Nawet jeśli recenzent bardzo by się napiął i skrupulatnie rozłożył na czynniki pierwsze kolejne tomy serii Yves’a Swolfsa w poszukiwaniu wszelkich wpadek scenariuszowych bądź graficznych – prawdopodobnie i tak nic by nie znalazł. W „Ostatnim desperado” – szóstej odsłonie „Durango” – choć autor wciąż powiela ten sam schemat opowieści z Dzikiego Zachodu, wciąż bowiem robi to w sposób niezwykle atrakcyjny i zajmujący.  |  | ‹Durango #6: Ostatni desperado›
|
Trzeba przyznać, że w poprzednich dwóch tomach westernowej sagi Yves’a Swolfsa belgijski scenarzysta dał popalić swoim bohaterom. Rewolwerowca Durango nigdy zresztą specjalnie nie oszczędzał, ale to, co zgotował mu w „ Amosie” (1984) oraz „ Strzałach nad sierrą” (1985) przekraczało wręcz granice przyzwoitości. Wszystko jednak z myślą o czytelniku, który lubi przecież czytać – a w przypadku komiksu również oglądać – o pełnych niebezpieczeństw perypetiach i „czarnych chmurach” co rusz zbierających się nad głowami ulubionych postaci. Tym bardziej gdy ma pewność, że w finale opowieści i tak wyjdą oni zwycięsko ze wszystkich potyczek z przeciwnościami losu. A tak właśnie jest w przypadku blondwłosego samotnika przemierzającego prerię w poszukiwaniu przygód i… źródeł zarobku. W zakończeniu poprzedniej części mogło jedynie dziwić to, że – wbrew wcześniejszej praktyce – Swolfs postanowił wreszcie dać Durango i jego kompanom trochę odetchnąć. Po udanej ucieczce przed ścigającymi ich z jednej strony pułkownikiem armii meksykańskiej de la Cruzem, z drugiej natomiast – kapitanem Ortizem i towarzyszącymi mu „łowcą głów” Loganem oraz psychopatycznym zabójcą-dentystą Crowleyem, Durango z Amosem dotarli bezpiecznie do Tacomy. Tam rewolwerowiec zajął się wreszcie pałającą do niego, jak do tej pory nieszczególnie odwzajemnionym, uczuciem piękną panią Billings, z kolei Rodriguez postawił na nogi indiańskiego szamana, by ten opatrzył rany i przywrócił do zdrowia i pełnej sprawności Maximiliana von Ruhenberga, uciekiniera z Niemiec, którego za Ocean przywiodły tyleż przyświecające mu internacjonalistyczne ideały marksizmu, co chęć zapomnienia tego, co przeżył w swojej ojczyźnie (Swolfs zresztą bardzo oszczędnie dawkuje nam informacje na ten temat, tym samym podgrzewając atmosferę). Szczęście jednak zazwyczaj nie trwa długo. I tak jest także tym razem. W ślad za uciekinierami docierają polujący na nich myśliwi. „Ostatni desperado” zaczyna się więc od bardzo dramatycznych sekwencji. Ludzie Ortiza postanawiają bowiem wziąć osadę szturmem, najpierw – by zmiękczyć przeciwnika – ostrzeliwując ją z… armat. Obrońcy zdają się być na z góry straconej pozycji, ale przecież gdyby Durango i Amos nie byli nadzwyczaj sprytnymi ludźmi, już dawno kwiatki rosłyby na ich grobach. Można zatem pewnym być jednego – że: po pierwsze: bez walki się nie poddadzą, po drugie: gdy sytuacja stanie się beznadziejna, na pewno – z niewielką pomocą swego najlepszego przyjaciela, czyli Yves’a Swolfsa – wymyślą coś, co sprawi, że ocalą skórę. Belg jest jednak zbyt szanującym się artystą, aby przelewać na papier niedorzeczności, dlatego wszystko, co dzieje się na kartach „Ostatniego desperado” – podobnie jak to miało zresztą miejsce wcześniej – daje się logicznie wytłumaczyć. Atak na Tacomę jest więc zaledwie kamieniem, który porusza lawinę. To, co dzieje się w dalszym ciągu opowieści, połyka się jednym tchem – akcja pędzi bowiem na złamanie karku, a towarzyszą jej nieodłączne atrybuty gatunku, czyli pościgi, strzelaniny, pojedynki rewolwerowców. I nawet jeśli Swolfs wykorzystywał je już na różne sposoby we wcześniejszych odsłonach serii (począwszy od otwierającego całość albumu „ Psy zdychają zimą”), za każdym razem robi to tak, że czytelnik nie odczuwa znużenia. A to dzięki wprowadzeniu do fabuły nowych, intrygujących postaci, to znów dzięki zaskakującemu zwrotowi akcji bądź dramatycznie zarysowanemu przesileniu. W „Ostatnim desperado” nie brakuje zwłaszcza tych ostatnich. Nagromadzenie wzruszających, pełnych tragizmu scen jest w tym albumie tak wielkie, że naprawdę trudno nie dać się ponieść emocjom. Być może Belg zakładał, że ten tom będzie zarazem ostatnim i stąd koncept, by pozamykać wszystkie najważniejsze wątki. Ale nawet jeżeli tak było w rzeczywistości, na szczęście stało się inaczej – rok później do sprzedaży trafiła siódma część cyklu. Graficznie Swolfs ponownie nie dał żadnego pretekstu do krytyki. Przeciwnie: w odzwierciedlaniu obrazu epoki zbliżył się do perfekcji, świetnie radząc sobie zarówno w scenach statycznych (gdzie musiał znacznie bardziej przyłożyć się do tworzenia dalszych planów), jak i dynamicznych (które aż skrzą się od emocji). A jeśli dodać do tego jeszcze charakterystyczne dla lat 70. i początku 80. ubiegłego wieku facjaty bohaterów (ze specyficznymi wąsiskami), to aż łezka zaczyna kręcić się w oku. Rasowy vintage.
Tytuł: Durango #6: Ostatni desperado Data wydania: kwiecień 2015 Cena: 38,00 Gatunek: western Ekstrakt: 80% |