Za dnia, kiedy bezlitosne słońce stawało się zabójcą wszystkiego, co żywe, tak że nawet skorpiony chowały się pod kamieniami i skręcały się tam ogarnięte szaleńczą żądzą kąsania, on siedział nieruchomo w palących promieniach słońca, z sinym obliczem, porośniętym kosmatą, dziko zmierzwioną brodą, wzniesionym ku niebu. Zdjęcia udostępnione za zgodą Leeds Russian Archive. Kiedy Łazarz wyszedł z grobu, gdzie przez trzy dni i trzy noce znajdował się w tajemnej władzy Śmierci, i powrócił żywy do swego domu, przez długi czas nie dostrzegano u niego owych złowieszczych dziwactw, które z biegiem czasu uczyniły strasznym samo jego imię. Radując się promiennie widokiem zmartwychwstałego, przyjaciele i bliscy obsypywali go nieustannie pieszczotami i zaspokajali swe palące pragnienie, by się nim opiekować, troszcząc się o jego jedzenie, picie i nowe odzienie. Przyodziali go wspaniale, w jaskrawe barwy nadziei i śmiechu, a gdy, podobny oblubieńcowi w stroju weselnym, znowu siedział wśród nich za stołem jedząc i pijąc, płakali ze wzruszenia i wzywali sąsiadów, aby przyszli zobaczyć tego, który został cudownie wskrzeszony. Sąsiedzi przychodzili i radowali się z rozrzewnieniem; nieznajomi ludzie przybywali z odległych miast i osad i w tak burzliwych okrzykach wyrażali swoje uwielbienie dla cudu, że miało się wrażenie, jakby dom Marii i Marty zamienił się w huczący ul. Zmiany, jakie zaszły w twarzy Łazarza i jego ruchach, tłumaczono naturalnymi przyczynami, jako następstwa ciężkiej choroby i przeżytego szoku. Najwyraźniej niszczycielskie dzieło Śmierci zostało jedynie wstrzymane przez cudowną moc, a nie całkowicie cofnięte; i to, co Śmierć zdążyła już uczynić z jego twarzą i ciałem, było niczym niedokończony rysunek artysty, znajdujący się pod cienką warstewką szkła. Na skroniach wskrzeszonego, pod oczami i na jego zapadniętych policzkach znaczyła się głęboka ziemista siność; jego długie palce również nabrały tej samej ziemistosinej barwy, a wokół paznokci urosłych w grobie siność stawała się ciemna i purpurowa. Tu i ówdzie, na wargach i na ciele, popękała skóra, nabrzmiała w mogile, i w tych miejscach była pokryta cienką czerwonawą błonką, błyszczącą niby przezroczysta mika. I Łazarz stał się otyły. Ciało, rozdęte w mogile, zachowało swe potworne rozmiary, te straszne wypukłości, za którymi przeczuwało się cuchnącą wilgoć rozkładu. Jednakże trupi, ciężki zapach, jakim przesycone zostały szaty pogrzebowe Łazarza i jakby samo jego ciało, wkrótce zniknął całkowicie, a po jakimś czasie złagodniała też siność rąk i twarzy i zasklepiły się czerwonawe pęknięcia na skórze, chociaż nigdy nie zniknęły bez śladu. Tak oto wyglądał Łazarz, gdy stanął przed ludźmi w swym drugim życiu, lecz oblicze jego wydawało się naturalne tym, którzy widzieli go pogrzebanego. Poza twarzą zmieniło się jak gdyby usposobienie Łazarza, ale to również nikogo nie zdziwiło i nie zwróciło na siebie należytej uwagi. Przed śmiercią Łazarz stale był wesoły i beztroski, lubił śmiech i niewinne żarty. To właśnie za tę ujmującą i łagodną wesołość, wolną od gniewu i posępności, tak umiłował go sobie Nauczyciel. Teraz jednak stał się poważny i milczący; ani sam nie żartował, ani na cudze żarty nie odpowiadał śmiechem; a słowa, które z rzadka wypowiadał, były najzwyklejszymi, najprostszymi, najbardziej niezbędnymi słowami, tyleż pozbawionymi znaczenia i głębi, co dźwięki, jakimi zwierzę wyraża ból i zadowolenie, pragnienie i głód. Człowiek może mówić takie słowa przez całe życie, a mimo to nikt nigdy nie dowie się, co trapiło i radowało jego głęboką duszę. I tak, z twarzą trupa, który przez trzy dni przebywał w tajemnej władzy Śmierci, we wspaniałych szatach weselnych, błyszczących żółtym złotem i krwawą purpurą, ponury i milczący, już tak straszliwie inny i osobliwy – choć przez nikogo nie zostało to jeszcze spostrzeżone – siedział za stołem biesiadnym wśród bliskich i przyjaciół. Szerokimi falami, to delikatnymi, to burzliwie dźwięcznymi, krążyło dookoła niego wesele; ciepłe spojrzenia miłości lgnęły do jego twarzy, zachowującej jeszcze chłód grobu; gorąca ręka przyjaciela głaskała jego siną, ciężką dłoń. I rozbrzmiewała muzyka. Wezwano muzykantów, i wesoło przygrywały tympan 1) i fujarka, cytra i lira. Zdawało się, że to pszczoły buczą, cykady terkoczą i ptaki śpiewają nad szczęśliwym domem Marii i Marty. II  | © Dziedzictwo Wadima i Walentina Andriejewów
|
Ktoś nieostrożny odchylił okrycie. Ktoś zniszczył pogodny urok jednym nierozważnym tchnieniem wypowiedzianego słowa i odsłonił prawdę w całej jej szpetnej nagości. Żadna myśl nie uformowała się jeszcze wyraźnie w jego umyśle, gdy usta spytały z uśmiechem: – Dlaczego nie opowiesz nam, co Tam było, Łazarzu? I zamilkli wszyscy, porażeni tym pytaniem, jak gdyby dopiero teraz zorientowali się, że Łazarz nie żył przez trzy dni, i wpatrywali się weń z ciekawością, czekając na odpowiedź. Ale Łazarz milczał. – Nie chcesz nam opowiedzieć – zdziwił się pytający. – Czyż Tam jest aż tak strasznie? I znów myśl jego została wyprzedzona przez słowa; gdyby tak nie było, nie zadałby on pytania, które natychmiast ścisnęło mu serce nieznośnym przerażeniem. Wszystkich ogarnął niepokój i już z utęsknieniem czekali słów Łazarza, lecz on milczał, ozięble i surowo, a oczy miał skierowane ku ziemi. I tu znowu, jakby po raz pierwszy, dostrzegli i straszną siność jego twarzy, i odrażającą otyłość. Na stole, jak gdyby przezeń zapomniana, leżała jego sino-purpurowa ręka – i wszystkie spojrzenia utkwiły w niej nieruchomo i bezwolnie, jakby to od niej oczekiwały upragnionej odpowiedzi. Muzykanci zaś wciąż jeszcze grali; lecz oto i do nich dotarło milczenie i stłumiło wesołe dźwięki jak woda gasząca rozrzucone węgle ogniska. Umilkła fujarka; zamilkły i dźwięczny tympan, i szemrząca lira; jak gdyby struna się zerwała, jak gdyby sama pieśń umarła – drżącą, urwaną nutą odezwała się cytra. Zapanowała cisza. – Nie chcesz? – powtórzył pytający, nie mogąc utrzymać na wodzy gadatliwego języka. Panowała cisza, a sino-purpurowa ręka leżała w bezruchu. Lecz oto poruszyła się nieznacznie, i wszyscy odetchnęli z ulgą, i unieśli oczy: zmartwychwstały Łazarz patrzył wprost na nich, obejmując wszystko jednym spojrzeniem, ciężkim i strasznym. Stało się to na trzeci dzień po wyjściu Łazarza z grobu. Od tego czasu wielu doświadczyło zgubnej mocy jego wzroku, jednak ani ci, którzy zostali przez nią złamani na zawsze, ani ci, co u samych praźródeł życia – równie tajemniczych jak śmierć – znaleźli siłę, by się jej oprzeć, nigdy nie potrafili wytłumaczyć okropieństwa, nieruchomo spoczywającego w głębi jego czarnych źrenic. Łazarz patrzył spokojnie i zwyczajnie, bez intencji ukrycia czegoś, ale i bez zamiaru powiedzenia czegokolwiek; patrzył wręcz chłodno, jak ktoś bezgranicznie obojętny na wszystko, co żywe. I wielu ludzi zbliżało się doń beztrosko, nie rozpoznając go, by potem dopiero ze zdumieniem i zgrozą dowiedzieć się, kim był ów otyły, spokojny mężczyzna, który otarł się o nich skrajem swych wspaniałych, jaskrawych szat. Słońce nie przestawało świecić, gdy patrzył, fontanny nie przestawały pluskać, a ojczyste niebo wyglądało tak samo bezchmurnie i błękitnie jak co dzień, ale ci, którzy znaleźli się pod urokiem owego zagadkowego spojrzenia, nie czuli już słońca, nie słyszeli już śpiewu fontanny ani nie poznawali rodzimego nieba. Niektórzy z nich płakali gorzko, inni w rozpaczy rwali włosy z głowy i obłąkańczo wzywali innych na ratunek; na ogół jednak zaczynali umierać obojętnie i spokojnie, i umierali tak przez długie lata, na oczach wszystkich, bezbarwni, apatyczni i ponurzy niczym drzewa w milczeniu usychające na kamienistej glebie. I ci pierwsi – ci, co krzyczeli i odchodzili od zmysłów – czasami wracali do życia, a ci drudzy – nigdy. – A więc nie chcesz nam opowiedzieć, co Tam widziałeś, Łazarzu? – po raz trzeci powtórzył pytający. Ale teraz głos jego był obojętny i matowy, a z oczu patrzyło mu tępo martwe, szare znużenie. To samo znużenie pokryło wszystkie twarze niczym pył, i goście spoglądali po sobie z otępiałym zdumieniem, nie pojmując, po co się tu zebrali i dlaczego siedzą przy bogato zastawionym stole. Przestali rozmawiać. Myśleli obojętnie, że trzeba już zapewne iść do domu, lecz nie mogli przezwyciężyć lepkiego, leniwego odrętwienia, obezwładniającego ich mięśnie, i dalej siedzieli na swoich miejscach, odizolowani od siebie, niczym przyćmione światełka rozrzucone nocą w polu. Muzykantom jednak płacono za to, żeby grali, więc znów chwycili za instrumenty, i znów popłynęły skoczne dźwięki sztucznego smutku i sztucznego wesela. Nieustannie przejawiała się w nich ta sama zwykła harmonia, lecz goście słuchali w zdziwieniu: nie pojmowali już, czemu to wszystko ma służyć i czemu to piękne, gdy ludzie trącają struny, wydymając policzki dmuchają w cienkie piszczałki i wytwarzają dziwny, różnogłosy hałas. – Ależ oni marnie grają! – powiedział ktoś. Muzykanci poszli sobie, obrażeni. Po nich, jeden po drugim, odeszli goście, bowiem zapadła już noc. A gdy zewsząd otoczyła ich spokojna ciemność i już łatwiej się im oddychało – nagle przed każdym z nich, w złowrogim blasku, wyrosła postać Łazarza: o sinym obliczu nieboszczyka, szatach nowożeńca, wspaniałych a jaskrawych, i zimnym spojrzeniu, w głębi którego czaiła się groza. Jak gdyby przemienieni w kamień, stali nieruchomo tu i tam, otaczała ich ciemność, a pośród tej ciemności wciąż jaśniej jarzyło się nieziemskie widziadło, przerażający obraz kogoś, kto przez trzy dni znajdował się w tajemnej władzy Śmierci. Trzy dni był martwy: trzy razy wschodziło i zachodziło słońce, a on był martwy; dzieci bawiły się, woda szemrząc omywała kamienie, wiatr wzbijał gorący kurz na gościńcu – a on był martwy. Lecz teraz znowu znajdował się pośród ludzi: dotykał ich, patrzył na nich, PATRZYŁ na nich! – a przez czarne krążki jego źrenic, niby przez ciemne szkło, patrzyło na ludzi samo niepojęte Tam. |