– Może jednak przenocujemy w lesie? – mruknął inkwizytor do ucha mistrza. – Nie znoszę zbytniego obcowania z naturą, ale w tym wypadku… Osada nie była wielka, więc dotarli na miejsce bardzo szybko. Cały ich skromny bagaż został złożony w kącie jedynej izby w chacie, a pod ścianą ktoś ułożył pachnące świeżością sienniki. Na niskiej ławie pod oknem stała mała lampka, obok znajdowały się misa z wodą i kawałek mydła. Bremen z Chavesem nie potrafili ukryć, że są pod wrażeniem. Za granicą Sevranu przywitał ich inny świat. – Wiecie już, szanowni panowie, gdzie spędzić noc – powiedział sołtys uprzejmie. – Raczcie się obmyć, a potem, jeśli pozwolicie, zaprosiłbym was do mnie, byście mogli zostać uraczeni wieczerzą jak należy. Powoli zapadała ciepła, rozgwieżdżona noc. Wioskę wypełniały typowe odgłosy: muczenie krów sprowadzanych z pastwisk, gwar rozmów, szczekanie psów witających właścicieli. Szli główną drogą, ściągając na siebie lawinę spojrzeń. Pomimo tego patrzyli tylko przed siebie, udając obojętnych. W drzwiach największego domostwa w osadzie powitała ich postawna, kruczowłosa matrona. Zamiotła spódnicami w ukłonie, zaprosiła za próg. Weszli nieco nieufnie i pozwolili się usadzić w największej izbie za pustym jeszcze stołem. – Zaraz ugościmy szanownych panów – rzekła sołtysowa, zacierając ręce. Skinęła głową i wycofała się do kuchni, z której dochodziły oszałamiające zapachy oraz szczęk naczyń. Sołtys skłonił się i również zniknął za drzwiami. Gdy zostali sami, Chaves mruknął: – „Zaraz ugościmy szanownych panów”… dobre sobie. Ci wieśniacy są dziwni. Zauważyłeś, jak się na mnie gapią? Jakby, nie wiem, wybierali kurczaka na targu… – Może to właśnie robią – odparł Bremen. – Sądząc z tego, że zachwycają ich twe wdzięki, a nie intelekt, może szukają męża dla okolicznej księżniczki w wieży czy coś… Inkwizytor nie wyglądał na przekonanego. – Raczej dla smoka, który tej księżniczki pilnuje. – Chyba smoczycy. – Och, zamknij się. Wkrótce wróciła sołtysowa z równie dobrze co ona zbudowaną córką; obie niosły wielkie tace pełne przeróżnych wiktuałów. Podano polewkę z dziczyzny, pieczony udziec jeleni w warzywach, wielkie bochny świeżego chleba, a na deser placek z miodem i orzechami. Sołtys z sołtysową dwoili się i troili, donosząc dokładki i dzbany pszenicznego piwa. Podróżnych podjęto jak królów, co wzbudziło tyleż wdzięczności co podejrzliwości. – A nie mówiłem? – mruknął Chaves, patrząc na suto zastawiony stół. – Chcą się upewnić, że jestem dobrze odżywiony. – Bracie, gdzieś musi istnieć granica twojej manii wielkości – westchnął mistrz, sięgając po półmisek z sarnim pasztetem. – Ale najwyraźniej czeka cię długa podróż, nim do niej dotrzesz… Długo wieczerzali, racząc się wyśmienitymi potrawami. Bremen z Chavesem nieco odetchnęli, mając napełnione brzuchy, poza tym we wnętrzu chaty nie byli narażeni na nadmierne zainteresowanie mieszkańców wioski. Tak im się przynajmniej wydawało. – Taki urodziwy, dobrze ułożony młodzieniec! – uderzyła nagle w płacz sołtysowa, już pod koniec posiłku, kiedy jedzenie poznikało z półmisków, a piwo, choć dość cienkie, wypite w dużych ilościach najwyraźniej zaćmiło jej umysł. Bremen i Chaves nawet nie tknęli trunku. – Żal to, żal… ale mus przecie… – Cicho, kobieto! – warknął sołtys i dla podkreślenie efektu walnął pięścią w stół, aż talerze zabrzęczały. – Idź ty! Szanowni panowie, nie zwracajcie uwagi, głupie toto… Pójdźcie no… – Widać było, że i sołtys pod wpływem alkoholu mówi mniej składnie, mniej szkolnym językiem. Zostali czym prędzej wyprowadzeni z chaty i zaproszeni w ramach przeprosin na plebanię na kubek cmentarnika; Chaves ostrożnie wybadał najpierw, czy nazwa pochodzi stąd, że pijący go trafiają na cmentarz, okazało się jednak, iż to tylko dlatego, że trunek pędził proboszcz w szopie stojącej na granicy mogilnika. Z grzeczności goście skosztowali po symbolicznej czarce napitku. – Mocne – sapnął Bremen czując, jak bimber wypala sobie drogę do jego żołądka. – Kto by pomyślał, że wytwórcą jest ksiądz – dodał złośliwie. Pomarszczony staruszek, z czarnymi krzyżami wytatuowanymi na poznaczonych plamami wątrobianymi dłoniach, uśmiechnął się tylko. – Kto by na to zważał tu, na Pograniczu. – Sołtys machnął ręką. – Cóż zresztą złego w oczach Boga może być w kubeczku wódeczki? Co przynosi radość owieczkom, winno radować i pasterza, nie tak? Dowiedzieli się, że msze odbywają się tu tylko w niedziele, a w pozostałe dni ksiądz uczy dzieci czytać, pisać i rachować. Dowiedzieli się też, że pogańskie bóstwa owszem, żyją gdzieś w lasach, ale nie naprzykrzają się, bowiem w Sevranie wszystko i wszyscy żyją w zgodzie. Dowiedzieli się jeszcze wielu rzeczy, a gdy wreszcie dotarli do przeznaczonej dla nich chaty, jedynym, czego jeszcze chcieli się dowiedzieć, było na ile wygodne są przygotowane posłania. Trwała już głucha noc, mieszkańcy wioski spali, a las rósł dookoła, nieporuszony najlżejszym tchnieniem wiatru. Tu i ówdzie świeciły okrągłe ślepia sów, gdzieś rozlegały się typowe dla puszczy odgłosy: trzaski, szepty, szelesty. Gdyby ktoś przyjrzał się uważniej, mógłby dostrzec w czerni ścielącej się pomiędzy pniami drzew przebłyski srebra. Bremen obudził się tuż przed świtem. Głowę miał z niewiadomego powodu ciężką i umysł zamroczony, ale ogarnęło go przeczucie, że nie pora teraz na spanie, że wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno. Nim spojrzał na posłanie obok, wiedział już, że Chaves zniknął. Mistrz przemył twarz wodą z misy i przepłukał usta. Zastanawiał się, jakiż to środek odurzający został dodany do cmentarnika, skoro zwykli wieśniacy zdołali bez przeszkód uprowadzić inkwizytora, a on sam przespał cały incydent. Rzeczy Chavesa leżały schludnie ułożone pod ścianą izby. Bremen zebrał swoje bagaże i miecz towarzysza, a potem wyszedł na zewnątrz, by odnaleźć kobyłkę. – Nie warto, panie – powiedział ktoś stojący w mroku. – Już za późno. Bremen nawet nie spojrzał na mężczyznę kryjącego się w cieniu chaty, tylko ruszył przez wioskę w stronę pastwiska. Szedł miarowym, spokojnym krokiem; nie wiedział wprawdzie, jakie diabelstwo czai się w tych lasach, ale był pewny, że skoro Chaves poradził sobie z wilkami Wilczego Pasterza, to da radę i tym razem. Odnalazł kobyłkę i przyprowadził ją pod chatę. Następnie z grubego kija, kawałka szmaty oraz z tłuszczu, który wylał ze znajdującej się w izbie lampki, sporządził pochodnię. Spodziewał się, że będzie mu potrzebna. – Sęk w tym – odezwał się wreszcie, trochę do siebie, trochę do pilnującego go wieśniaka, siodłając kobyłkę – że rzeczywiście nie warto. Ani mi on bratem, ani swatem, nie jest mi do niczego potrzebny. Ale z drugiej strony, kogoś takiego jak Chaves lepiej jest mieć u boku, niż podejrzewać, że czai ci się gdzieś za plecami. Zostawiam zatem jego konia i bagaż tutaj, przekaż jednak sołtysowi, że wrócimy po nie. I że jeśli choć jedna rzecz zginie, puszczę wioskę z dymem, a wraz z nią zapewne i cały las. A teraz powiedz, dobry człowieku, w którą stronę winienem się kierować? – zapytał, wskakując na siodło. Chłop milczał jak zaklęty, spoglądając na Bremena na poły wyzywająco, na poły z zawstydzeniem. Mistrz ścisnął kobyłkę nogami i podprowadził bardzo blisko wieśniaka, przygważdżając go do ściany chaty. Ściągnął z dłoni rękawicę i podsunął mężczyźnie pod nos zaciśniętą pięść, na której wierzchu widniał doskonale widoczny, nawet w nocy, czarny krzyż. Chłop cofnąłby się, gdyby tylko mógł. Zaskamlał cicho. – Gadaj, pókim dobry – doradził mistrz i cofnął konia. Wieśniak osunął się po ścianie i zamachał panicznie ręką, wskazując zachód. – Dziękuję pięknie – odrzekł Bremen i pokłusował między drzewa. Wkrótce natrafił na ścieżkę, której z wioski nie było widać, ale wyraźnie korzystali z niej ludzie, nie zwierzęta. Na drzewach co kilkanaście kroków porozwieszane były drewniane dzwonki, teraz zwisające nieruchomo w bezwietrznej nocy. Mistrz przeanalizował sytuację i dość szybko dodał dwa do dwóch. Zastanawiał się tylko, czemu proboszcz nie dość, że nie sprzeciwiał się pogańskiemu kultowi w wiosce, to jeszcze go wspierał. |