Jak myśmy stamtąd uciekali, nie wyobrażasz sobie. Wylecieliśmy z tego budynku jak z procy, a na Chanajkach byliśmy może minutę później. Tylko że ta ucieczka niewiele pomogła. Wszyscy z naszej bandy – poza mną – którzy zobaczyli to coś, poumierali niedługo. I to jak: już następnego dnia pojawiły się u nich ciemne bąble na ustach, a potem całej twarzy; i gałki oczne ponoć całe czerwone się u każdego porobiły. Słyszałem, że przed śmiercią oślepli. Ludzie gadali, że powypadały im zęby, włosy i wszystko w nich gniło, nawet jęczeć nie mieli siły. Umierali w ciszy, gdy skóra zaczynała odpadać od ciała. Dwa dni to wszystko trwało. Spalono ich z obawy przed nieznaną zarazą. Oczywiście rozpętało się śledztwo – pytali mnie, co wiem, bo zawsze się razem włóczyliśmy, co robiliśmy, co ja robiłem, ech. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale czułem – a właściwie wiedziałem – że lepiej nie mówić o podziemiach, rabinie i tym czymś. Trwałem więc w kłamstwie konsekwentnie i powtarzałem je tyle razy, że sam prawie uwierzyłem, iż owej nocy tylko łaziliśmy jak zwykle po okolicy, a potem wróciliśmy do domów i to wszystko. Ojciec często powtarzał, że kłamstwa mówić nie wolno, a niektórych prawd nie należy. Ja miałem wtedy pewność, że tej akurat cholernie konkretnej prawdy wyjawić nie można. Zresztą kto by uwierzył? Na szczęście z czasem pytania stały się coraz rzadsze, aż końcu sprawą przestano się zajmować. Nie ma się czemu dziwić – mało to ludzi codziennie umierało? A że nikt inny potem nie skonał w podobny sposób, to i zaraza, której się najbardziej obawiano, przestała napędzać śledczych. Inne problemy zresztą mieli, bo u nas, jak wspomniałem, zawsze ciekawie było i dużo się działo, więc niedługo wszyscy zapomnieli, zajęci gnaniem przez życie. A ja znów zostałem sam. Pojawił się na Chanajkach po pewnym czasie, gdy już wszystko ucichło. Nazywał się Samuel Hirszbejn i był jednym z rabinów pomocniczych w białostockiej gminie. Poznałem go dopiero po chwili – w końcu jednak dotarło do mnie, że to przecież za nim weszliśmy wtedy do podziemi. Z początku tak się przestraszyłem, że w ogóle nie pamiętam, co do mnie mówił. Później poprosił, żebyśmy się przespacerowali, bo musi spróbować wyjaśnić kilka rzeczy. I pociągnął mnie za rękaw. Rytm kroków uspokajał stopniowo i w końcu otrząsnąłem się z otępienia wywołanego lękiem i zaskoczeniem. Gdy Samuel zobaczył, że opanowałem się nieco, kazał mi usiąść na ławce i rozmawialiśmy, długo. Co ciekawe, wybrał tę samą ławeczkę, na której zwykliśmy siadać co sobotę z ojcem, by pogadać. Lub razem milczeć. Nie dowiedziałem się wtedy niczego konkretnego o tym, co siedzi tam pod ziemią, ani w ogóle co to za podziemny kompleks i po co został wydrążony. Nasza rozmowa bardziej przypominała przesłuchanie. Naturalnie to ja byłem wypytywany – o wszystko – a Samuel ciągnąć za język potrafił. W skrócie: nie mógł się nadziwić i próbował zrozumieć, co jest we mnie szczególnego. Coś być musiało – twierdził – inaczej już bym nie żył. Ja, naturalnie, po prostu cieszyłem się, że wyszedłem z tego wszystkiego cało, przynajmniej fizycznie. Tak właśnie zaczęła się moja znajomość, a właściwie to chyba nawet przyjaźń z rabinem. Przyjaźń, która w pewien sposób odmieniła moje życie, choć ostatecznie niestety nie tak, jak sobie bym tego życzył. Od tamtej pory Samuel Hirszbejn bywał regularnym gościem na Chanajkach, a ja często pomagałem mu w przeróżnych drobnych sprawach. Dzięki tej znajomości często kręciłem się po Śródmieściu, a już szczególnie w rejonie Wielkiej Synagogi, więc w końcu tamtejsi też zaczęli traktować mnie jak swojego, jak taki stały – choć przecież żywy i ruchliwy – element krajobrazu. Nawet sam Gedali Rozenman zamienił ze mną parę razy po kilka zdań. Zawsze zastanawiało mnie, czy on wie, że tam pod ziemią coś siedzi. Samuel pomagał mi, dając zajęcie. Za pomoc dostawałem pieniądze – raz większe, raz mniejsze, ale zawsze jakieś. Dyskutowaliśmy też nieraz o przeróżnych sprawach, o wszystkim tak właściwie. Teraz widzę jasno, że po prostu próbował wyrwać mnie z Chanajek i w pewnym sensie mu się to udało. Jednak im dalej byłem od zakazanej dzielnicy, tym bardziej pochłaniała ona ojca. Ów proces przebiegał na tyle płynnie, że nie byłem w stanie w ogóle go zauważyć, stary jednak zapadał się w Chanajkowe bagno. W końcu gdy przez całe lata jest się otoczonym przez alfonsów, złodziei, kanciarzy wszelakiej maści oraz hordy dziwek, trudno pozostać kryształowym. Ojca akurat zaczął wyjątkowo pociągać karciany hazard. I prostytutki. No i picie. Coraz częściej bywało tak, że brał ode mnie pieniądze, a potem musiałem szukać go po wszystkich spelunach i taszczyć do tej naszej rudery. Mówią, że łatwiej postawić na nogi pijanego niż biednego; to niech ktoś spróbuje tej sztuki z biednym pijakiem. Mnie się ona nie udała. Żyliśmy w innych światach, ja chyba w tym nieco lepszym, a on tonął. Coraz rzadziej pojawiał się nocami w domu, a ja coraz bardziej się do tego przyzwyczajałem. Systematycznie znikały, nieliczne i tak, domowe sprzęty i zostawiane przeze mnie w szufladzie pieniądze. W końcu przyszli do domu, nocą. Po ciemku rozpoznać ich nawet nie potrafiłem. Powiedzieli, że mój ojciec nie chciał płacić karcianych długów, a i kilka dziewczynek zaliczył – jako stały klient – na kreskę. Zabrali wszystko co miało jakąś wartość, a mnie obili tak, że przez najbliższe tygodnie każdy ruch sprawiał ból. Na odchodne krzyknęli, że stary leży przy Nadrzecznej i nauczkę już dostał. Umarł jeszcze tej nocy, z powodu krwotoku wewnętrznego – jak mi powiedziano. Dwa tygodnie leżałem w szpitalu, a kiedy mnie z niego wypisywali, jeszcze z trudem chodziłem. Tak straciłem ojca, czyli jedyną rodzinę. I ruderę zwaną domem, bo na Chanajki nie zajrzałem już nigdy. Wmawiałem sobie, że to ta dzielnica go zabiła, ale przecież nie do końca tak było. On sam pozwolił się jej unicestwić, bez walki, bo wewnątrz był martwy chyba już znacznie wcześniej. Zresztą sam nie wiem… W miarę regularne dochody pozwoliły mi na wynajęcie pokoiku przy ulicy Nowy Świat. Nazwa pasowała idealnie – po latach spędzonych na Chanajkach to była dla mnie całkowicie inna rzeczywistość. Za dnia chodziłem do szkoły, a popołudniami wykonywałem różnorakie prace, które początkowo zlecał mi Samuel, a z czasem inni, poznani dzięki niemu ludzie. Byłem chłopakiem na posyłki, sprzątaczem, niekiedy ogrodnikiem jeśli trzeba; robiłem wszystko. Rabin regularnie kontrolował moje postępy w nauce i pomagał. Tylko dzięki niemu skończyłem gimnazjum – tak zwanego Augusta. Tuż przed wojną zdałem maturę. Ech… a dojrzałość innego typu stała się moim udziałem przy ulicy Cichej, w czym odpłatnie i aktywnie uczestniczyła Maria Szczerbek. Sławna była i chwalona za biegłość w swoim fachu, jak się przekonałem – zasłużenie. Choć muszę wyznać, że nocami i tak śniłem o Taubie Wolfson. Przez te wszystkie lata moja przyjaźń z Samuelem pogłębiała się i rozszerzyła tak, że w końcu zacząłem traktować go jak drugiego ojca. Bo był jak ojciec, którego brakowało mi potwornie – nawet jeśli miałby tylko grać w te jego karty i upijać się w burdelach. Zbliżyliśmy się do siebie i rabin zaufał mi na tyle, że w końcu zaczął mówić o podziemiach, które on nazywał tunelem. Dowiedziałem się, że na zejście do tunelu natrafiono przypadkiem, lata temu, gdy budowano synagogę. Postawiono więc nad nim budynek pomocniczy i zaczęto odgruzowywać, bo szyb był częściowo zasypany. Całymi latami, powoli lecz systematycznie odsłaniano kolejne sale, starając się zbadać cały podziemny kompleks, o którym – co dziwne, jak twierdził Samuel – nie było wzmianki w jakimkolwiek dokumencie. W końcu, na tydzień przed pojawieniem się tam naszej nieszczęsnej bandy, rabin i jego przyjaciel, którego widzieliśmy wtedy, dotarli do małego pomieszczenia i tam zobaczyli Ono – bo tak określił to coś Samuel. Przez siedem dni próbowali, przełamując przerażenie, zbadać ów twór, ten zaś pozostawał niewzruszony do czasu, aż zeszliśmy z chłopakami na dół. Po całym incydencie, którego nieznaną mi wcześniej ofiarą okazał się również przyjaciel rabina, Ono znów przestało wykazywać jakąkolwiek aktywność. Wtedy Samuel postanowił zasypać komnaty, które latami odgruzowywali. Nie dokończył tego dzieła, bo w końcu przyszła wojna. Chciałbym móc opowiedzieć, że walczyłem bohatersko i uratowałem choć jedną osobę. Prawda jest taka, że okupacyjna rzeczywistość zmusiła mnie do przesiedzenia kilku lat w piwnicy, a moja obecność narażała innych na tragiczne konsekwencje. Bo widzisz ty, w życiu to jest tak dziwnie, że przeważnie dzieje się odwrotnie, niż by pasowało. Ze względu na niecodzienne małżeństwo rodziców Polacy nie uważali mnie za Polaka, a Żydzi twierdzili, że Żydem nie jestem. Kiedy w czterdziestym pierwszym drugi raz weszli Niemcy, przepędzając niedowierzających Sowietów, okazało się, że na potrzeby miejsc takich jak Treblinka jestem jednak wystarczająco żydowski. Siedziałem więc w piwnicy, w domu Majewskich przy ulicy Alta, na ówczesnych obrzeżach miasta. To Samuel tam mnie ulokował, mówiąc, że ci ludzie na pewno mnie Niemcom nie wydadzą, a on musi zawalić wejście do tunelu, bo Ono nie powinno nigdy zostać odnalezione. I że ma masę innych obowiązków. I że zobaczymy się niebawem. |