– A co ty o tym sądzisz? – spytałem. – Mówiłam ci, że to tylko plotki. Von Eupen lubił koloryzować i przechwalać się. – Ale co w ogóle myślisz o swojej pracy? – Na Paradyzium większość czasu jestem na rauszu albo na haju, albo próbuję złapać trochę snu. Na urlopie muszę naładować akumulatory i staram się nie myśleć o firmie. – No, ale twoi podopieczni umierają, przecież wiesz o tym. – Z początku wszystko bardzo przeżywałam, przynajmniej niektóre przypadki, ale potem jakoś się przyzwyczaiłam. Inaczej chyba bym zwariowała. W szpitalach ludzie też umierają, nawet dzieci, ale lekarze i pielęgniarki jakoś to znoszą. – Większość jednak wychodzi ze szpitala żywa, stąd nikt. – Wydaje mi się, że skoro wszystko odbywa się dobrowolnie i większość się przez te dwa tygodnie dobrze bawi, to chyba jest w porządku? Sama jednak bym się nie zdecydowała skorzystać, wiesz, jak już bym była stara… – uroczo dziewczęcym gestem odgarnęła z czoła niesforny kosmyk włosów. Trudno było sobie ją wyobrazić jako staruszkę. – Wypytujesz mnie, ale przecież sam tu przyjechałeś. Jak po pierwszym tygodniu się tak wyciszyłeś, to zaczęłam podejrzewać, że może masz wątpliwości. Nie zameldowałam o tym, chociaż powinnam… Plus dla ciebie, pomyślałem. – Dlaczego? – Co to komu przeszkadza, że sobie spacerujesz brzegiem morza. Pomyślałam, że może w ten sposób przygotowujesz się na… no wiesz. Właściwie dlaczego zdecydowałeś się skorzystać z oferty Dream Journey? – embargo na osobiste pytania chyba na dobre przestało obowiązywać. – Przecież jesteś jeszcze w dobrej formie, sama mogłam się o tym przekonać – moje ego poczuło się mile połechtane, chociaż w znacznej mierze był to efekt serwowanych w hotelu koktajli. – Dlaczego zgłosiłeś się już teraz? Ubezpieczenie pokrywa pobyt dla osób, które nie przekroczyły średniej długości życia minus dwa lata. Miałeś przed sobą jeszcze prawie dekadę. – Kilka lat wegetacji. Nie miałem nikogo, moje życie było nieprawdziwe i puste. Dopóki pracowałem, to jeszcze tego nie dostrzegałem tak wyraźnie, ale na emeryturze nagle zyskałem mnóstwo czasu, żeby zdać sobie z tego sprawę. Nie miałem na co czekać. – Kurczę, trzeba postawić sobie w życiu jakiś cel. Jasne, pomyślałem, łatwo powiedzieć, jak się ma dwadzieścia kilka lat albo dużo zer na koncie. – A ty jaki masz cel? Jak wyobrażasz sobie przyszłość? Milczała dłuższą chwilę, w końcu spuściła wzrok. – Nie wiem. Wciąż szukam, zdawało mi się, że mam jeszcze dużo czasu… – Obiecuję, że będziesz miała jeszcze dużo czasu, ale najpierw musimy się stąd wydostać. Przeszliśmy pomiędzy półkami z urnami, swoistym memento przeznaczenia każdego z nas. Ostrożnie uchyliłem kolejne drzwi. Lampy w garażu były częściowo wygaszone, dawały jednak dość światła, żeby zorientować się w sytuacji. Stał tam zaparkowany samochód dostawczy. „Pieczywo” – odcyfrowałem w półmroku napis na jego burcie. Drzwi szoferki były otwarte i zwisało stamtąd bezwładne ciało. Śluza do korytarza, którym szliśmy uprzednio, była teraz zamknięta. W drugą stronę prowadził wyasfaltowany wyjazd. Postanowiłem przyjrzeć się furgonetce bliżej. Poleciłem Verze stanąć na czatach i podszedłem do kabiny. Kierowca został zastrzelony, kluczyków nigdzie nie było widać. Z drugiej strony pojazdu natknąłem się na następnego trupa w uniformie ochrony. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit, a pośrodku czoła widniała elegancka dziura po kuli. Chyba próbował spełnić swój obowiązek, bo przy pasie miał przypiętą, pustą w tej chwili, kaburę. Pistolet nie leżał również nigdzie w pobliżu. Przewróciłem zwłoki na brzuch i zauważyłem wetknięty za pasek pojemnik z paralizatorem, który sobie przywłaszczyłem. Poza tym nie znalazłem nic ciekawego. Wróciłem do Very. Przyciśnięci do ściany zaczęliśmy piąć się po łagodnie nachylonej drodze do wyjścia. U wylotu wyjazdu zamigotały gwiazdy. Wydostaliśmy się na powierzchnię, z przyjemnością wdychając rześkie, nocne powietrze. Gmach hotelu był rzęsiście oświetlony, niosły się stamtąd dźwięki muzyki. Przez wielkie okna sali bankietowej dostrzegliśmy, że chociaż nikt już nie tańczył, zespół z nieznanych powodów, prawdopodobnie na rozkaz terrorystów, nadal szarpał struny i dął w ustniki instrumentów. Pomyślałem, że na Titanicu orkiestra również grała do końca. Najwyższy czas, żeby rozejrzeć się za szalupą ratunkową. Starając się zachowywać tak cicho, jak to tylko możliwe, zaczęliśmy przekradać się w stronę przystani. Gęsto posadzona roślinność dawała nam całkiem niezłą osłonę. Vera pociągnęła mnie za ramię i pokazała coś ręką. Pod hotelem stały trzy wojskowe ciężarówki, z których umundurowani ludzie w kominiarkach wyciągali ciężkie, drewniane skrzynie. Inni rozwijali kabel z rozstawionego bębna. Ich przywódca nie blefował, z pewnością podminowywali hotel. Zastanawiałem się, jak oni to wszystko przywieźli? Chyba tylko okrętem desantowym. Widać, że akcja była drobiazgowo zaplanowana i prowadzona na dużą skalę. Powoli oddalaliśmy się od hotelu. Dochodziła czwarta nad ranem, za kilkadziesiąt minut miało zacząć świtać. Wreszcie zbliżyliśmy się do mariny. Pełzliśmy teraz z maksymalną ostrożnością, starając się w porę wypatrzyć wartowników. Kadłuby łodzi klekotały cicho na fali przyboju, ich maszty ze spuszczonymi żaglami tworzyły tajemniczy las cieni, gdzieś zaskrzeczała przebudzona mewa. Wszędzie panował złudny spokój. Wtem, jest! W mroku rysowała się, wyraźnie widoczna na tle zachodzącego księżyca, masywna sylwetka karabinu maszynowego dominującego nad prowizorycznym posterunkiem utworzonym na końcu pomostu z pak i skrzyń poznajdywanych na terenie przystani. Obok przycupnęły dwa cienie czarniejsze od nocy, do jednego z nich przylepiony żarzący się ognik papierosa. Karabin był wycelowany w stronę morza, najwyraźniej stamtąd spodziewali się ewentualnego zagrożenia. Dałem Verze znak, żebyśmy wycofali się odrobinkę. – Co teraz? – spytała szeptem. – Może odejdziemy kawałek, wejdziemy do wody i dostaniemy się na pokład jachtu wpław? Pokręciłem głową. – Nie uda nam się odpłynąć niepostrzeżenie. Musimy ich podejść i obezwładnić tak, żeby nie narobili hałasu. Sprzyja nam godzina. O tej porze wartownicy są najmniej czujni. – Skąd wiesz? – Dużo grałem na wirtualu w gry taktyczne. – Dziewczyna spojrzała na mnie z powątpiewaniem, lecz taktownie nie skomentowała moich kompetencji. – Rozdzielimy się. Ja podpłynę do pirsu od strony promenady, a wtedy ty odwrócisz ich uwagę. – Jak? – Wierzę w twój talent. Po prostu wyglądaj maksymalnie seksownie i idź do nich. Zagadaj ich jakąś historyjką. Dasz radę to zrobić? – Chyba tak – uśmiechnęła się niepewnie. – Odczekaj kwadrans i zaczynaj. – Cmoknąłem ją w czoło bardziej jak ojciec niż kochanek i odczołgałem się w stronę brzegu. Plan był szalenie ryzykowny, ale gdybym nie zamierzał ryzykować, to mogłem od razu podnieść ręce do góry. Jeśli chciałem wyciągnąć Verę z tej wyspy, to nadeszła chwila, w której musiałem położyć na szali jej życie. Zanurzyłem stopy w wodzie ciepłej jak zupa, dno pokrywały drobne kamyczki. Zacząłem płynąć, mając nadzieję, że mnie nie zauważą. Wypatrzyłem drabinkę w pobliżu posterunku i wspiąłem się na konstrukcję pomostu. Zatrzymałem się w połowie jego wysokości i zacząłem nasłuchiwać. Nie musiałem długo czekać, kiedy nade mną zatrzeszczały deski i usłyszałem szczęk przeładowywanej broni. – Stać! Kto idzie? – rozległ się lekko schrypnięty bas. Odpowiedział mu kobiecy głos, z pewnością należący do Very, chociaż nie zrozumiałem słów. – To jakaś laska – włączył się piskliwie drugi wartownik tuż nad moją głową. – Nie słyszałaś ogłoszeń? Czego tu szukasz? Vera musiała podejść bliżej, bo usłyszałem plaskanie bosych stóp o deski pomostu, a potem jej słowa zabrzmiały głośno i wyraźnie: – No więc jest taka sytuacja… Ja i mój kotek… W dodatku nie włożyłam majteczek, a jest dosyć zimno… Naprawdę jestem w pilnej potrzebie… – Chyba naćpana – zaśmiał się bas. – Klękaj, ladacznico! – po odgłosach poznałem, że ten piskliwy podszedł do dziewczyny, a ona spełniła polecenie. Przygotowałem paralizator. – Umiesz się przeżegnać? Jesteś chrześcijanką? – No wie pan… Kiedyś widziałam film o Chrystusie – próbowała kluczyć Vera. – Zamknij się i ucałuj święty krzyż! – usłyszałem stukot odkładanego karabinu i brzęk odpinanej sprzączki pasa. – Wypędzimy z ciebie szatana! – Tak bez kondoma? Ledwo się znamy… Teraz! Napakowany adrenaliną pokonałem ostatnie szczeble drabinki. – Zdrowaś Mario, łaski pełna… – zacierał ręce ten z chrypką. Kałacha z różańcem owiniętym wokół kolby przewiesił przez plecy. Znalazłem się przy nim jednym susem i władowałem mu dwieście tysięcy volt o niskim natężeniu prosto w kark. Zadygotał i upadł. Jego kolega usiłował zmusić Verę, która klęczała przed nim, do pocałowania czegoś, co z pewnością nie było symbolem religijnym. Mimo zaskoczenia, zdążyłby zareagować, ale zaplątał się w spuszczone do kostek spodnie. Dzięki temu pierwszy podniosłem odłożony przez niego karabin: – Nie ruszaj się! – Nie odważysz się strzelić, dziadku – wycedził i spróbował wstać. – Masz rację – zdzieliłem go kolbą kałasznikowa w twarz. Nie musiałem poprawiać ciosu. Vera była już na nogach. – Nie spieszyłeś się – powiedziała z wyrzutem. – Prawie mnie zgwałcił. Chciałem ją przytulić, ale wyślizgnęła mi się: – Nie teraz! Co z nimi? Miała całkowitą rację. Przecież nie wiedzieliśmy, kiedy ktoś zjawi się na zmianę warty albo spróbuje nawiązać łączność z tymi dwoma. Na początek zaaplikowałem im po jeszcze jednej dawce elektrowstrząsów. Później przenieśliśmy ich na pokład najbliższej łajby, powiązaliśmy jak balerony, sznurów i linek było pod dostatkiem, po czym zamknęliśmy w kabinie. Dla nas wybrałem piętnastometrową łódź motorową, szybką i o dużej dzielności morskiej. Odepchnęliśmy się bosakami od pomostu, początkowo dryfując z prądem, żeby nie robić hałasu. Gdy byliśmy już kilkadziesiąt metrów od brzegu, zapuściłem silniki i dałem całą naprzód. Warkot wysokoprężnego motoru rozdarł ciszę krótko przed pierwszym brzaskiem. Nie wiem, czy zostaliśmy dostrzeżeni lub usłyszani, lecz nikt nie próbował nas zatrzymać. Wkrótce Paradyzium było już tylko ciemną plamą upstrzoną tu i ówdzie światłami, która pozostawała coraz dalej za rufą. Na horyzoncie zaczęło wschodzić słońce, którego promienie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniały czerń wody w przejrzysty lazur. Stałem przy konsolecie sterowej, a Vera podeszła i objęła mnie w pasie. Zrobiło mi się lekko na duszy. Pieprzyć Dream Journey Inc., pieprzyć rząd z jego głodową emeryturą. Świat był piękny, zdrowie mi dopisywało, mogłem zrobić jeszcze wiele rzeczy i jakoś dać sobie radę. Zdałem sobie sprawę, że wcale nie pragnąłem umrzeć, po prostu nie byłem w stanie żyć dłużej w dotychczasowy sposób. Może potrafiłbym jeszcze nadać sens swojej egzystencji? Luksusowa trupiarnia na Paradyzium odegrała w moim przypadku rolę odwrotną niż przewidywali jej twórcy. Natchnęła mnie wolą życia. Wiedziałem o tym już po kilku dniach pobytu, ale dopiero atak KPA zmusił mnie do działania i pozwolił mi nabrać odwagi na wywinięcie się z samobójczego paktu. – Pożeglujesz ze mną? – spytałem. – I nie mam na myśli tylko najbliższego portu. – Znaczy się, przez życie? – Przynajmniej przez jakiś czas… Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Nic nie powiedziała. Wyczytałem odpowiedź w jej oczach. |