powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CXLVII)
lipiec 2015

Łazarz
Leonid Andriejew
ciąg dalszy z poprzedniej strony
IV
W owym czasie żył w Rzymie pewien słynny rzeźbiarz. Z gliny, marmuru i brązu tworzył on ciała bogów i ludzi, i takie było ich boskie piękno, że nazywano je nieśmiertelnym. On sam był jednak niezadowolony i utrzymywał, że istnieje jeszcze coś „nieskończenie piękniejszego”, czego nie może utrwalić ani w marmurze, ani w brązie.
„Nie zebrałem jeszcze blasku księżyca, nie upiłem się jeszcze światłem słońca. Nie ma duszy w moim marmurze, nie ma życia w mym pięknym brązie” – zwykł był mawiać.
A gdy w noce księżycowe leniwie włóczył się po gościńcu, przecinając czarne cienie cyprysów, z białą tuniką połyskującą w blasku miesiąca, napotykani przechodnie śmieli się przyjaźnie i mówili:
– Czy to nie światło księżyca idziesz zbierać, Aureliuszu? Czemu nie wziąłeś ze sobą koszyków?
Wówczas on, również się śmiejąc, wskazywał na swoje oczy i odpowiadał:
– Oto koszyki, do których zbieram światło księżyca i blask słońca.
I to była prawda: w jego oczach świecił księżyc i błyszczało w nich słońce. Ale nie mógł przenieść ich blasku na marmur i na tym polegała pogodna udręka jego życia.
Wywodził się ze starożytnego rodu patrycjuszy, miał dobrą żonę i dzieci i nie cierpiał żadnego niedostatku.
Kiedy dotarły doń niejasne pogłoski o Łazarzu, poradził się żony i przyjaciół i postanowił przedsięwziąć daleką podróż do Judei, by ujrzeć tego, który został cudownie wskrzeszony. Czuł się naówczas trochę znudzony i miał nadzieję, że droga pobudzi jego przytępione zmysły. To, co opowiadano mu o zmartwychwstałym, nie przerażało go: wiele rozmyślał nad śmiercią, nie była mu miła myśl o niej, lecz nie byli mu mili także ci, co mieszali ją z życiem.
„Po tej stronie – przepiękne życie, po tamtej – nieodgadniona śmierć, wnioskował, i człowiek nie może zrobić nic lepszego, niż żyjąc cieszyć się z życia i piękna tego, co żywe”.
I żywił nawet dość ambitne pragnienie: chciał przekonać Łazarza do słuszności swego rozumowania i przywrócić jego duszę do życia, tak jak zostało doń przywrócone jego ciało. Wydawało się to tym łatwiejsze, że pogłoski dotyczące wskrzeszonego, lękliwe i dziwne, nie przekazywały o nim całej prawdy, a tylko niejasno ostrzegały przed czymś straszliwym.
• • •
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Łazarz podnosił się właśnie z kamienia, by podążyć za oddalającym się w pustynię słońcem, gdy zbliżył się do niego bogaty Rzymianin w towarzystwie uzbrojonego sługi i zawołał nań dźwięcznie:
– Łazarzu!
I Łazarz ujrzał piękną, dumną twarz opromienioną sławą, i jasne szaty, i szlachetne kamienie, błyszczące w słońcu. Czerwonawe promienie nadawały głowie i twarzy Aureliusza podobieństwo matowo lśniącego brązu – i to zobaczył Łazarz. Posłusznie usiadł z powrotem na kamieniu i ze znużeniem spuścił oczy.
– Tak, jesteś brzydki, mój biedny Łazarzu – ciągnął spokojnie Rzymianin, bawiąc się swym złotym łańcuchem. – Jesteś nawet straszny, mój biedny przyjacielu; i Śmierć nie była leniwa owego dnia, gdy tak nieostrożnie wpadłeś w jej szpony. Jesteś jednak gruby jak beczka, a „grubi ludzie nie są źli”, jak mawiał wielki Cezar, i nie rozumiem, dlaczego ludzie tak się ciebie boją. Pozwolisz mi u siebie przenocować? Późno już, a ja nie mam schronienia.
Nikt jeszcze nigdy nie prosił Łazarza, aby pozwolono mu spędzić noc w jego domu.
– Nie mam łoża – odparł.
– Trochę jestem wojownikiem i mogę spać na siedząco – odparł Rzymianin. – Rozpalimy ogień…
– Nie mam ognia.
– W takim razie pogawędzimy w ciemności, jak dwaj przyjaciele. Myślę, że znajdzie się u ciebie trochę wina…
– Nie mam wina.
Rzymianin roześmiał się.
– Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taki ponury i nie lubisz swego drugiego życia. Nie ma wina!? No cóż, obejdziemy się więc bez niego: są przecie takie słowa, które odurzają nie gorzej od falernu2).
Ruchem ręki odprawił niewolnika, zostali z Łazarzem sam na sam. Znowu rzeźbiarz zaczął mówić, ale wraz z zachodzącym słońcem życie jak gdyby uchodziło z jego słów, stawały się puste i bezbarwne, jakby chwiały się na niepewnych nogach, jakby ślizgały się i przewracały, upite winem smutku i rozpaczy. I pojawiły się między słowami czarne wyrwy – niby odległe zwiastuny wielkiej pustki i wielkiego mroku.
– Teraz jestem twoim gościem i nie potraktujesz mnie źle, Łazarzu! – rzekł Rzymianin. – Gościnność obowiązuje nawet tych, którzy byli martwi przez trzy dni. Bo przecież podobno trzy dni spędziłeś w grobie. Tam musi być zimno… I to tam nabrałeś owego paskudnego nawyku obchodzenia się bez ognia i wina. Ja zaś lubię ogień, tutaj tak szybko się ściemnia… Masz bardzo interesujące linie brwi i czoła: niczym ruiny jakichś pałaców przysypane popiołami po trzęsieniu ziemi. Ale dlaczego masz na sobie takie dziwne, brzydkie odzienie? Widziałem oblubieńców w waszym kraju i noszą oni takie właśnie stroje – takie śmieszne stroje – takie straszne stroje… Ale czy ty jesteś oblubieńcem?
Słońce już zaszło, czarny gigantyczny cień nadciągnął ze wschodu – jak gdyby bose, ogromne stopy zaszurały po piasku, a powiew spowodowany szybkim biegiem przeszył grzbiet chłodem.
– W ciemności wydajesz się jeszcze większy, Łazarzu. Zupełnie jakbyś utył w ciągu tych paru krótkich chwil. Czy ty czasem nie karmisz się ciemnością?… A ja bym chciał ognia – choćby małego ognia, malusieńkiego. I trochę mi zimno, macie tu takie barbarzyńsko zimne noce. Gdyby nie było tak ciemno, powiedziałbym, że patrzysz na mnie, Łazarzu. Tak, zdaje się, że patrzysz… Przecież ty na mnie patrzysz! Czuję to… A teraz się uśmiechasz.
Nadeszła noc i gęstą czernią napełniło się powietrze.
– Jakie to będzie wspaniałe, gdy jutro znowu wzejdzie słońce… Jestem wielkim rzeźbiarzem, wiesz – tak mówią o mnie przyjaciele. „Tworzę” – tak, to właściwe słowo… Ale by tworzyć, potrzebne jest światło dnia. Daję życie zimnemu marmurowi, topię dzwoniący brąz w ogniu, w jasnym, gorącym ogniu… Dlaczego dotknąłeś mnie ręką!?
– Chodźmy – powiedział Łazarz. – Jesteś moim gościem.
I weszli do domu. I długa noc opadła na ziemię. Nazajutrz niewolnik daremnie czekał na swego pana, a gdy słońce już wysoko stało na niebie, udał się po niego. I oto, co zobaczył: w palących promieniach siedzieli obok siebie Łazarz i Aureliusz, patrzyli w górę i milczeli. Zapłakał na to niewolnik i zawołał głośno:
– Panie, co ci jest? Panie!
Tego samego dnia Aureliusz wyruszył ze swym rabem w drogę powrotną do Rzymu. Przez całą podróż był zamyślony i milczący, uważnie wszystko obserwował, ludzi, korab i morze, i jakby starał się coś zapamiętać. Na morzu zaskoczył ich wielki sztorm i przez cały czas jego trwania rzeźbiarz pozostawał na pokładzie, wpatrując się chciwie w zbliżające się i opadające fale. Po jego powrocie domownicy przerazili się straszną przemianą, jaka w nim zaszła, lecz on uspokoił ich, mówiąc znacząco:
– Znalazłem!
Nie zmieniając zakurzonego odzienia, które miał na sobie przez całą podróż, zabrał się do pracy i marmur zaczął pokornie zgrzytać pod dźwięcznymi uderzeniami młotka. Pracował długo i gorliwie, nikogo nie wpuszczając, aż wreszcie pewnego poranka oznajmił, że dzieło jest gotowe, i polecił wezwać swych przyjaciół – wytrawnych koneserów i znawców sztuki. I by ich przyjąć, przyodział się wspaniale w jaskrawe odświętne szaty, mieniące się żółtym złotem i krwawą purpurą bisioru.
– Oto, co stworzyłem – rzekł w zadumie.
Jego przyjaciele spojrzeli i cień głębokiego smutku okrył ich twarze. Zobaczyli coś potwornego, nie posiadającego żadnych znanych oku kształtów, choć nie pozbawionego śladu jakiejś nowej, nieznanej formy. Na cieniutkiej, wykrzywionej gałązce, czy czymś, co szkaradnie ją przypominało, w sposób dziwny i pokraczny spoczywała ślepa, odrażająca, bezładna sterta czegoś zarazem wkręconego do wewnątrz i wywiniętego na zewnątrz, jakichś dziwacznych strzępów, które nieporadnie usiłowały uciec same przed sobą. I przypadkiem, pod jednym z owych osobliwie uwydatnionych występów, dostrzegli wspaniale rzeźbionego motyla o przeźroczystych skrzydełkach, drżących jak gdyby z bezsilnego pragnienia lotu.
– A po co ten cudowny motyl, Aureliuszu? – zapytał ktoś niepewnie.
– Nie wiem – odparł rzeźbiarz.
Ale trzeba było powiedzieć prawdę, i jeden z przyjaciół Aureliusza, ten, który kochał go najbardziej, rzekł twardo:
– To jest ohydne, mój biedny przyjacielu. Trzeba to zniszczyć. Daj mi młotek.
I dwoma uderzeniami zniszczył monstrualną masę, oszczędzając tylko cudownie rzeźbionego motyla.
Później Aureliusz nie stworzył już nic więcej. Z głęboką obojętnością patrzył na marmur, brąz oraz swe dawne boskie dzieła, w których zamieszkało nieśmiertelne piękno. Mając nadzieję tchnąć weń dawny zapał do pracy i rozbudzić jego zmartwiałą duszę, zabierano go niekiedy, by obejrzał piękne dzieła innych artystów, on jednak pozostawał wciąż tak samo obojętny i uśmiech nigdy nie ożywiał jego zaciśniętych ust. I dopiero gdy ktoś długo i uparcie mówił mu o pięknie, zaprzeczał apatycznym znużonym głosem:
– Ale przecież to wszystko kłamstwo!
A we dnie, gdy świeciło słońce, udawał się do swego wspaniałego, misternie urządzonego ogrodu i, znalazłszy miejsce wolne od cienia, wystawiał odkrytą głowę i zmatowiałe oczy na blask i żar. Dookoła fruwały czerwone i białe motyle; do marmurowego basenu z pluskiem spływała woda, tryskająca z wykrzywionych ust satyra pogrążonego w błogim upojeniu; ale on siedział nieruchomo – rzekłbyś: blade odbicie tego, który na odległej ziemi, u samych bram kamiennej pustyni, siedział równie nieruchomo w promieniach ognistego słońca.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.