Nie da się po raz drugi być na pierwszej randce, nie da się po raz drugi pierwszy raz zobaczyć Nowego Jorku, nie da się po raz drugi pierwszy raz obejrzeć „Gwiezdne wojny”. Ale nadal można mieć z ich oglądania dużo przyjemności.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oczekiwania wobec „Przebudzenia Mocy” były oczywiście duże, ale chyba nie aż tak duże, jak w przypadku „Mrocznego widma” – w razie czego rozczarowanie byłoby mniej bolesne, a co za tym idzie niepokój mniejszy. Z drugiej strony, wiedząc już, jak J.J. Abrams odświeżył „Star Treka”, wiadomo było czego można sie spodziewać (zwłaszcza, że sam Abrams deklarował się jako fan zagorzały „Gwiezdnych wojen”). Mieliśmy więc nadzieję, na dobry film w klimacie dawnej sagi, na powrót do dawnych bohaterów i – jakimś tam stopniu – także do dawnych wzruszeń. Abrams z pewnością wiedział, jakie są oczekiwania fanów i pragnął je zaspokoić. A my w wersji minimum mieliśmy nadzieję na dobre kino przygodowe, nieśmiało marząc o tym, że znów poczujemy się jak kilkuletnie dzieci po raz pierwszy widzące gwiezdny niszczyciel przelatujący nad ekranem. Jak więc udało się „Przebudzenie Mocy"? Abrams z pewnością zrealizował swoje plany. Powstał film niezły, w dobrym tempie, w ładnych sceneriach, ze zbiorem efektownych elementów właściwych dla „Gwiezdnych wojen” – bitew statków kosmicznych, strzelanin blasterowych, pojedynków na miecze świetlne. Wizualnie – czego mogliśmy domyślić się ze zwiastunów – „Przebudzenie Mocy” nawiązuje do starej trylogii. Bardzo podobne są oszczędne scenerie (pustynia, las, śnieg), nie ma zaś barokowego rozpasania trylogii prequeli z jej kolorową gigantomanią i przeraźliwym efekciarstwem (zwłaszcza w chaotycznej bitwie na orbicie Coruscant, rozpoczynającej „Zemstę Sithów”). Kilka scen w „Przebudzeniu Mocy” – pojedynek na miecze świetlne, odprawa szturmowców, akcja wokół starej świątyni Jedi – są bardzo ładnie zakomponowane i nakręcone. Z drugiej jednak strony nie ma efektu „wow!” – nie ma żadnej sceny, która miałaby siłę rażenia wspomnianego gwiezdnego niszczyciela przelatującego nad ekranem, ATAT wyłaniających się ze śniegów Hoth, czy wyścigu śmigaczy po lasach Endor. Trochę szkoda. Od strony scenariusza „Przebudzenie Mocy” można nazwać bezpiecznym – mamy tu wszystkie sprawdzone motywy „Gwiezdnych wojen” (tak jest, ktoś znów będzie miał złe przeczucia). Wyliczcie sobie typowe elementy, pojawiające się w poprzednich częściach, będziecie mogli sprawdzić, że wszystkie znajdziecie też u Abramsa. Nieprzypadkowo niektórzy „Przebudzenie Mocy” nazywają remakiem „Nowej Nadziei”, podobieństwa fabularnego kroju są aż nadto wyraźne. Przez to wszystko zwroty akcji są raczej przewidywalne, wiemy dokładnie, jaki znany statek kosmiczny pojawi się w określonym momencie, kto będzie stał za drzwiami w innej scenie, niespecjalnie też musimy się głowić, by domyślić się rodzinnych powiązań bohaterów filmu. Jeśli jest coś, co ubarwia ten schemat, to z pewnością będą tym dialogi. Pod tym względem film Abramsa bije poprzednie części na głowę (jak wiadomo dialogi Lucasa legendarne nie były ze względu na ich jakość, lecz raczej wręcz przeciwnie). Teksty są niezłe, celne, nierzadko zabawne, bohaterów słucha się z przyjemnością i bez bólu zębów. Dla wielu fanów najważniejsze będzie jedna, w jaki sposób Abrams potraktował materiał wejściowy – jak nawiązał do klasyki. Mrugnieć do fanów jest mnóstwo, na różnych poziomach, ale nie ma w tym przegięć w stylu dziecka-Greedo w „Mrocznym widmie” czy spotkania Chewbacci i Yody w „Zemście Sithów”. Nawet fakt, że jeden z bohaterów nosi hełm wyraźnie nawiązujący do Dartha Vadera jest w filmie w miarę sensownie uzasadniony. Niektóre z nawiązań budzą delikatny uśmiech, niektóre lekkie wzruszenie, ale wspólnie stanowią dodatkową płaszczyznę, na której można przeżywać dzieło Abramsa. Jak wiemy, nie zabraknie starych bohaterów. Spodziewałem się, że raczej będą się oni pojawiać jedynie w epizodach, ale to nie jest prawda – rola i czas ekranowy niektórych z nich są całkiem pokaźne. I nie da się ukryć, że na to również liczyliśmy. Ich relacje, ich spotkania, ich losy bywają najbardziej wzruszającymi scenami filmu. Kolejną zaletą będzie ekipa nowych bohaterów – nie ma może wśród nich żadnej postaci, która miałaby szansę już po pierwszym filmie na status kultowości, to raczej są zmodyfikowane wersje bohaterów dawnych filmów, ale są ciekawi, sympatyczni i obiecujący w kontekście kolejnych filmów. Nie ma na pewno obciachu na poziomie Jar-Jara, nikt też nie nawiązuje do niesławnych umiejętności aktorskich Jake’a Lloyda i Haydena Christensena. Widać, że casting wykonał kawał dobrej roboty. Słabiej jedynie wypada postać głównego czarnego charakteru filmu, który jest raczej bladym cieniem Imperatora. Przynajmniej na razie. Przynajmniej na razie… Właśnie – sądzę, że jednak „Przebudzenie Mocy” będzie można ocenić dopiero w kontekście całej nowej trylogii. Na razie otrzymaliśmy dobre, emocjonujące kino przygodowe, solidnie zrealizowane, ale bezpieczne i przewidywalne. Być może przy okazji kolejnej części (film ma raczej otwarte zakończenie) twórcy zdecydują się bardziej zaryzykować i rozszerzyć uniwersum „Gwiezdnych wojen”. W tej chwili bowiem pełnymi garściami czerpią z pomysłów George’a Lucasa, niespecjalnie starając się wnieść coś nowego. Dlatego też, przyznając, że seans dla fana jest przyjemny, a w kilku miejscach naprawdę wzruszający, należy uznać, że „Przebudzenie Mocy” filmową rewolucją nie będzie. Myślę, że jest ogromna szansa na naprawdę dobrą nową trylogię, zdecydowanie lepszą od Lucasowych prequeli, ale przyznam też, że w tym roku królem powrotów do przeszłości pozostaje jednak George Miller z jego „Mad Maxem”. Do tego poziomu filmowych emocji Abramsowi nie udało się sięgnąć.
Tytuł: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy Tytuł oryginalny: Star Wars: The Force Awakens Data premiery: 18 grudnia 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, fantasy, przygodowy Ekstrakt: 80% |