Współczesne kino tęskni za Johnem Carpenterem – w ubiegłym roku klimat „Halloween” przywoływał „Gość” Adama Wingarda, dziś z podobnych źródeł czerpie „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Z jeszcze lepszym skutkiem – to nie tylko popisowe przetworzenie schematów, ale fantastycznie wyreżyserowany film i świetna metafora.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Streszczenie fabuły horroru Davida Roberta Mitchella może brzmieć jak kiepska lekcja wychowania do życia w rodzinie: dziewczyna uprawia seks z nieznajomym, po czym dowiaduje się, że padła ofiarą klątwy i tak długo, jak nie przekaże „tego” dalej (także drogą płciową), przybierające różne formy Zło podążać będzie za nią krok w krok, do chwili, w której nie uśmierci jej w wyjątkowo sadystyczny sposób. A jednak „Coś za mną chodzi” okazuje się czymś więcej niż kolejną zabawą w slasher. Film zaczyna się od kapitalnej, nakręconej w jednym ujęciu sceny, w której senne przedmieście zamienia się w przestrzeń grozy – widzimy jak przerażona dziewczyna wybiega z domu i ucieka przed czymś lub kimś, czego już nie dostrzegamy. Już tu widać największe zalety produkcji Mitchella – reżyser puszcza tu oko (bo co to za horror bez nastolatki w skąpym, białym podkoszulku?), ale przede wszystkim doskonale wykorzystuje kompozycję kadru i ruch kamery dla zwiększenia napięcia. Nie potrzeba gwałtownej przemocy i tryskającej posoki, żeby przyprawić widza o dreszcze – wystarczy kazać mu patrzeć uważnie: zmienić ostrość obrazu, zasugerować ruch na dalszym planie, przeciągnąć ujęcie o kilka, kilkanaście sekund, tak jakby już za chwilę zza filmowanych drzew miał wyłonić się jakiś potwór. Czasem nawet się wyłania – ale to oczekiwanie tego, co nieuchronne jest w „Coś za mną chodzi” najbardziej niepokojące. Horror Mitchella jest zresztą znakomitą metaforą podobnego lęku, towarzyszącego kresowi młodości i nieuniknionemu wkraczaniu w dorosłość. Przepaść dzieląca oba te etapy podkreślana jest w filmie przez niemal zupełną nieobecność rodziców bohaterów – oglądamy ich głównie na zdjęciach (ale reżyser przewidział dla nich również niewielką, iście Freudowską rolę). Symbolicznym końcem niewinności, po którym nie ma drogi odwrotu, jest w filmie Mitchella seks – to oczywiście pewne uproszczenie wynikające głównie z gatunkowych obciążeń (wszyscy na pamięć znamy lekcję z „Krzyku”: „Jak przetrwać w horrorze? Zasada numer jeden: żadnego seksu!”). Gdy na początku filmu oglądamy główną bohaterkę, Jay (Maika Monroe, równie znakomita jak w „Gościu”), pływającą w basenie na podwórku albo malującą usta przed wyjściem na randkę, daje się odczuć ten sam rodzaj melancholii i młodzieńczego angstu, doprawionej hormonami mieszanki niedających się wysłowić strachów i nadziei, jaki znamy choćby z „Przekleństw niewinności” – „Coś za mną chodzi” jest trochę jak odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Sofia Coppola nakręciła slasher w rodzaju „Halloween”. Mitchell nie ma zamiaru moralizować – przeciwnie, film jest pełen zrozumienia dla nastoletniej seksualności, świadomy, że problem wyparty to nie problem rozwiązany – i powróci niczym tytułowe „coś” w najbardziej niesprzyjającym momencie. Reżyser – choć w poetykę horroru ubiera opowieść o konsekwencjach – nie gani swojej bohaterki za „puszczanie się” z nieznajomymi. Winny jest ten, kto podstępnie wykorzystuje jej zaufanie, dodając przy tym, że skoro jest kobietą, to łatwiej przekaże klątwę dalej (nietrudno też zgadnąć, że rychło znajdą się chętni, którzy zechcą uwolnić Jay od brzemienia). Daje się odczuć w filmie pewną nostalgię – sposób filmowania (te chodniki na przedmieściach!) oraz pulsująca elektroniką ścieżka dźwiękowa Richa Vreelanda alias Disasterpeace przywodzą na myśl horrory Johna Carpentera, paczka przyjaciół pomagających Jay w ucieczce przed „tym” z powodzeniem odnalazłaby się w serialu „Scooby-Doo” albo w ekranizacji którejś z powieści Stephena Kinga. Dla Mitchella nie liczy się jednak zabawa w aluzje – zależy mu raczej na przywołaniu atmosfery czasów, w których kino grozy nie było takie dowcipne i autoironiczne jak „Dom w głębi lasu” czy wspomniany już „Krzyk”, za to w prosty sposób opowiadało o ludzkich lękach (a nie o innych horrorach). Choć nie udaje się uniknąć tu pewnych niekonsekwencji i śmiesznostek (w ogóle kulminacyjna scena na basenie wydaje mi się nieco przekombinowana), całość trzyma w napięciu od pierwszego do ostatniego ujęcia, a nieopatrzeni, świetni młodzi aktorzy całkowicie naturalnie odgrywają bohaterów, za których chce się trzymać kciuki – także dlatego, że jakieś przekleństwa niewinności ciążą/ciążyły również nad nami.
Tytuł: Coś za mną chodzi Tytuł oryginalny: It Follows Data premiery: 13 marca 2015 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 100 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 80% |