„Timbuktu” w reżyserii Abderrahmane Sissako to film oryginalny, wizualnie olśniewający, ale też rozczarowujący powierzchownością obserwacji. Niemniej, warto znać.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Trudno nie zachwycić się wizualną warstwą filmu Abderrahmane Sissako: położone pośrodku pustyni, otoczone wydmami Timbuktu, równie malownicze za dnia, jak i w świetle księżyca, jawi się tu jako miasto rodem z baśniowego przekazu. Niespieszny rytm filmu, meandrująca narracja – a także barwni mieszkańcy, z wiedźmą Zabou na czele, jeszcze podkreślają ten nierzeczywisty, magiczny wymiar. Mam jednak wrażenie, że „Timbuktu” jest filmem zbyt wypolerowanym, by w nie uwierzyć. Sissako pokazuje, jak „święta wojna” wkracza w życie ludzi, którzy są ostatnimi osobami, którymi dżihadyści powinni być zainteresowani: zwyczajnych muzułmanów. Gdy grupka islamistów wkracza do miejscowego meczetu, z zakłopotaniem patrzy na dziesiątki modlących się w skupieniu mężczyzn. Miejscowy imam cierpliwie tłumaczy im, że sam też prowadzi dżihad, bo przecież jego istota polega na miłosierdziu, przebaczaniu i wewnętrznym wzmacnianiu wiary – a nie na pacyfikowaniu miast i wiosek. Bojownicy utożsamiają zepsucie z zachodnią cywilizacją – ale do położonego pośrodku pustyni Timbuktu jej symbole: telefony komókowe, samochody, kamery wideo, papierosy, sprowadzają dopiero oni sami. Mauretański reżyser pokazuje też „ludzkie oblicze” samej „świętej wojny” – najeźdźcy pokazywani są nie jako bezwzględni fanatycy, ale ludzie ze słabostkami, niepewni, czy śpiewanie o Allachu stanowi złamanie zakazu muzykowania; chwilami nawet sympatyczni, np. wtedy, gdy uczą się jeździć samochodem. Zwyczajność dżihadystów w niczym nie zmienia jednak grozy, jaka towarzyszą wprowadzany przez nich porządek – tym większy jest wstrząs, gdy ci ludzie zaczynają egzekwować prawo szariatu. Film Sissako posiada olbrzymi walor edukacyjny dla europejskiego widza – „Timbuktu” przywraca bowiem perspektywę, w której to sami muzułmanie – a nie mniejszości religijne, a tym bardziej Europejczycy – są w pierwszej kolejności ofiarami islamskiego fanatyzmu. Pokazuje też, że islam ma wiele twarzy, a „święta wojna”, opierająca się raczej na władzy i kontroli, niż na zaleceniach Mahometa, wcale nie jest najbardziej reprezentatywną z nich. Mam jednak wrażenie, że takie szlachetne, humanistyczne „Timbuktu” ślizga się jedynie po powierzchni zjawisk – pozostając w istocie pięknie opowiedzianym banałem. Trudno zrozumieć, dlaczego filmowi dżihadyści w jednej scenie dyskutują o wyższości Messiego nad Zidanem, a w innej wprowadzają zakaz gry w piłkę – a w końcu biorą udział w okrutnych egzekucjach: próba zajrzenia w ich dusze byłaby pasjonująca, ale Sissako tego nie robi. Równie łatwo przychodzi reżyserowi mitologizowanie Timbuktu, w którym konflikty i przemoc zdają się pojawiać dopiero z nadejściem bojowników zakłócających harmonię i gwałcących miejscowe tradycje – filmowe miasto, gdyby wyjąć zeń islamistów, sprawiałoby wrażenie wystawy etnograficznej, a nie realnie istniejącego miejsca w sercu Mali: takie przeciwstawienie sielanki Timbuktu i przemocy pochodzącej z zewnątrz jest tu co najmniej naiwne. Szkoda też tych kilku miejsc, gdy Sissako porzuca poezję dla łopatologii: jak w otwarciu filmu, gdy islamistyczna flaga na dżipie przypomina piracką banderę, a bojownicy, strzelający do gazeli mówią (puentując cały film): „Nie zabijaj, ale zamęcz!”. Albo wtedy, gdy okazuje się, że przywódca dżihadystów nie zna imienia kobiety, której przymusowe małżeństwo właśnie usankcjonował. Nie trzeba tak wyraźnie dawać nam do zrozumienia, że nie ma racji.
Tytuł: Timbuktu Data premiery: 12 czerwca 2015 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: Francja Czas trwania: 97 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 50% |