„Papierowe miasta” Jake’a Schreiera wyglądają jak skrzyżowanie filmu Johna Hughesa z „Zaginioną dziewczyną” – to sympatyczna produkcja o dorastaniu młodych Amerykanów, którą łatwo zbyć jako banał. Pochopnie: udaje się tu bowiem powiedzieć coś ciekawego.  |  | ‹Papierowe miasta›
|
Idąc na film Schreiera byłem pełen obaw – to w końcu ekranizacja powieści Johna Greena, tego samego, który wcześniej dostarczył powieściowego materiału twórcom młodzieżowego wyciskacza łez „Gwiazd naszych wina” (jak zauważyły „Honest Trailers”, ten film jest dla raka tym, czym „Zmierzch” dla wampirów). Spodziewałem się więc steku wdzięcznych banałów i pretensjonalnych metafor, podawanych tonem, jakby odkrywano przede mną Najwyższą Prawdę, doprawionych upozowaną ekscentrycznością. Początkowo wszystko zdawało się potwierdzać najgorsze przeczucia: symbolika niezapalonego papierosa w ustach Gusa z „Gwiazd…” to przebłysk geniuszu w porównaniu z mądrościami Margo Roth Spiegelman, nastoletniej nonkonformistki wygłaszającej sentencje o „papierowych ludziach w papierowych miastach” żyjących bez celu oraz niedowartościowaniu liter w środku wyrazów (sic!). Margo ma jednak nietuzinkową urodę modelki/aktorki Cary Delevingne (najefektowniejsze – obok Emilii Clarke i Zachary’ego Quinto – brwi show biznesu), a do tego jest tajemnicza i zbuntowana – łatwo więc uwierzyć w uczucie, jakim darzy ją sąsiad, sympatyczny, nerdowaty (choć bez przesady) Quentin (Nat Wolff). Akuratni chłopcy, którzy nie chodzą na wagary, fantazjują o takich ślicznych i oryginalnych dziewczynach – a gdy są już dorośli, kręcą bajki o tym, jak to w końcu udaje im się zdobyć ich serce. Na szczęście to nie jest przypadek „Papierowych miast”. Długo nic nie zapowiada, że koncept filmu Schreiera jest bardziej wyrafinowany. Margo najpierw przeżywa z Quentinem noc pełną przygód, a potem znika, zostawiając wskazówki, co do aktualnego miejsca swojego pobytu. Państwo Spiegelmanowie nie są szczególnie przejęci jej ucieczką (zresztą nie pierwszą), za to liceum huczy od plotek – w końcu ktoś tak niezwykły jak Margo Roth Spiegelman musi robić coś ekscytującego. Najbardziej przejęty jest oczywiście główny bohater: wraz z przyjaciółmi wyrusza w romantyczną podróż, wierząc, że dziewczyna czeka, by to właśnie on ją odnalazł. Przypomina to wszystko skrzyżowanie filmu Johna Hughesa z „Zaginioną dziewczyną”: są tu jakby wyjęte z twórczości autora „Szesnastu świeczek” przedmieścia, licealne korytarze, kujony i „popularne” dzieciaki oraz dylematy dorastania (iść na szkolny bal czy nie iść; oto jest pytanie); za to z Fincherem i Gillian Flynn kojarzyć się może zagadka zniknięcia bohaterki i podrzucane przez nią tropy. I coś jeszcze: pamiętacie, jak Niesamowita Amy skarżyła się na męskie wyobrażenia o „fajnych laskach”, które są nieustająco seksowne i dowcipne, bezgranicznie wyrozumiałe, lubią hamburgery, piwo i gry wideo? „Zaginiona dziewczyna” była kpiną z rojeń o takich chodzących ideałach, które spotkać można w (prawie) każdej komedii romantycznej – ale nie w prawdziwym życiu. Nieoczekiwanie „Papierowe miasta” powtarzają tę myśl – choć w delikatniejszy sposób. Margo Roth Spiegelman nie jest „fajną laską” – choć pozornie niewiele jej do tego brakuje. W typowej komedii bohaterka może mieć tajemnicę i kilka uroczych dziwactw, ale niewskazane, by miała jakieś własne ambicje. Ma jedynie pomagać bohaterowi w kursie Tego, Co Naprawdę Ważne w Życiu – i stanowić nagrodę za pomyślnie zdany końcowy egzamin. Gdy już wydaje się, że Margo czeka podobny los, finał – którego oczywiście nie zdradzę – płata nam bzika i uprzytamnia, że przez cały czas patrzyliśmy na nią oczami zafascynowanego Quentina, w istocie nie dostrzegając zbyt wiele. Sekret dziewczyny – niekoniecznie zainteresowanej oświecaniem zakochanego sąsiada – wymagałby osobnego filmu, nakręconego z jej perspektywy (choć wcale nie jestem przekonany, czy warto byłoby go zrobić: w gruncie rzeczy z samych „Papierowych miast” wyłania się portret osoby pretensjonalnej i samolubnej – a chyba nie potrzebujemy nowego „Wszystko za życie”). Szkoda tylko, że ta ciekawa puenta sprawia wrażenie dość arbitralnie doklejonej do zgranych klisz z filmów o dorastaniu oraz miłych banałów w rodzaju: przyjaźń jest najważniejsza; cieszmy się chwilą, póki trwa; ważna jest droga, nie cel (cóż, to jednak naprawdę według powieści Johna Greena…). Nawet takie oklepane motywy i truizmy można próbować podać w przekonujący sposób. Niestety, to nie jest przypadek „Papierowych miast”: reżyser chyba powziął sobie za cel zrobić najbardziej przezroczysty formalnie film roku, a aktorzy, wprawdzie budzący sympatię, wypadają tu ledwie poprawnie. O ile „papierowość” postaci granej przez Delevingne jest uzasadniona konceptem, o tyle Nat Wolff w roli głównej powinien jednak mieć odrobinę więcej charyzmy niż pacjent w śpiączce. Humor filmu jest różnych lotów – trafiają się tu żarty przekombinowane (kumpel Quentina wstydzi się powiedzieć dziewczynie, że jego rodzice kolekcjonują czarnych Świętych Mikołajów, chcąc dostać się do Księgi Rekordów Guinnessa), ale i znakomite (jak wtedy, gdy przyjaciele, by dodać sobie odwagi w „zakazanej dzielnicy”, śpiewają piosenkę z serialu „Pokémon”). Za to – zgodnie z najlepszymi Hughesowskimi tradycjami – bezbłędny jest tu soundtrack, na którym usłyszeć można m.in. Woody’ego Guthrie, The War On Drugs i HAIM. „Papierowe miasta” sprawiają wrażenie, jakby twórcy sami byli niezupełnie przekonani, czy powinni skupić się na komedii o dojrzewaniu, czy na rozbijaniu pseudoromantycznych schematów. Docenić należy jednak samą próbę dekonstrukcji, rzadką w popularnym młodzieżowym kinie – dzięki niej produkcja Schreiera okazuje się mądrzejszym filmem, niż się początkowo wydawało. Nawet jeśli nie w pełni udanym.
Tytuł: Papierowe miasta Tytuł oryginalny: Paper Towns Data premiery: 31 lipca 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Gatunek: kryminał, melodramat, przygodowy Ekstrakt: 60% |