Przeniesiono mnie do Polskiego Radia Białystok, bo przecież swoi ludzie wszędzie się przydają. A już szczególnie pożyteczny stałem się po pięćdziesiątym szóstym, gdy bardziej liberalne idee zdołały zagnieździć się w umysłach co poniektórych. A ja, widzisz, byłem już w tamtym czasie przeciwnikiem jakichkolwiek idei. Gdybym mógł, to bym każdego ideowca z osobna na bezludną wyspę wygnał, niechby sobie tam głosił swoje mądrości do wiatru. Zaś w radio ideowców pełno – no mówię ci – zbieranina wszelakiej maści zapaleńców, marzycieli, ale też karierowiczów, naturalnie. Rozgłośnia była oczywiście państwowa, jednak skoro kontrola jest najwyższą formą zaufania, nie ja jeden trafiłem tam w roli, ekhm… zaufanego właśnie. Pisałem więc odpowiednie raporty, lecz – żeby mieć spokój – informacje podawałem takie, aby jednocześnie widzieli, że działam, ale też by nikomu zbytnio nie zaszkodzić. Widzisz, to był zupełnie nowy typ pracy, nowe środowisko i przez to chyba, że miałem codzienny kontakt z różnymi ludźmi, odgrywana rola ciążyła mi coraz bardziej. Więc zacząłem pić – jakież oczywiste, prawda? Choć w sumie to tak naprawdę jednak dziwne, bo miałem przecież wcześniej kilka powodów, by uciekać w wódkę, a do tamtej pory byłem praktycznie abstynentem – zapewne przez to, jak skończył ojciec. Kiedy więc świat zaczął się dla mnie w jakiś sposób otwierać, uciekłem od niego w alkohol. Oj, ale mówię ja ci – co sobie popiłem, to moje. Kilka lat zleciało, a prawie codziennie byłem pod coraz większym wpływem. Paradoksalnie, zainteresowały się mną wtedy kobiety. Bo widzisz, ja zawsze nieśmiały i skryty się wydawałem, nawet samemu sobie, a jak zacząłem pić, to było mi już wszystko jedno. Jak komuś obojętnieje świat, nieśmiałość nie ma racji bytu. Więc po tylu latach milczenia gadałem i gadałem, ale to jak! Dosadnie! Wulgarność przeważnie myliłem ze szczerością, a chamstwo z dowcipem i – ku memu zaskoczeniu – sporo było ludzi, którym takie zachowanie odpowiadało. Co dziwniejsze, spotkałem mnóstwo amatorek całkowicie niesubtelnego sposobu bycia. Nigdy chyba nie zrozumiem kobiet, a zwłaszcza tych, które im gorzej je traktujesz, tym dla ciebie są lepsze. Jeśli o baby chodzi, to z pustyni wpadłem do oceanu. I pewnie bym się w nim utopił, gdyby nie kolejna zmiana. Otóż któregoś dnia, dręczony niemiłosiernym kacem, wychodziłem właśnie z mieszkania i… zamarłem. Na moich drzwiach, nabazgrany na szybko – co było aż nadto oczywiste – widniał napis informujący mnie, kim jestem i dokąd powinienem się niezwłocznie udać. Tego dnia wypiłem trochę już w pracy, a wracając do domu kupiłem białą farbę. I wódkę. Po powrocie odmalowałem drzwi, a że w trakcie łyknąłem sobie jeszcze, to przy okazji przypadkowo odnowiłem także część futryny oraz fragmenty ścian klatki schodowej. Sąsiedzi nie byli zadowoleni, jednak – jeśli chodzi o moją osobę – większy problem zaczął zaprzątać ich umysły. Kilka dni później na drzwiach pojawił się kolejny napis, tym razem bardziej dosadny. Syjonistą ja nie byłem i do Syjonu – wbrew sugestii – wypierdalać nie zamierzałem. Przynajmniej początkowo. Potem atmosfera zgęstniała na tyle, że miałem już ochotę wyjechać dokądkolwiek, choć raczej nie do Izraela, bo co ze mnie był za Żyd? Cóż, jak się okazało kolejny raz – na potrzeby propagandy wystarczający. I tak, na fali emocji rozhuśtanych w sześćdziesiątym ósmym, znów byłem sam. Złożyłem więc papiery i trafiłem do Wiednia. Stamtąd pomogli mi dostać się do Stanów, gdzie początkowo wspierało mnie środowisko żydowskie; wkrótce jednak stało się jasne, że z kolei dla nich jestem za mało semicki. Ot i widzisz ty, takie życie. Nic to. Pozbierałem się w kolejnej rzeczywistości, pracę znalazłem dość szybko, a w niej poznałem twoją matkę. Pierwszy raz w życiu się zakochałem, a już niemłody byłem. Wtedy los dał mi po głowie kolejny raz, ale też dostałem od niego coś w zamian – ciebie. Rozpaczałem po Eli, lecz jednocześnie miałem po co żyć. Umarła przy porodzie, ale – może to zabrzmi zbyt patetycznie – nadała nowy sens mojej lichej egzystencji. Lata, które spędziłem na wychowywaniu ciebie, były najlepszym czasem, jakiego doświadczyłem, choć ani na chwilę nie opuszczał mnie lęk. O co? To chyba oczywiste – o ciebie. Dlaczego? Hmm… Kiedy patrzę wstecz, dostrzegam w moim życiu pewne prawidłowości, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, a które można zobaczyć dopiero, gdy się jest bliżej końca niż dalej. Tak właściwie jest to jedna prawidłowość – ludzie wokół mnie umierają, ci zaś, na których mi zależy, cierpią przy tym szczególnie. Wpierw moja matka, potem ojciec, który odchodził przecież całymi latami, następnie Karolina, Samuel… Przez kolejne lata nie miałem nikogo bliskiego, ale wszyscy wokół mnie i tak cierpieli strasznie, po czym ginęli. Nawet jak zlikwidowali urząd, to takie dwie dziewczyny z radia, z którymi bawiłem się dłużej niż z pozostałymi, do których poczułem sympatię, też odeszły z tego świata i to w bardzo nieprzyjemny sposób. Jestem pewien, że to wszystko nie było przypadkowe – za dużo tego się wydarzyło. I nie, nie pocieszaj mnie, to i tak niewiele pomoże. Nie dziw się zatem, że przez całe twoje życie bałem się, że i ciebie stracę. Całe szczęście tak się nie stało, więc lękam się o coś zupełnie innego, dlatego zaraz o coś cię spytam. Wpierw jednak chcę, żebyś wiedział, że wróciłem do Polski, do Białegostoku, bo… jak to wytłumaczyć? Widzisz ty, młodość karmi się snami, starość – wspomnieniami. Gdy się usamodzielniłeś i znów zostałem sam, zaczęły powracać do mnie tamte sceny. Obrazy we wspomnieniach ożyły i nie pozwalały spać. Pomyślałem zatem: czemu by nie polecieć? Dlaczego nie odwiedzić, nie zobaczyć po raz ostatni tego miasta? Może uda się rozliczyć z sumieniem? Może choć część ciężaru, przytłaczającego mnie coraz bardziej, w końcu zsunie się ze mnie? Wsiadłem więc w samolot i przyleciałem – jak sądziłem, na kilka dni, ewentualnie tygodni. A jednak zostałem. Widzisz ty, przyleciałem i początkowo byłem zafascynowany tym, że przez ponad dwadzieścia lat prawie nic się nie zmieniło. Chłonąłem zatem ograbione przez nostalgię z negatywów wspomnienia, spacerowałem dawnymi szlakami; zalewany obrazami z dzieciństwa odwiedzałem przebudowane lub nieistniejące już przedwojenne dzielnice. Jakież to starcze, prawda? I wiesz ty co, w końcu poczułem się jak u siebie. Poczułem też niestety coś jeszcze. Legenda o wielkim skarbie z czasów międzywojnia, znajdującym się w tajemniczym tunelu gdzieś pod centrum miasta, wciąż jest żywa – pewne sprawy nigdy się nie zmieniają. Jednak legenda legendą, prawda zaś jest taka, że ten tunel nadal przecież istnieje, to nic, że zasypany. A w nim siedzi Ono. To coś zostawiło we mnie nieokreślony ślad, przez co jestem czasem w stanie odbierać rzeczywistość inaczej, odczuwać więcej, niż bym sobie życzył. Niekiedy zaś jest zupełnie odwrotnie – wypełnia mnie pustka i reaguję tak, jak nie powinna reagować żadna istota ludzka. Niekiedy, podczas cichych wieczorów, siadam na tej ławce, zaciskam powieki i przestaję się bronić, pozwalając, by więź, którą wciąż jestem w niewytłumaczalny sposób spętany, stała się dla mnie niemal namacalna i wręcz bolesna. Wtedy słyszę to – ni to bardzo odległy, ni prawie wewnętrzny wizg. W takich momentach czuję, że Ono już nie śpi i miota się głęboko, uwięzione w gorszej rzeczywistości, bez nadziei na szybką zmianę, a jednak wciąż żywe. Wiem, że to, co pozostawiło we mnie kawałek swojej dzikości, żalu i bezwzględnej woli przetrwania wciąż tam czeka, aż ktoś kiedyś dokopie się zbyt głęboko. W takich chwilach zadaję sobie pytanie, czy tylko ja jestem związany ową więzią, czy… czy nie przekazałem jej cienia również tobie. Zaniemówiłeś. Nie to spodziewałeś się usłyszeć, prawda? No, już nie patrz na mnie tak, jak gdybym doszczętnie zwariował. Przybliż się, proszę. O tak. A teraz, synku, zamknij powieki i wsłuchaj się w ciszę. Słyszysz? No, słyszysz? Błagam, powiedz, że nie. |