Vera czekała na mnie, tak jak się umówiliśmy. Miała na sobie malinową sukienkę ze zwiewnego, półprzezroczystego materiału, owiniętą wokół bioder; top składał się z dwóch pasków materiału zawiązanych na karku, ledwo osłaniających piersi. Po trapie weszliśmy na pokład, po czym odwiązałem cumy i uruchomiłem silnik. Ostatni raz żeglowałem, kiedy byłem na studiach, ale współczesnym jachtem mógłby sterować nawet szympans. Żagiel stawiało się jednym przyciskiem, całą nawigację załatwiał autopilot. Czyste niebo, morska bryza we włosach, pełnomorski jacht prujący łagodne fale i piękna dziewczyna u boku. Czegóż więcej może pragnąć mężczyzna w jesieni życia? Rzuciliśmy kotwicę w upatrzonej zatoczce i wpław dotarliśmy na plażę. Vera otworzyła wodoodporny pojemnik, wydobywając z niego wszystko, co było potrzebne do zjedzenia smacznego lunchu. Po posiłku wybraliśmy się do ruin. Przeszliśmy wąskimi, nagrzanymi słońcem uliczkami między zrekonstruowanymi domkami z cegły, obejrzeliśmy fundamenty pałacu despoty oraz schodzącą tarasami niemal do samego morza kamienną widownię amfiteatru, przystanęliśmy na chwilę przy pozbawionym witraży i dachu na wpół zrujnowanym kościółku. Pomyślałem, że twórcy kurortu powinni byli zaorać to miejsce, a nie eksponować je. Większość pensjonariuszy zapewne traktowała je jak porzuconą scenografię filmu o gladiatorach, jednak co wrażliwszych mogły najść myśli o przemijaniu i marności rzeczy doczesnych. Później popływaliśmy trochę w towarzystwie delfinów, które bezczelnie podpływały wprost do ludzi, i kochaliśmy się na jachcie. Przytuleni patrzyliśmy na zachód słońca. – Wiesz, jesteś fajny i dobrze mi z tobą – wyznała Vera opierając głowę na moim ramieniu. Przytknąłem palec do jej ust i pokręciłem głową. Nie potrzebowałem takich wyznań z jej strony. Nawet jeśli mówiła szczerze, pod wpływem chwili, to nigdy nie miałbym pewności czy nie jest to standardowy tekst przygotowany przez departament obsługi klienta, który powtarzała każdemu z kim była. Zresztą nasza przygoda miała trwać zbyt krótko, by nadawać temu większe znaczenie. Uśmiechnęła się jednocześnie łobuzersko i ze skruchą, jakby przyznając, że zachowała się nieprofesjonalnie. Do hotelu wróciliśmy następnego ranka, wpadając na śniadanie do restauracji z kuchnią grecką. Swoje menu oferowały jeszcze knajpy orientalne, francuskie i jakie kto tylko chciał, lecz to był mój świadomy wybór. Tak pasowało mi ze względu na geografię i przeszłość tego miejsca. Przegryzając oliwki faszerowane anchois, które Vera pochłaniała z niesamowitym apetytem, zwróciłem uwagę na faceta przy sąsiednim stoliku. Pamiętałem go, bo on również stale stołował się w tym lokalu i zawsze zajmował ten sam stolik. Nigdy nie rozmawialiśmy, ale na nasz widok kłaniał nam się z jakąś staroświecką uprzejmością. Wyróżniał się również tym, że jako jeden z nielicznych był sam, bez partnerki lub partnera. Zdaje się, że całymi godzinami przesiadywał w fotelu na werandzie z filiżanką czarnej kawy i kieliszkiem brandy, czytając książkę lub po prostu gapiąc się na morze. Dzisiaj był jakiś nieswój, bo w ogóle nie zwrócił na nas uwagi, tylko siedział pobladły i patrzył przed siebie. Nagle uderzył z całej siły pięścią w stół, aż podskoczyły talerze z nietkniętym posiłkiem. – Dosyć! – wstał i popatrzył błędnym wzrokiem na oniemiałych ludzi. – Rozmyśliłem się! Rozumiecie! Rozmyśliłem się! Nie chcę tak skończyć! Jak spod ziemi wyrosło przy nim dwóch drabów w uniformach hotelowej ochrony: – Proszę się uspokoić. – Nie dotykajcie mnie! – starszy pan porwał ze stołu widelec, mierząc w ochroniarzy. Porządkowi nie wdawali się z nim w dyskusję. Jeden sprawnym chwytem wykręcił mężczyźnie rękę, drugi za pomocą iniektora błyskawicznie wstrzyknął mu coś w ramię. Pewnie środek uspokajający, bo emeryt natychmiast zamilkł, oklapł i bez oporu dał się wyprowadzić. Pojawił się kierownik sali. – Najmocniej przepraszam państwa za ten przykry incydent. Proszę się nie przejmować, ten pan znalazł się pod dobrą opieką. Nie przeszkadzajcie sobie państwo, konsumujcie, życzę smacznego i jeszcze raz przepraszam. – Najpierw samobójca, a teraz ten furiat. Chyba złożę reklamację. – Puściłem oko do Very. – Jaki samobójca? – zignorowała moją próbę żartu. – Jakiś facet w windzie coś mi opowiadał. To pewnie tylko plotka. – Pochyliłem się nad talerzem, lecz kątem oka dostrzegłem, że Vera przygląda mi się uważnie. Czy obserwowała moją reakcję? Przecież była pracownikiem firmy. Czy jednym z jej zadań było pilnowanie, żebym nie zaczął czegoś kombinować? Mogła być spokojna, niczego nie planowałem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gwarantowane dwa tygodnie minęły nadspodziewanie szybko. Faceta z sąsiedniego stolika już więcej nie zobaczyliśmy. Zaistniałe incydenty dały mi jednak do myślenia. Odstawiłem dragi, przestałem katować się na korcie do squasha i na basenie, głównie spacerowałem nadmorską promenadą. Vera snuła się za mną chyba trochę znudzona, niewiele rozmawialiśmy. Właściwie mogłem ją odesłać, ale jakoś przyzwyczaiłem się do jej obecności. Mimo że nasza znajomość była sztuczna i ułomna, to i tak wydawała mi się lepsza niż towarzystwo sieciowych awatarów reprezentujących równie obcych ludzi. Siłą rzeczy robiłem podsumowanie swojego samotnego, nudnego życia. Na Paradyzium zakosztowałem przyjemności, jakie znałem tylko z telewizji i wirtuala, chciałem zatracić się w orgii doznań i emocji, zabawić się porządnie ostatni raz NAPRAWDĘ, a nie tylko za pośrednictwem podłączanych do mózgu elektrod, wystrzałowo i z przytupem, ale nie zdołałem zasypać otchłani wypełniającej mnie pustki. Chyba zdecydowałem się na niewłaściwą podróż. Zamiast Dolce Vita trzeba było wybrać Mystic Tibet. Napisałbym parę słów do syna czy raczej nagrał wiadomość, ale nie znałem jego adresu. Może trzeba było próbować go odszukać, gdy był jeszcze na to czas? Ogarnęła mnie rezygnacja. Na odstąpienie od umowy było już za późno. Zresztą alternatywa wcale nie prezentowała się lepiej. Kiedyś pracowałem w firmie, która serwisowała jakieś urządzenia w Państwowym Domu Opieki. Trafiali tam staruszkowie zbyt zniedołężniali żeby zająć się sobą lub zbyt biedni, żeby samodzielnie się utrzymywać. Każdy z nich leżał w tetrowej pielusze na antyodleżynowym łóżku, podłączony do kroplówki z glukozą i jakąś szprycą, trwale zalogowany do najtańszego zestawu wirtuala. Na taki poziom opieki wystarczały należne im świadczenia emerytalne. Średnia przeżywalność tych ludzi leżących we własnych odchodach wynosiła od pół roku do dwóch lat. Nie obchodzili absolutnie nikogo: swoich rodzin, urzędników i personelu. Obiecałem sobie, że nigdy nie skończę w takim miejscu jak tamten przytułek. W nocy obudził mnie głos dobiegający z telewizora, wymawiający moje nazwisko. – Już czas, proszę się ubrać i przyjść do mnie – mówił Jens von Eupen. – Za drzwiami czeka pracownik, który zaprowadzi pana na miejsce. O dziwo nie odczuwałem strachu, ani nawet specjalnego zdenerwowania. Pewnie przewidująco dosypali mi coś do wieczornego drinka. Byłem spokojny i rozluźniony. Spojrzałem na dziewczynę, która także zbudziła się i uśmiechnęła do mnie blado. – Mam jedną prośbę. Czy Vera może mi towarzyszyć? – Oczywiście – odpowiedział głos z telewizora. Ubraliśmy się i wyszliśmy na korytarz. Vera w obcisłej tunice bez stanika, pod którą rozkosznie odznaczały się jej sutki, oraz w szpilkach, ja w dżinsach, tenisówkach oraz koszuli i klubowej marynarce. Pracownik, który miał mnie odprowadzić musiał dostać sygnał, że nie będzie potrzebny, bo nigdzie nie było go widać. Złapaliśmy windę i Vera wybrała właściwe piętro. Zjeżdżaliśmy na poziom minus jeden. Zauważyłem, że dziewczyna stara się unikać mojego wzroku. Skądś dobiegała głośna muzyka, na jednym z pięter mignęli mi roznegliżowani tancerze wyginający ciała na podeście, wokół którego zgromadziły się podekscytowane panie w wieku więcej niż balzakowskim. Jakaś kobieta w boa wciskała guzik przywołania windy. Przez chwilę towarzyszył mi obraz jej zdumionej twarzy, gdy winda nie zatrzymała się i nadal mknęliśmy w dół. – Możesz mi powiedzieć, dlaczego wybrałaś ten zawód? – odezwałem się, żeby przełamać milczenie. – To znaczy pracę dla Dream Journey – dodałem szybko, bo moje poprzednie pytanie mogło sugerować, że uważam ją za zwykłą prostytutkę. – Wiesz, pochodzę z Holandii. Tam już pod koniec XX wieku były pracownice opieki społecznej, które pomagały zaspokoić potrzeby seksualne niepełnosprawnych: sparaliżowanych, przykutych do wózka. Rozumiesz? – To jest rodzaj służby społeczeństwu? – Tak. Tylko dlatego się zgłosiłam. |