Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj – po raz trzeci – (zachodnio)niemiecka formacja Dzyan.  |  | ‹Time Machine›
|
Ciągłe roszady w składzie były zmorą formacji prowadzonej przez Reinharda Karwatky’ego. Po wydaniu – w kwietniu 1972 roku – debiutanckiego albumu (zatytułowanego po prostu „ Dzyan”) z zespołem rozstali się – i to praktycznie z dnia na dzień – gitarzysta Harry Krämer oraz perkusista Ludwig Braum. Na ich miejsce przyjęto odpowiednio Eddy’ego Marrona i Lothara Scharfa. Wraz z wokalistą i perkusjonalistą Jochenem Leuschnerem oraz saksofonistą Gerdem Ehrmannem (do tego grona trzeba doliczyć jeszcze oczywiście, grającego na gitarze basowej i kontrabasie, lidera) wzięli oni udział – w październiku tego samego roku – w sesji nagraniowej dla, mającej swoją siedzibę w uzdrowiskowym Baden-Baden, rozgłośni radiowej Südwestfunk (SWF). Co ciekawe, całość tego materiału ujrzała światło dzienne dopiero trzydzieści osiem lat później na wydanym przez firmę Long Hair Records krążku ochrzczonym tytułem „ Mandala. SWF-Session 1972”. Mimo tego zaproszenia, tamta jesień okazała się bardzo pechowa dla Dzyan. Po powrocie do Frankfurtu (względnie Darmstadt) Leuschner i Ehrmann wbili Reinhardowi „nóż w plecy”, informując o swoim odejściu. Jakby tego było mało, wiosną następnego roku identyczną decyzję podjął Scharf.  | |
Jako że od listopada 1972 roku zespół Dzyan i tak funkcjonował jako trio, Karwatky zdecydował się poszukać jedynie nowego perkusisty – został nim, pochodzący ze Szwajcarii, Peter Giger (wcześniej grający między innymi w jazzowym kwintecie Alberta Mangelsdforffa). Peter zamustrował się na pokładzie w maju, a już w czerwcu Reinhardowi udało się podpisać nowy kontrakt. I to z nie byle kim, bo stanowiącą już wówczas część koncernu Bellaphon wytwórnią Bacillus Records. Powstała ona zaledwie dwa lata wcześniej jako firma niezależna. W ciągu kilkunastu miesięcy zdążyła wydać całkiem sporo singli i longplayów ważnych dla historii krautrocka grup (jak chociażby Epsilon, Nine Days’ Wonder, Hairy Chapter, Zoo, My Solid Ground), po czym… upadła. I wtedy została wykupiona przez mający znacznie silniejszą pozycję na rynku frankfurcki Bellaphon, który – na szczęście – postanowił zachować profil dotychczas wydawanej przez Bacillus muzyki. Karwatky zawsze należał do artystów potrafiących kuć żelazo póki gorące, nic więc dziwnego, że Dzyan wszedł do studia – aby jak najszybciej skonsumować nowo zawartą umowę – już w ostatnich dniach sierpnia. Wizyta była krótka, bo zaledwie trzydniowa, ale jej efekty okazały się znakomite.  | |
Nie bez znaczenia jest również fakt, jakie to było studio i kto siedział za konsoletą. Wszak był to sam Dieter Dierks, który gościł Karwatky’ego, Marrona i Gigera u siebie w Stommeln (niedaleko Kolonii) – w miejscu, w którym tak naprawdę rodziła się legenda niemieckiej muzyki rockowej lat 70. XX wieku. Zarejestrowany pod czujnym okiem Dierksa materiał trafił na album zatytułowany „Time Machine”, który ujrzał światło dzienne – z obrazem lubującego się w klimatach psychodelicznych malarza i ilustratora Helmuta Wenskego na okładce – w listopadzie 1973 roku. Wypełniły go cztery kompozycje, stylistycznie będące w dużym stopniu kontynuacją tego, co Dzyan proponował już wcześniej, ale też w nieco większym stopniu penetrujące okolice muzycznej awangardy i jazzu eksperymentalnego. Przywołajcie sobie w pamięci dokonania Mahavishnu Orchestra i połączcie z minimalizmem spod znaku Johna Cage’a; do tego dorzućcie jeszcze sporą szczyptę buddyjskich medytacji, a na pewno otrzymacie wywar a la Karwatky, Marron & Giger. Nie jest to muzyka dla każdego, ale jeśli ktoś nie stroni od podobnych eksploracji, może w ciągu niespełna trzydziestu ośmiu minut – bo tyle właśnie trwa cały album – przeżyć jedną z bardziej frapujących muzycznych podróży w przeszłość. Zgodnie z tytułem płyty…  | |
Krążek otwiera utwór „Kabisrain” – i już jego tytuł sugeruje zainteresowanie członków zespołu (a nade wszystko, co już doskonale wiemy, jego lidera) kulturą Wschodu. Rozpoczyna go wybitnie orientalna partia zagrana przez Eddy’ego Marrona na sazie. Nie mniej ekscytujące są jednak dźwięki pojawiające się na drugim planie, przypominające trochę brzmienie smyczków. To tak zwany super-string, tajemniczy instrument skonstruowany w studiu w Stommeln przez Karwatky’ego z pomocą Dietera Dierksa. Numer rozkręca się powoli, ale z biegiem czasu zyskuje na mocy, co jest zasługą zarówno pojawiających się w tle niepokojących głosów, jak i przenikających się solówek sazu i gitary dwunastostrunowej (co godne podkreślenia, za wszystko to odpowiadał Marron). Karwatky i Giger skupiali się w tym czasie na trzymaniu całości w ryzach rytmicznych, co także nie było bez znaczenia. Druga w kolejności „Magika” zaskakuje z kolei pojawiającym się na wstępie hardrockowym riffem gitary, któremu w tle towarzyszą nie mniej fascynujące jazzrockowe podziały rytmiczne. Jeśli dodamy do tego jeszcze elektroniczne poszukiwania Reinharda (ponownie super-string!), będziemy mieć pełen obraz tej niezwykłej – zaskakującej nade wszystko zamiłowaniem artystów do eksperymentowania – kompozycji.  | |
Stronę A longplaya zamyka „Light Shining Out of Darkness” – utwór w zestawie najkrótszy i najlżejszy w formie. Wpadająca w ucho, nawiązująca do brzmień klasycznych, melodia zagrana jest przez Eddy’ego na gitarze akustycznej; do tego dochodzą jeszcze smaczki w postaci delikatnych perkusjonaliów Gigera i imitacji smyczków, za którymi kryje się pomysłowość Karwatky’ego. Po przełożeniu płyty na stronę B otrzymujemy tylko jedną kompozycję, ale za to – z racji czasu trwania i rozmachu – będącą prawdziwym opus magnum albumu. W „Time Machine” nie brakuje fragmentów stricte rockowych, za które odpowiada Marron; jego gitarowa solówka, dużo zawdzięczająca mistrzom fusion, przyprawia – dzięki swej wirtuozerii – o ciarki na plecach. Giger tym razem także nie pozostaje w tyle, dbając o odpowiednią motorykę. Nastrój stara się łagodzić jedynie Reinhard swoim kontrabasem i super-stringiem, na którym – jak się okazuje – można było wyczarować także frazy kojarzące się z muzyką etniczną. „Maszyna czasu”, mimo uboższego instrumentarium, jest pod wieloma względami bogatsza brzmieniowo i aranżacyjnie od wydanego nieco ponad półtora roku wcześniej debiutu. To oczywiście zasługa samych muzyków, ale i realizatora, który doskonale wiedział, jak okiełznać ich wyobraźnię i poprowadzić do właściwego miejsca. Po publikacji „Time Machine” zespół odbył serię koncertów; tymi najbardziej pożądanymi były występy na festiwalach jazzowych i rockowych – między innymi w Zurychu, Frankfurcie nad Menem, Marburgu, Burghausen i Ludwigshafen. Trasy Dzyan nie przerwał nawet wtedy, gdy grupę na krótko opuścił Peter Giger, który, zgodnie z wcześniejszymi obietnicami, wybrał się na tournee z jazzową formacją kontrabasisty Eberharda Webera. W tym czasie Szwajcara na krótko zastąpił Marc Hellman (eksbębniarz Dave Pike Set); Peter wrócił jednak na czas, by wziąć udział w pracy nad materiałem na nową płytę, jak się potem okazało – ostatnią w dyskografii bandu prowadzonego przez Reinharda Karwatky’ego. Skład: Eddy Marron – gitara elektryczna, gitara elektryczna 12-strunowa, gitara akustyczna, saz, śpiew Reinhard Karwatky – gitara basowa, kontrabas, super-string Peter Giger – perkusja, instrumenty perkusyjne
Tytuł: Time Machine Wykonawca / Kompozytor: DzyanData wydania: listopad 1973 Nośnik: Winyl Czas trwania: 37:48 Gatunek: rock Utwory Winyl1 1) Kabisrain: 08:00 2) Magika: 08:45 3) Light Shining Out of Darkness: 03:15 4) Time Machine: 17:49 Ekstrakt: 80% |