Nie wrócił. Nie wiedziałem, jaki spotkał go los, ale mogłem przepuszczać, że taki, jak pozostałych. Wiesz ty pewnie, że Wielką Synagogę spalili w czterdziestym pierwszym, a wraz z nią ponad dwa tysiące ludzi, których zamknięto w środku? Dwa lata później było w Białymstoku powstanie w getcie – stłumione. Tak wielu wtedy zginęło. Tych co przeżyli, wywieziono do Treblinki. A ja siedziałem w piwnicy… lecz co mogłem innego robić? Kim ja byłem? Patriotą czy nie? Kimś zwyczajnym starającym się po prostu przeżyć? Nikim? Skąd mnie to wiedzieć było? Majewscy mieli córkę, Karolinę, i to ona stała się moim jedynym kontaktem ze światem. Przynosiła posiłki, dzieliła się informacjami – bardzo nieprzyjemnymi zazwyczaj, jak to podczas okupacji. Lecz to też w końcu ona przyniosła wiadomość o wyzwoleniu. Ech, ale co to za wyzwolenie było? Sowieci czy Niemcy to u nas zawsze okupanci, nawet jak jedni od drugich wyzwalają na przemian. A może zwłaszcza wtedy. Na Podlasiu opór zbrojny trwał chyba najdłużej, bo skończył się tak naprawdę na początku lat pięćdziesiątych. Dopiero wtedy peerelowskie władze ugruntowały swoją pozycję. Tak czy siak, wojna się skończyła, a ja wyszedłem w końcu z piwnicy, wdzięczny losowi, że przetrwałem ten koszmar. Zastanawiając się, co przyniesie jutro, dreptałem po gruzowiskach zniszczonego miasta, wspominałem nieistniejące budynki, zatrzymywałem się, przypominając sobie ludzi, których już nigdy miałem nie zobaczyć. A w tym czasie, przy ulicy Alta, pijani żołnierze tak zawzięcie gwałcili Karolinę, że ta umarła. Jej rodzice zostali zabici, bo nierozważnie próbowali bronić córki. Gdy wróciłem do miejsca, które było moim domem przez ostatnie lata, znalazłem w nim tylko okaleczone ciała. Różnie u nas mówiono w czterdziestym piątym o wdzierającym się w rzeczywistość marksistowskim socjalizmie; jedni się cieszyli, inni przestrzegali, a kolejni chcieli po prostu zacząć w końcu normalnie żyć. Do tych ostatnich należałem ja, a komuniści byli dla mnie równie dobrzy jak inni politykierzy. A wiesz ty, że część Żydów, którzy przed wojną za ocean się udali, przybyła tu po wszystkim, licząc na cud? Cudów zabrakło, nie mieli ani do kogo, ani do czego wracać, więc znów powyjeżdżali, lecz po mieście zaczęły krążyć durne opowieści, że Żydzi – spodziewając się najgorszego – przed trzydziestym dziewiątym ukryli gdzieś swój dobytek i teraz wracali, by odszukać kosztowności. Opowieść tę słyszałem kilka razy, a z każdą kolejną wersją domniemany skarb był większy. Co ciekawe, wszystkie głosiły, że owo bogactwo znajduje się w tajemnym tunelu gdzieś głęboko pod centrum. Wspomnienia wtedy wracały i zastanawiałem się, czy Ono ciągle tam jest. Dziwna była moja dola, więc niedługo los znowu ze mnie zadrwił, bo w końcu zostałem chyba rozpoznany przez kogoś życzliwego i doniesiono gdzie trzeba, informując, że jestem Żydem. W ten oto sposób Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zainteresował się moją osobą i zrobiło się niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie, bo skoro Żyd przeżył wojnę, to znaczy, że musiał kombinować coś wyjątkowo podejrzanego. Powiedz ty mnie – no i co ja mogłem zrobić? Jakie ja wyjście wtedy miałem? Żadne, po prostu żadne. Zostałem więc wyjątkowo gorliwym komunistą i zacząłem walczyć z hitlerowskim podziemiem… Co to za bzdura była – hitlerowskie podziemie w Polsce, ponad dwa lata po wojnie. Walczyłem więc z tymi, którzy nie kochali Związku Radzieckiego, a co najgorsze, walczyłem z nimi nie w polu, lecz w pokojach przesłuchań. Nie wyobrażasz sobie, do czego byłem zmuszony i co ja robiłem. Prawdą jest, że wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono; mnie życie zweryfikowało tak, że czasem wydawało mi się, iż wolałbym siebie nie znać. Pamiętam, że lato było wyjątkowo upalne, kiedy dostałem zadanie przesłuchania specjalnego więźnia. Nie politycznego wywrotowca, nie kolejnego nastoletniego wroga ludu, lecz więźnia szczególnego, który siedział już długo w tak zwanym czarnym końcu – czyli w najgłębszych podziemiach budynku urzędu. Z czarnego końca się nie wychodziło, taka była zasada. Dostałem więc teczkę z aktami i nawet do niej nie zaglądając, ruszyłem pełen niepewności i dziwnego niepokoju do piwnic. Gdy otworzyłem celę, uderzył mnie taki odór, że mało nie zwymiotowałem, a zaprawiony już przecież byłem. Zatykając nos, zapaliłem światło i wszedłem do środka, gdzie ujrzałem zdeformowany wrak czegoś, co kiedyś było człowiekiem. Spod ostatniego siwego pasma włosów, bo resztę zerwano wcześniej wraz ze skórą, patrzyły na mnie przerażone oczy. O mało nie zemdlałem, gdy w tym dzikim spojrzeniu rozpoznałem Samuela Hirszbejna.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mówią, że cudze kłopoty nie przeszkadzają spać. Od chwili, gdy spotkałem rabina w czarnym końcu, miesiącami nie mogłem zmrużyć oka. Z początku nie byłem w stanie wydusić z siebie nawet słowa, więc opadłem na krzesło i po prostu patrzyłem tępo, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Gdy w końcu się odezwałem, odpowiedziała mi cisza. Wyciągnąłem dłoń w kierunku dawnego przyjaciela, którego od lat uważałem za martwego, a on na ten widok zadrżał i skulił się jeszcze mocniej. Wybiegłem z celi, dysząc, i z papierami pognałem na górę. Usiadłem w korytarzu i przejrzałem dokumenty z przesłuchań. Nie było tam nic – przesłuchiwany nie odezwał się, mimo zastosowania najcięższych metod. Wyobrażasz ty sobie? A ja początkowo nawet nie za bardzo wiedziałem, o co się go oskarża. W końcu się dowiedziałem: otóż – o nic. Jego zbrodnia polegała na tym, że ktoś zeznał, pragnąc zapewne naiwnie kupić tym sobie brak cierpienia, że przeżył tu jeden rabin, ze Śródmieścia, więc pewnie powie, gdzie całe legendarne żydowskie kosztowności – o ile istnieją – są ukryte. Jakim cudem Samuel przetrwał wojnę i co robił – tego nikt nie ustalił, ale słysząc o ukrytym bogactwie, ludzie od nas tak gorliwie zabrali się za przesłuchania, że więźniowi po niedługim czasie odjęło rozum. Śledczy śmiali się z tego, jak panicznie reagował na kombinerki – dostawał szału, wył i płakał na przemian, więc dla zabawy czasem ktoś do niego zaglądał tylko po to, by mu je pokazać. Taka rozrywka. Opowiadali mi o tym śmiejąc się, a ja ledwo stałem, słuchając ich relacji. Bitemu psu nie powinno się pokazywać kija, a więźniowi po manicure – kombinerek. Zaglądałem do niego jeszcze wiele razy. Chwilami wydawało mi się, że słucha, gdy wspominałem o tunelu, o tym, że tamte okolice zostały zbombardowane i całkowicie zniszczone, a teraz w miejscu dawnych gruzowisk powstają nowe budynki i zaczyna się odbudowa miasta. Mówiłem, że podziemia były zbyt głęboko, by ktoś tam się dokopał, a na budowę metra w Białymstoku jakoś się nie zapowiadało – to nie Moskwa w końcu. Opowiadałem, że oglądałem owo miejsce i nawet jeśli jemu się przed laty nie udało, gruz i tak zawalił dawne zejście. Może po prostu chciałem to usłyszeć, lecz wydało mi się, że po tych słowach wydobyło się z niego coś na kształt westchnienia ulgi. Potem przydzielono mi inne zadania i nie mogłem odwiedzać rabina bez wzbudzania podejrzeń – chyba że szedłem na chwilę, ostentacyjnie pokazując trzymane w dłoni kombinerki. Tak czy siak, niebawem przysłali do nas nowego pracownika. Nazywał się Grzegorz Krasiejczuk i był równie zaangażowany, co głupi oraz – niestety – niezwykle okrutny, ale na takich było wówczas zapotrzebowanie. Po jego wizycie w celi Samuel zmarł. Przyjąłbym to pewnie z ulgą – w końcu cień przyjaciela przestał cierpieć – gdyby nie to, że Krasiejczuk spędził z rabinem ponad dwanaście godzin. Potem krążyły legendy o pomysłowości nowego, a ja byłem zmuszony wysłuchiwać ich i udawać, że też jestem pod wrażeniem. Podczas bezsennych nocy w wyobraźni zabijałem oprawcę dziesiątki razy; na żywo witałem go prawie codziennie uściskiem dłoni. Jak dobrego kolegę. Po jakimś czasie ci wyżej połapali się, że nie nadaję się do pewnych zadań i będę bardziej wydajny prowadząc archiwum, a nie przesłuchania. Trafiłem więc między papiery i zacząłem nowe życie wśród teczek będących niemymi świadkami krwawych wyznań. Z biegiem lat odnosiłem wrażenie, że metody urzędu łagodnieją; może wrogowie ludowej ojczyzny byli mniej twardzi, albo funkcjonariuszom skończył się zapał. Istnieje też prawdopodobieństwo, że po prostu przywykłem i nic nie było w stanie zrobić na mnie wrażenia. Trwałem więc tak, pracując w archiwum, i tam chyba rzeczywiście pasowałem. Odkładałem na półki śledztwa, których żywot kończył się w starannie oznaczonych i posegregowanych aktówkach. Moja egzystencja wyglądała wtedy tak, jakbym ją też opakował w tekturowe okładki i wstawił w mrok regałów. To był czas, gdy nic mnie nie cieszyło – całymi latami snułem się z mieszkania do pracy i z powrotem, robiłem kolację, czytałem gazetę, patrzyłem w ścianę i z trudem zasypiałem. Często marzyłem, by położyć się i już nie wstać, coraz trudniej było mi zmusić się do jakiejkolwiek aktywności. Pewnie bym się zabił, gdybym miał więcej odwagi. W końcu jednak dostałem od życia kolejny impuls, który zadziałał inaczej niż powinien. Nadszedł oto rok pięćdziesiąty czwarty i urząd, w którym pracowałem, zlikwidowano. |