Musiałem w ciągu kilkunastu sekund przemyśleć naszą sytuację i rozważyć, jakie mieliśmy opcje. Mogliśmy się poddać, ale po odkryciu, że sprzątnęliśmy jednego z bojowników, pewnie dostalibyśmy kulkę albo od razu, albo bylibyśmy pierwsi do rozwałki. Możliwość skutecznego ukrycia się na poziomie minus jeden wykluczyłem już wcześniej. Pozostawała ucieczka, najlepiej poza wyspę, a gdyby to było niemożliwe – ukrycie się gdzieś na Paradyzium. Wyspa nie była duża, ale znajdowało się na niej całkiem sporo rozmaitych obiektów. Zakładałem, że terroryści nie mają dość ludzi, żeby wszystkiego dokładnie pilnować. Obsadzą strategiczne punkty i zgromadzą zakładników w miejscu, gdzie będzie łatwo ich kontrolować. Nawet jeśli więcej osób zdołało prześlizgnąć się przez oka sieci, to mieli dość zakładników żeby móc urządzić krwawą jatkę. Dlaczego nie chciałem zdać się na łaskę KPA? Chyba wmawiałem sobie, że chodzi o Verę. Ja przyjechałem tutaj, żeby zakończyć swój żywot, ale ona była młoda i miała prawo żyć. Jednocześnie nadal pamiętałem ten moment zwierzęcego strachu, gdy doktorek zaczął pompować truciznę w moje żyły, ten spazm organizmu, podejmującego wbrew mojej woli walkę o życie. Gdyby wszystko przebiegło zgodnie z planem, byłbym już martwy. Z pewnym zdziwieniem odkryłem, że cieszę się, iż tak się nie stało. W pewnym sensie młodość i witalność dziewczyny udzieliły się także mnie. Poza tym w scenariuszach własnej śmierci z pewnością nie przewidywałem takiego, w którym miałem dać się zarżnąć chrześcijańskim fanatykom. – Posłuchaj. Zaprowadź mnie do tego garażu. Zamierzam przedostać się na przystań jachtową i stąd zwiać. Jeśli to się nie uda, poszukamy kryjówki, w której moglibyśmy przeczekać do nadejścia odsieczy. – Jeśli będziemy się przeciwstawiać, zabiją nas. – I tak zginiemy, jeśli nas złapią po tym jak zrobiłem zastrzyk naszemu przyjacielowi – pokazałem palcem na martwego terrorystę. Odetchnęła głęboko. – Dobrze, pójdę z tobą. Podniosłem swoją marynarkę. Podszewka była ubrudzona krwią, ale Jens musiał oddać nam jeszcze jedną przysługę. Wetknąłem w jego dłoń strzykawkę. Zabitemu terroryście oddałem karabin. I tak nie miałbym szans, gdyby doszło do otwartej wymiany ognia, a jakikolwiek wystrzał z tej pukawki byłby słyszalny w dość znacznej odległości. Miałem nadzieję, że ta prosta mistyfikacja pozwoli nam zyskać na czasie, kiedy ktoś odnajdzie ciała. Wyszliśmy na sterylny korytarz, pozbawiony jakichkolwiek zbędnych elementów, wyposażony jedynie w sufitowe, halogenowe lampy i ciąg takich samych drzwi oznaczonych numerami. Vera prowadziła. Obcasiki jej szpilek głośno stukały o posadzkę. Przy najbliższym koszu na śmieci pozbyła się ich. Światła zamrugały i zgasły. Po chwili zapaliły się z powrotem. Minęliśmy kilka par drzwi, za którymi kryły się pokoje odejść, dalej korytarz zakręcał i kilkadziesiąt kroków dalej kończył się stalową śluzą otwieraną hydraulicznie, która była lekko uniesiona i zablokowana za pomocą metalowego korpusu gaśnicy. – Dalej jest garaż – oświadczyła Vera. Oświetlenie ponownie wyłączyło się i włączyło. Strzeliła przepalona żarówka, z przewodów klimatyzacji dobiegał jednostajny szum tłoczonego powietrza. Nagle za nami rozległ się okrzyk, gwar podniesionych głosów i tupot ciężko obutych stóp. Zakręt korytarza osłaniał nas przed wzrokiem przybyłych i powodował, że nie mogliśmy zrozumieć wypowiadanych przez nich słów. Łatwo jednak było się domyślić, że odnaleźli zwłoki swojego kompana. Co gorsza, w tej samej chwili śluza prowadząca do garażu zaczęła się unosić. Nacisnąłem klamkę najbliższych drzwi. Zamknięte! Widziałem już nogi człowieka stojącego za pancerną śluzą, gdyby przykucnął albo się pochylił, na pewno by nas zobaczył. Vera spróbowała po drugiej stronie korytarza. Klamka ustąpiła! Skoczyliśmy za próg. Drzwi śluzy garażowej uniosły się już na wysokość głowy. Ponownie na moment zgasło światło, dając nam czas na wślizgnięcie się do środka. Nasłuchiwałem z uchem przy drzwiach odgłosu szybko zbliżających się kroków. Vera z napięcia zagryzła palce. Kroki minęły naszą kryjówkę i zaczęły się oddalać. Rzuciłem okiem na pomieszczenie, w którym się schroniliśmy: podajnik, na którym układano ciała, czterokomorowy piec z drzwiami otwieranymi i zamykanymi elektrycznie, ergonomiczny fotel przy konsolecie sterowniczej, na pulpicie walały się jakieś papiery, w kącie duży kosz na kółkach podobny do tych, w których hotelowa obsługa przewozi brudną pościel. Więc to tutaj miała zakończyć się ostatecznie moja podróż, pomyślałem. Huknęły wyważane drzwi, zabrzmiały podniesione głosy, rozległ się stukot butów i kolejny łomot. – Szukają nas! – syknęła Vera. – Szybko, do środka – wskazałem drzwi do pieca. Dziewczyna wdrapała się na taśmociąg i zaczęła iść na czworakach. Chwyciłem z kosza płachtę białego materiału i popełzłem za nią. Ułożyliśmy się na palenisku, przywierając jedno do drugiego najmocniej jak to tylko możliwe. Nakryłem nas całunem i leżałem wtulony w krągłości swojej towarzyszki. Nasi prześladowcy dotarli do krematorium. Zamarliśmy w bezruchu, gdy wtargnęli do środka. Słyszeliśmy odgłosy pobieżnego przeszukania. Światło latarki przesunęło się po okrywającym nas prześcieradle: – Ale jaja! W środku jest denat. Może powinniśmy go zjarać? Poczułem, jak na czoło występuje mi zimny pot. Vera wstrzymała oddech. – Pierdolić go! Nigdzie nie ucieknie. Idziemy dalej. Terrorysta musiał jednak uruchomić system zamykający drzwi pieca, bo usłyszeliśmy zgrzyt zawiasów i chrobot automatycznie dociskających się śrub blokujących. Momentalnie przestały do nas docierać jakiekolwiek odgłosy z zewnątrz. Nie odważyliśmy się poruszyć jeszcze przez dość długi czas. W końcu po minutach długich jak wieczność Vera spojrzała na zegarek w telefonie. – Minęła już chyba godzina – szepnęła. – Myślisz, że sobie poszli? – Chyba tak – powiedziałem ściągając z nas przykrycie. – Co teraz? Uwięzili nas w piecu kremacyjnym… – Nie bój się – zachichotała Vera. – Widzisz tamten czerwony przycisk? To otwieranie awaryjne. Ale myślę, że możemy wyjść drugą stroną do składu na urny, z którego prowadzi równoległe przejście do garażu. Faktycznie na drugim końcu komory znajdowały się prostokątne drzwiczki, wystarczająco duże, żeby dało się nimi przecisnąć. Nie były zablokowane i przeczołgaliśmy się do sąsiedniego, dość rozległego pomieszczenia, które wypełniały regały z urnami. Większość była pusta, ale do niektórych przylepiono zapisane etykietki. Z ciekawości przeczytałem jedną z nich: dane osobowe, data zgonu i zaskakująca rubryczka oznaczona jako „termin ważności”. – Co to znaczy? – pokazałem napis Verze. – To czas przechowywania urny. Jeśli ktoś nie podał, dokąd mają zostać wysłane jego prochy i nikt nie zgłosi się po urnę w ciągu roku od kremacji, to wysypuje się jej zawartość do morza. – No tak. To logiczne – przytaknąłem, ale zrobiło mi się trochę smutno, że w ten sposób zniknąłby ostatni fizyczny ślad mojej egzystencji. Jak utylizacja przeterminowanej żywności. – Ciekawe, czy nasz nerwowy znajomy z sąsiedniego stolika także jest gdzieś tutaj. – Na pewno trafił do urny zaraz po sprowokowaniu awantury. – Jak to? Przecież gwarantuje się dwa tygodnie pobytu. – To taki slogan. Umowa jest tak skonstruowana, że tak naprawdę w momencie jej podpisania wyrażana jest zgoda na przeprowadzenie eutanazji i tyle. Reszta zależy w dużym stopniu od polityki firmy. Jak pensjonariusz zaczyna sprawiać kłopoty, to się go żegna jak najszybciej. – Kurczę, wiedziałem, że powinienem przestudiować te wszystkie formułki zapisane drobnym druczkiem. – Powiem ci, że wśród personelu krążą plotki, że istnieje jeszcze jeden eksperymentalny ośrodek, gdzie kieruje się niektórych, wyselekcjonowanych klientów. Von Eupen nazywał go „Bramą Raju”. Podobno tam to jest tak zorganizowane, że istnieje tylko wspaniała fasada hotelu, na wielkich telebimach wyświetlają się spoty promocyjne, a tak naprawdę wszyscy są uśmiercani zaraz po przybyciu na miejsce. Wiesz, chodzi o obniżenie kosztów. – Serio? Ale jak oni to robią? Znaczy się zabijają kilkaset osób naraz. – Tego nie wiem. – I władze na to pozwalają? Wzruszyła ramionami. – Wiem, że kontrole z UE przeprowadzane na Paradyzium sprawdzają tylko, czy wszystko odbywa się zgodnie z zasadami humanitaryzmu, reszta właściwie ich nie interesuje. Byłem wstrząśnięty, ale taki pomysł miał sens i mieścił się w logice stworzonego systemu. Po co utrzymywać cały ten kosztowny cyrk dla grupki starców, którzy i tak postanowili umrzeć? Cała dwutygodniowa rozpusta była wabikiem, który miał przyciągnąć zdesperowanych, samotnych ludzi. Może wystarczy stworzyć wrażenie, że na pensjonariuszy czekają wymarzone atrakcje, a potem ich po prostu zabić. Jeśli do końca pozostaną nieświadomi jak naprawdę się sprawy mają, nie będą się bać i niepotrzebnie cierpieć. |