromne zęby zwarły się z trzaskiem. – Nie podoba mi się to – oznajmił. – Nie mów – rzekł Ravken. – Skaczę. Skoczył, nie czekając na odpowiedź, złożył dłonie i przywołał dżiny, których pełne było gorące powietrze. Drżenie przebiegło przez wszystkie jego mięśnie, z rąk trysnął potężny strumień morderczego, białego ognia, zdolnego stopić skałę. Rozwarta pod nim czerwona gardziel, trafiona płomieniem, sczerniała. Rozszedł się ohydny swąd spalonego mięsa. Devi zawinął gwałtownie w powietrzu i schwytał w pazury Łowcę, nim ten runął w zwęgloną paszczę. Szyja, podtrzymująca dotąd łeb, upadła z hukiem jak zwalona wieża. Dwie pozostałe głowy wrzasnęły jednym głosem. Ze szczeliny wynurzyły się ogromne, masywne łapy. Smoczyca wylazła z ziemi, boleśnie powoli, jakby była ożywioną skałą. Z jej wielkiego, brązowego cielska, pokrytego ostrymi wypustkami, osypywały się piasek i kamienie. Nie kłapała już szczękami. Żółte ślepia płonęły cichym, spokojnym gniewem. – Drugi łeb, Devi – rzucił telepatycznie Ravken. – Daj sobie spokój! Uciekajmy stąd! – Nie ma mowy! – Znalazłeś sobie powód do zemsty? – Pójdzie za nami! Chcesz zobaczyć Arona i jego ludzi rozerwanych na strzępy? Smok warknął głucho, złożył skrzydła i zanurkował w kierunku kolejnej głowy. Z boku uderzył go jak muchę ogromny ogon. Devi ryknął, eksplozja bólu oślepiła i jego, i Ravkena. W następnej chwili runęli w piach. Łowca stęknął, gdy przygniotło go cielsko smoka. Niesiony siłą rozpędu Devi przetoczył się przez niego i legł obok. – Żyjesz? – spytał Ravken z przerażeniem. – Moje żebra – wydyszał smok, próbując się podnieść na łapy i przewracając z głuchym stęknięciem. Ravken zacisnął zęby i podniósł się na klęczki. Miękkie podłoże na szczęście zamortyzowało upadek, czuł się jednak boleśnie poobijany. Niewątpliwie miało to związek z chwilowym przygnieceniem przez Deviego. Smoczyca obracała się ociężale ku nim. Jej poparzony łeb wrócił już do siebie, łypał teraz na Ravkena z nienawiścią. Szczęki rozwarł szeroko, bił spomiędzy nich odór spalenizny, widać było skrawki spieczonego mięsa. Krew i osocze ściekały na piach. – Posłuchaj! – zawołał Łowca. – Nie mam żadnego interesu w zabijaniu cię. Odzyskałaś swoje pisklę. Dajmy spokój. – Uważasz, że to ty zabijesz mnie, nędzny człowieczku? – ryknęła smoczyca. – Właśnie dlatego zaznaczyłem, że to ja będę mówił – jęknął Devi, zbierając się chwiejnie na łapy i chrapiąc przy tym jak zajeżdżony koń. Jego ból wwiercał się w bok Ravkena jak własny, utrudniając skupienie myśli. Ziemia znowu zadrżała i zaczęła rozstępować się Łowcy pod nogami. Devi rozłożył skrzydła i ryknął, zaklinając pustynne wiatry. Chmura złotego piachu uniosła się w górę nieprzeniknionym tumanem. |