Czy można zrobić cały film nie łapiącą ostrości kamerą i puścić go do normalnej sprzedaży? Ależ oczywiście, „Las grozy” jest tego żywym dowodem.  |  | ‹Las grozy›
|
Pomysły, jak ten w tytule recenzji, są najczęściej zgubne – tak dla twórcy, jak i dla widza. Kończą się bowiem wyprawą do pierwszego z brzegu sklepu, nabyciem najtańszej, najbardziej dziadowskiej kamery, skrzyknięciem kumpli i wyprawą do lasu, gdzie przy ognisku i piwie (wartości drugiej kamery) scenariusz sam przyjdzie do głowy. Jeszcze tylko kilka godzin biegania po lesie, straszenia zwierząt i rzygania po krzakach (tego ostatniego oczywiście nikt nie filmuje) i już wykwit gotowy do zmontowania i puszczenia w świat. W tym do Polski, gdzie na pewno znajdzie się dystrybutor łasy na łatwy zarobek. I to dystrybutor, który zareklamuje tego amatorskiego knota frazą „Mroczny kinowy horror z Wielkiej Brytanii”, mimo że „Las grozy” nigdy do żadnych kin nie wszedł, co najwyżej przewijając się przez kilka mocno niszowych, gatunkowych festiwali. A film od pierwszych chwil denerwuje. Najpierw sztampowym rozpoczęciem fabuły – bo to tysięczna historia startująca od scen, w których ktoś ucieka przez las. Chwilę potem – paskudną jakością zdjęć. Bardzo szybko okazuje się bowiem, że to, co początkowo wyglądało na przypadkowe rozjechanie się ostrości w kamerze, jest stałą cechą tegoż urządzenia. Do tego należy dorzucić duże ziarno obrazu, jego siną kolorystykę, wynikającą z braku oświetlenia na „planie”, oraz trzęsiączkę u kamerzysty. Ukoronowaniem tego wszystkiego jest natomiast scena, gdy widoczny na obrazie dżentelmen skacze przez malutki wąwóz i udaje, że nie spadł do wody, tylko zaczepił się na drugim, odległym o kilka metrów brzegu strumyka. Jest to scena tak naciągana i tak fatalnie zagrana, że jeśli ktoś jeszcze miał nadzieję na wyprowadzenie fabuły na prostą, to w tym momencie nadzieja ta została mu brutalnie odebrana i znieważona. Bo i faktycznie – później jest tylko gorzej. Następne sekwencje, kręcone już w miasteczku, a nie w lesie, w całej okazałości obnażają jakość ewidentnie marketowej kamery. Tyci zoomek nie potrafi przybliżać niczego znajdującego się więcej niż pięć, może sześć metrów przed obiektywem. W efekcie wszystko to, co jest dalej niż te pięć, sześć metrów, jest… dalej. Malutkie i niewyraźne. Mało tego – kamerzysta ma tendencje do przyjmowania pozycji „zza krzaka”, co na ogół kończy się tym, że krzak jest dziarsko zielony i prawie wyraźny (bo nic w tym filmie nie jest rzeczywiście wyraźne), zaś to, co znajduje się za nim, wygląda jak wsadzone za zaparowaną szybę. Doprawdy, trudno się w tym momencie opędzić się od wrażenia, że pierwszy lepszy domowy filmik z Youtube’a jest zrobiony przynajmniej o kilka rzędów lepiej. Co gorsza, fatalnego pierwszego wrażenia nie jest w stanie w najmniejszym nawet stopniu zniwelować wątła, nieciekawa fabułka. Osią historii jest przedsięwzięta przez dwie pary weekendowa wyprawa do lasu. Najpierw potrącają autem jelenia (jeden z bohaterów kończy cierpienia kwiczącego jak świnia zwierzęcia ukręcając mu łeb gołą dłonią), potem trafiają na wraki kilku aut, ganiają się z pszczołami, znajdują porzucony namiot (tego faceta z czołówki) i w końcu odkrywają, że ich komórki nie mają zasięgu. W nocy ponownie słyszą kwik konającego jelenia (choć udają, że nie wiedzą, co to za dźwięk), a rano znajdują w obozowisku nieznajomą dziewczynę, zapraszającą ich do kąpieli w pobliskim jeziorku. A ponieważ dziewczę wskakuje w toń na golasa, nie ma się co niepokoić tym, że jeszcze poprzedniego dnia nie było w najbliższej okolicy najmniejszego oczka wodnego. Parę minut później jeden z bohaterów wsiąka w jeziorze. Co w tym momencie robi reszta? No cóż, w smutku idą do namiotów, a skoro tych nie mogą znaleźć, kierują się spacerkiem do samochodu. Wówczas znika jedna z dziewczyn. I tak mija GODZINA seansu. Nudnego, wypełnionego pustymi dialogami lub wręcz milczeniem, od czasu do czasu „wzbogaconego” scenami z zamyślonym jeleniem albo z fryzurą któregoś z aktorów,. Jest też dłuższa chwila z imprezką w lesie (iskry z ogniska, chichoty i ciągnięcie dymka), taka klasyczna z domowego wypadu w plener. Naturalnie wszystko ciemne, ziarniste i rozmazane. Prawdziwy horror. Dla widza. Tego, który mimo wszystko uparł się wysiedzieć do końca. I tu – po ponad godzinie tej badziewnej, nieprzyzwoicie taniej i partacko zrobionej „rozrywki” – ów bezsensownie cierpliwy widz może nagle doznać szoku. Trafia się bowiem nagle – zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki – scena z doskonałymi efektami specjalnymi, w dodatku zrobiona tak, że po grzbiecie przechodzą najprawdziwsze ciarki. Fabuła przechodzi w tym momencie zdumiewającą metamorfozę. Ostatni kwadrans „Lasu grozy” to zupełnie inna historia – krwawa, wredna, nieszablonowa i działająca na wyobraźnię. Aczkolwiek wciąż kręcona tandetną kamerą z upiornie badziewnym obiektywem i nie dająca zapomnieć, że film kręcili jednak amatorzy. W związku z tym ostatnie piętnaście minut i owszem, minimalnie podnosi finalną ocenę „Lasu grozy”, ale absolutnie nie jest w stanie wyciągnąć filmu z guana, w którym ten niestrudzenie pogrążał się przez pierwszą godzinę.
Tytuł: Las grozy Tytuł oryginalny: Dead Wood Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: Wielka Brytania Czas trwania: 85 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 20% |