„Manitou” doskonale pokazał, że pisarz może być nawet i bardzo poczytny, ale filmy zrealizowane na podstawie jego prozy niekoniecznie również będą strzałem w dziesiątkę.  |  | ‹Manitou›
|
Debiutancka powieść Mastertona cieszyła się swego czasu w Polsce niebywałą popularnością (pół miliona nakładu rozeszło się dosłownie w kilka miesięcy), nie dziwne więc, że ktoś w końcu wydał u nas na DVD jej ekranizację. Dziwić może tylko to, że płyta jakoś tak chyłkiem przemknęła przez rynek i tak naprawdę trudno ją było gdziekolwiek upolować, teraz zaś osiąga nieprzyjemnie wysokie ceny. Pojawia się jednak pytanie – czy faktycznie warto na nią polować? Ekranizacja niespecjalnie trzyma się bowiem ani ducha, ani treści literackiego pierwowzoru. Owszem, w filmie występują podobne postaci, a fabuła z grubsza jest zbieżna z tą książkową – jest złowieszczy szaman, są demony, są zjawiska nadprzyrodzone. A jednak mimo to całość nie potrafi wytworzyć ani grama obecnego w powieści klimatu. Grozy to tam po prostu ze świecą szukać… Składają się na to co najmniej dwie przyczyny. Pierwszą z nich jest nakręcenie „Manitou” nie jako horroru, a jako czegoś w rodzaju melodramatu z zacięciem nadprzyrodzonym, co dowodzi braku zrozumienia konwencji, w jakiej powstała książka. Na karku pewnej kobiety zaczyna rosnąć z prędkością 7,3 milimetra na godzinę (aczkolwiek nie wiadomo, w którym kierunku i względem czego) tajemniczy guz, przeczący wszelkim medycznym prawidłom. I sobie tak – głównie w tle – rośnie, a w tym czasie widz może podziwiać widoki zalanego słońcem San Francisco, sycić wzrok staruszkami lubiącymi wysłuchiwać karcianych wróżb, a następnie śledzić wątek odświeżania trochę już przywiędłego romansu bohaterki z cwaniakiem od wspomnianych wróżb (w tej roli Tony Curtis). Nim wreszcie faktycznie zacznie się coś dziać, wliczając w to ostateczne wyjaśnienie całego zjawiska z guzem i rozpoczęcie zmagań z odradzającym się w środku torbieli XVII-wiecznym szamanem Misquamacusem, mija GODZINA seansu. Jak na domniemane kino grozy – po prostu tragedia. Drugim problemem jest techniczna realizacja filmu. Z grubsza widać tutaj nieco wyższy niż zazwyczaj budżet (w końcu „Manitou” kosztował 3 miliony dolarów, co po uwzględnieniu inflacji daje 11 milionów w dzisiejszej walucie), dzięki czemu można cieszyć się ładnymi zdjęciami, nieco zbyt pompatyczną, ale wyraźną i łatwo wpadającą w ucho muzyką Lalo Schifrina oraz profesjonalną grą aktorską. Film ma też specyficzny, niepowtarzalny i niepodrabialny klimat produkcji lat 1970-tych, szczególnie że rzecz była kręcona sprzętem Panavision, a widoczne w kadrze kobiety wyglądają jak modelki ekskluzywnych periodyków dla pań. W komplecie dostajemy jednak fatalnie przestarzałe efekty specjalne. W tym momencie na bok schodzą pretensje o to, że filmowy „Manitou” jest mocno ugrzecznioną, tu i ówdzie wykastrowaną w stosunku do książki wersją, przystosowaną do przeciętnego amerykańskiego widza. Że drastyczne widoki i czysta groza ustąpiły w wielu miejscach pola obyczajowym scenkom i uczuciu. Bo oto dostajemy na przykład absurdalną wersję odartego ze skóry mężczyzny – w postaci statysty ubranego w zwykłe ciuchy, tyle że popaciane dużą ilością czerwonej farby. Nic to, że widać szerokie nogawki spodni i kołnierzyk koszuli. Tak twórcy, jak i aktorzy udają, że facet ma mięśnie na wierzchu. A już w ogóle zawału – za śmiechu, naturalnie – można dostać na widok kiczu, jaki wylewa się z ekranu pod sam koniec filmu. Wówczas to przez kilka minut odwieczny, wszechwładny, wszechmocny i w ogóle naj, super i hiper demon niezbornie i absolutnie niecelnie ciska w bohaterów z głębin kosmosu na przemian a to czerwonymi i niebieskimi światełkami, a to kamulcami, zaś bohaterowie odwdzięczają mu się dzierganymi bezpośrednio na filmowej kliszy piorunkami, kierowanymi do celu przez półnagą kobietę z rozwianym włosem. Klasyczny jeleń na rykowisku zwyczajnie w tym momencie wysiada. Przed laty może – podkreślam: MOŻE – scena ta potrafiła zadowolić widzów rozmachem i strwożyć co delikatniejsze serduszka grozą starcia z Ostatecznym Złem, dzisiaj jednak podczas seansu pojawia się w tym momencie wyłącznie uśmieszek politowania. Trzeba jednak przyznać, że dzięki wspomnianemu klimatowi lat 1970-tych, muzyce Schifrina i świadomości, że jest to jedyny Masterton w wersji aktorskiej, „Manitou” ogląda się całkiem znośnie.
Tytuł: Manitou Tytuł oryginalny: The Manitou Rok produkcji: 1978 Kraj produkcji: Kanada, USA Czas trwania: 104 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 50% |