powrót; do indeksunastwpna strona

nr 9 (CLI)
listopad 2015

Droga przez las
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Puszcza nie dość, że ich tu nie chciała, to nie życzyła sobie również, by odnaleźli właściwą drogę – ani do przodu, ani powrotną.
– To jest dobry moment – oznajmił mistrz kotu zmęczonym głosem.
Bury kocur zamrugał żółtymi ślepiami i przeskoczył z jego ramienia na przedni łęk. Przeciągnął się, pozwolił pogłaskać po gęstym futerku, przez chwilę ostrzył pazury o siodło i dopiero gdy uznał, że ma dość, zeskoczył na ziemię.
Machnął grubym ogonem i ruszył w bok, między drzewa, a mistrz bez wahania poprowadził kobyłkę za nim.
• • •
Ilustracja: <a href='mailto:aszady@uw.lublin.pl'>Agnieszka ‘Achika’ Szady</a>
Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady
Bremen odgadł, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, jeszcze zanim wyruszył z wioski. Nauki owcarza nie poszły w las. Kiedy zatem, prowadzony przez burego kocura, dotarł do serca puszczy, był przygotowany.
W Czerwonym Borze Wilczy Pasterz nie miał jednej siedziby. Ciągle wędrował, przepędzając swoje stada na kolejne pastwiska. Natomiast istoty żyjące w tym lesie stworzyły własne, stałe miejsce.
Bremen dotarł do wysokiego na niemal dziesięć stóp płotu splecionego z żywych drzew i pnączy. Tylko w jednym miejscu młode giętkie brzózki tworzyły łuk wysokości wyprostowanego niedźwiedzia. Wejście było niestrzeżone.
Mistrz zostawił kobyłkę na zewnątrz. Zmarnował chwilę na zapalenie pochodni, a potem ostrożnie wśliznął się przez drzewną bramę, za którą ujrzał coś w rodzaju wioski. Drzewa rosły tutaj dosyć rzadko, tylko na środku znajdował się dom, zbudowany z dąbków, świerczków i brzóz, oplecionych winoroślą. Był olbrzymi, co najmniej dwupiętrowy. Dookoła stało kilkanaście mniejszych domków, czy też raczej szałasów. Ich przeznaczenie wydało się mistrzowi oczywiste – mieszkanki żywego domu tylko w specjalnych okolicznościach zapraszały w swe progi mężczyzn. Tych zaś było w osadzie kilkunastu. Odziani w skóry i uzbrojeni w prymitywne narzędzia biegali w tę i z powrotem, spanikowani, w ogóle nie zwracając na Bremena uwagi. Między szałasami walało się kilka trupów, również ludzkich, ale nie tylko.
Mistrz w zadumie podrapał się w głowę. Mężczyznami się nie przejmował, nie byli ważni. Ważny był ktoś zupełnie inny, niemęski i nieludzki.
Podeszły z boku, wysokie i smukłe, tak jasne na tle ciemnozielonego płotu, jakby utkane z promieni księżyca. Przystanęły, wiedząc, że je spostrzegł. Były podobne do ludzkich kobiet, ale jednocześnie odrażająco nienaturalne. Demon zawsze pozostanie demonem. Miały długie do ziemi włosy i skrzydła, a w ich bladych twarzach błyszczały oczy świetliste niczym gwiazdy. Przyprowadziły ze sobą kolejnego niedźwiedzia.
– Witam. – Bremen ukłonił się z sykiem, bo wszystko go bolało. Niby na powitanie pomachał pochodnią, a potem niespiesznie wyciągnął uwalany posoką miecz. Wiły zbiły się w ciasną gromadkę nieopodal, lecz nie ośmieliły się zbliżyć.
Bały się ognia.
– Przyznam, że nie rozumiem – powiedział mistrz, zbliżając się krok za krokiem – czemu wieśniacy zawarli z wami układ? W porównaniu z Wilczym Pasterzem, jesteście nikim. Demonami, jakich pełno. Słabe, śmieszne istotki. – Płonąca pochodnia zataczała w mroku małe kręgi. Wiły wpatrywały się w nią jak zahipnotyzowane.
Niedźwiedź uderzył potężnym łapskiem z prawej strony. Mistrz padł na kolana, zaklął i wypuścił miecz. Złapał pochodnię oburącz i zasłonił się nią, przypalając pysk bestii. Zwierzę cofnęło się, skowycząc z bólu.
– Nienawidzę niedźwiedzi… – Bremen jeszcze raz machnął pochodnią, znowu trafiając oponenta w nos. Odwrócił się, jednak wił już nie było w zasięgu wzroku. Mogły uciec daleko w las, poza ogrodzenie, ale mistrz podejrzewał, że raczej schroniły się w zielonym domu.
Odszukał miecz, ignorując niedźwiedzia, i ruszył, kulejąc, w głąb osady. Zastanawiał się, co zrobi Chavesowi, kiedy go wreszcie znajdzie. Wszechobecny chaos oraz walające się między szałasami trupy jasno świadczyły bowiem o tym, że inkwizytor żyje i ma się dobrze.
– Do samego Laval nie da mi spokoju – mruknął mistrz. – Będzie się ze mnie nabijał tak długo, aż ze śmiechu sturla się z siodła i skręci kark.
Jeden z wiłowych niewolników staranował go nagle z boku i uderzył w ramię pałką wystruganą z dębiny. Bremen machnął ręką i odepchnął atakującego od siebie. Mężczyzna – właściwie jeszcze chłopiec – patrzył na niego błędnym wzrokiem. Wydawał się kompletnie nieświadomy tego, co robi i gdzie jest, odurzony magią wił. Mistrz ominął go, kręcąc głową.
– Jeśli jeszcze raz coś we mnie dzisiaj uderzy…
Żywy dom z bliska sprawiał imponujące wrażenie. Wznoszący się wysoko zielony gąszcz przytłaczał, a liście szeleściły i drgały, mimo że w lesie nie było wiatru. Ciemny tunel stanowiący drzwi wyglądał jak studnia bez dna.
Bremen wstąpił w otwór i po kilku krokach otworzyło się przed nim dolne pomieszczenie domu – przestronne, cieniste, wypełnione szeptami i martwymi srebrnymi ciałami. Było ich pięć. Mistrz uniósł pochodnię nad głowę.
Na środku pomieszczenia, na olbrzymim łożu utworzonym ze świeżych gałęzi, mchu, liści i plecionych mat, leżał Chaves. Był nagi, podpierał głowę rękami i bezczelnie gapił się wprost na drzwi.
– Co tak długo? – zapytał zamiast powitania.
– Ty draniu! Ty… inkwizytorze! – warknął Bremen. Nie powiedział nic więcej, bo musiałby zacząć krzyczeć, a nie chciał sprawiać towarzyszowi satysfakcji.
Chaves wstał, przeciągnął się i ostentacyjnie otrzepał z liści i sosnowych igieł.
– Już drugi raz w ciągu ostatnich kilku miesięcy zostałem rozebrany i złożony w ofierze – zauważył. – To prawda, że warunki wydatnie się poprawiły, ale jednak wolałbym, żeby nie weszło mi to w nawyk… Nawiasem mówiąc, mistrzu: uważaj, nad tobą.
Bremen poczuł wstrząs i z jękiem opadł na zasłaną liśćmi ziemię. Wiła okazała się zaskakująco ciężka. Przygwoździła go do gruntu z siłą niedźwiedzia, a jej długie włosy zaczęły oplatać ręce i szyję mistrza. Ten zdołał wyszarpnąć jedną dłoń i uderzyć wiłę w bok głowy pochodnią, która chyba tylko cudem jeszcze nie zgasła. Srebrne włosy i skrzydła natychmiast zapłonęły, zaś demonica wydała z siebie wysoki, świdrujący pisk.
Na ten dźwięk z piętra żywego domu zaczęły zeskakiwać kolejne wiły, jakby ogarnięte szałem. Jeszcze trzy albo cztery rzuciły się w stronę płonącej siostry, również zajmując się ogniem. Spalały się niemal w mgnieniu oka. Bremen czym prędzej zerwał się na równe nogi i wybiegł na zewnątrz, by uniknąć płomieni. Nieco oszołomiony odrzucił pochodnię, która potoczyła się po ziemi i wreszcie zgasła.
Wszystko trwało ledwie chwilę. Ogień wkrótce wygasł, gdyż żywe rośliny były zbyt wilgotne, aby go podsycić.
– No, no. – Chaves, już ubrany, pojawił się w przedsionku domu. Trącił czubkiem buta jedno ze zwęglonych ciał. – Dałeś im popalić, nie?
Bremen tylko mruknął coś w odpowiedzi. Spojrzał na wiłowych niewolników, którzy zebrali się nieopodal, zbici w ciasną gromadkę jak dzieci. Wyglądało na to, że wraz ze śmiercią wił przepadła ich dziwna magia. Niekontrolowani przez demonice, mężczyźni wkrótce mieli odzyskać zmysły. Prawdopodobnie.
– Fatalna z ciebie ofiara, bracie – zawyrokował mistrz, odwracając się na powrót do Chavesa. Położył ręce na krzyżu i przeciągnął się, w niemal każdym mięśniu czując przeszywający ból.
– Cóż, jestem inkwizytorem, jak nie omieszkałeś zauważyć. Jest ze mną łaska Pana. – Chaves wzruszył ramionami.
– Łaska-sraska. Smutny z ciebie człowiek, ani uwieść się nie dasz, ani opętać – mówił dalej mistrz, uważnie sprawdzając wszystkie części swojej garderoby. Był brudny, spocony i sponiewierany. Fakt, że nie został ranny, stanowił niewielką tylko pociechę.
– Trafił swój na swego, mistrzu. – Inkwizytor uśmiechnął się czarująco.
Bremen zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem.
– Ale do wioski wracasz pieszo – zastrzegł.
Nikt ich nie zatrzymywał, gdy opuszczali leśną osadę. Zamieszkujący ją klan wił został wytrzebiony, a zniewoleni młodzi mężczyźni potrzebowali czasu, by dojść do siebie. Tuż za ogrodzeniem czaił się niedźwiedź z przypalonym pyskiem, jednak na widok Bremena i Chavesa czmychnął jak niepyszny. Bez wił i on nie miał o co walczyć.
Kobyłka czekała tam, gdzie mistrz ją zostawił, a przez siodło przewieszał się bury kocur. Gdy Bremen spróbował go zdjąć, tylko wpił pazury mocniej w skórę i prychnął na niego ostrzegawczo.
– Wygląda na to, mistrzu, że ty też wracasz do wioski pieszo – stwierdził z zadowoleniem Chaves, poprawiając rękawice.
– Zaiste – westchnął Bremen. – Nie myśl tylko, że to wszystko ujdzie ci płazem – powiedział jeszcze, gdy ruszyli z powrotem na wschód, do Wiłek. Tym razem las nie czynił im żadnych trudności. – Lista twoich przewinień miarowo się wydłuża…
Inkwizytor roześmiał się.
– Inaczej byłoby nudno, prawda? Przyznaj, mistrzu, że dostarczam ci nieustannej rozrywki!
Bremen zmilczał, ale zgodził się w duchu, że Chaves ma rację.
W końcu czekała ich jeszcze bardzo długa droga. Zwłaszcza, jeśli będą podążać skrótami.
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.