Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj belgijski zespół Banzai.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jednego możemy być pewni: w latach 70. ubiegłego wieku Belgia nie była potentatem na rynku rockowym, pozostając w cieniu swego holenderskiego sąsiada, który mógł poszczycić się takimi formacji, jak Focus, Earth and Fire, Alquin, Brainbox, Ekseption, Golden Earring, Kayak, Trace czy Supersister. Nic więc dziwnego, że zdecydowana większość zespołów belgijskich podpisywała kontrakty z wytwórniami działającymi po drugiej stronie granicy, tam głównie grywała koncerty i pojawiała się w rozgłośniach radiowych nadających z Amsterdamu. Jednym z nich był, powstały w 1971 roku w Antwerpii, Banzai. Grupa powstała z inicjatywy dwóch muzyków: klawiszowca Petera Torfsa oraz wokalisty i basisty Everta Verheesa. W ciągu kilku kolejnych miesięcy wykrystalizował się stały skład, który – oprócz wyżej wymienionych – tworzyli jeszcze: gitarzysta John McO, perkusjonalista Ludwig Kemat oraz bębniarz Erry Fox. Od początku działalności Banzai zapatrzony był w wielkie gwiazdy brytyjskiego rocka progresywnego – przede wszystkim Yes i Genesis; w nieco mniejszym stopniu nawiązywał zaś do dokonań „sąsiedniego” Focus. Szczególnie udanym był dla Belgów 1974 rok, kiedy to – po podpisaniu kontraktu z Holendrami – światło dzienne ujrzały najpierw dwa single („Hora Nata / Good Morning Life” i „We’re So Sorry / Be Careful Now”) oraz debiutancki – i, jak się później okazało, jedyny – pełnometrażowy album formacji zatytułowany „Hora Nata” (na który nie trafiła jednak, znana już z małej płytki, kompozycja tytułowa, a jedynie jej przeróbka). Na single wybrano utwory nieco mniej ambitne, bardziej – co w pełni zrozumiałe – przebojowe, choć wcale nie oznacza to, że złe. Po prostu takie, które na pomyślanym jako spójna całość longplayu raczej nie miały prawa bytu. W sesji nagraniowej płyty wzięli udział także zaproszeni goście: sekcja smyczkowa, którą dyrygował Albert Speguel, oraz trzyosobowa sekcja dęta (składająca się z saksofonu tenorowego i dwóch rogów). Dzięki nim brzmienie Banzai zyskało na wyrazistości; w uszy w kilku fragmentach rzuca się też symfoniczny rozmach, co jest o tyle wartościowe, że nie odpowiadają za to – jak to często bywało w tamtej epoce – jedynie syntezatory (chociaż i one dokładają swoją cegiełkę).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Stronę A wydania winylowego albumu otwiera krótka instrumentalna kompozycja „You Always Like an Entree?”, która wydaje zespołowi jak najlepsze świadectwo. Energetyczny progrock miesza się tutaj z jazzowymi zagrywkami gitary, ale w pamięci nade wszystko pozostają – docierające z drugiego planu – dźwięki fortepianu akustycznego i dęciaków. „Try” to trzyczęściowy utwór, którego początek – z wyeksponowanym fortepianem elektrycznym, metalofonem i chórkiem – przypomina świąteczną piosenkę bożonarodzeniową („Hopeful Strive”). Z czasem jednak ewoluuje w stronę klasycznego rocka progresywnego w klimacie Yes, z Verheesem śpiewającym jak – wypisz wymaluj – Jon Anderson („Step By Step”); w finale natomiast do głosu dochodzi Peter Torfs, którego partia na organach Hammonda może skruszyć serce największego twardziela („Find the Way”). Organy zamykają „Try” i jednocześnie otwierają kolejny rozbudowany, tym razem do czterech części, numer – „Obelisk”. Początek ponownie jest bardzo delikatny i subtelny, ale zaaranżowany ze sporym rozmachem, którego przydają wykorzystane na dużą skalę perkusjonalia i smyczki („Like a Stalagmite” i „Hora Nata”). Dalej także nie brakuje nawiązań do muzyki klasycznej: z gitarowo-fortepianowego duetu wyłania się jednak po kilkudziesięciu sekundach typowo progresywna solówka Johna McO, którego wspomagają jeszcze dwaj zaproszeni do studia artyści grający na rogach („Stalagmites in My Jam”). Zakończenie też ma dwojaki charakter: najpierw Torfs serwuje słuchaczom trochę klawiszowych eksperymentów, by ostatecznie całość mógł zwieńczyć McO rozbudowanym gitarowym solem („Wet the Ropes”). Przełożywszy album na stronę B, otrzymujemy trzyczęściowy „Hattrick”. Otwarcie jest zaskakujące – mimo subtelnego brzmienia, szybkie i skoczne; w ten klimat wpisują się również prowadzący interesujący dialog John oraz pojawiający się jako gość saksofonista Frans Maes („My First Hot-Pants”). To zaledwie wstęp do dalszych jazzrockowych poszukiwań Banzai, którzy stopniowo wprowadzają nas w lekko kontemplacyjny nastrój („Kick and Rush”); tym większym zaskoczeniem może być ostry, rockowy finał kompozycji – najpierw ze sfuzzowaną gitarą, a następnie organami na czele („The Final Was the Third Game”).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na zwieńczenie albumu Belgowie wybrali, podzielony na cztery rozdziały, utwór „Three Magicians (Part 1)”. Jak na magiczny tytuł przystało, początek rzeczywiście jest bardzo baśniowy, z towarzyszącymi głównemu wokaliście instrumentami akustycznymi („Once”), ale później biorą się do pracy pozostali muzycy: John McO sięga po gitarę elektryczną, a Peter Torfs postanawia udowodnić, że nawet mając do dyspozycji fortepian, da się zagrać czadowo („Theme of the Rainbow”). W dalszej części członkowie Banzai stawiają głównie na niecodzienne duety: Hammondów z gitarą akustyczną i fortepianu z gitarą elektryczną („Bermst”), aby na zakończenie całej płyty uderzyć z pełną mocą. Artyści przypominają więc o swoim progresywnym rodowodzie, jednocześnie prosząc o wsparcie sekcję smyczkową, która po raz kolejny tworzy iluzję przebywania w przeznaczonej dla orkiestry symfonicznej sali koncertowej („We’ll Bring You the Sun”). To, co rzuca się w uszy po kilkukrotnym przesłuchaniu „Hora Nata”, to mimo wszystko pewien brak zdecydowania. Belgowie z jednej strony próbowali odciąć się od niewolniczego naśladownictwa stylu Yes, lecz z drugiej jakby brakowało im odwagi, by – choć wyraźnie mieli na to ochotę – pójść w kierunku wytyczanym w tamtym czasie przez Focus i z jeszcze większym zacięciem czerpać inspiracje z muzyki klasycznej. W efekcie stanęli na rozdrożu, długo – chyba nawet trochę za długo – wypatrując tego, co czeka ich na końcu pozostających im do wyboru ścieżek. Rok po publikacji albumu światło dzienne ujrzał jeszcze singiel z utworami „Talking About My Love” i „On the Rocks”, po czym w 1976 roku grupa podjęła decyzję o rozwiązaniu. Przyczyniły się do tego głównie kłopoty finansowe amsterdamskiej wytwórni płytowej Delta, która wydała debiut Banzai. Nie mogąc jednak poszczycić się przynajmniej jedną publikacją, która podbiłaby serca wielbicieli muzyki progresywnej na całym świecie (czy choćby tylko w Europie Zachodniej), właściciele Delty ogłosili bankructwo – i pociągnęli za sobą innych. A może tak właśnie miało być… Skład: Evert Verhees – śpiew, gitara basowa, gitara akustyczna, foot bass, fortepian John McO – gitara akustyczna, gitara elektryczna, śpiew Peter Torfs – organy, fortepian, fortepian elektryczny, syntezatory, śpiew Ludwig Kemat – conga, marimba, wibrafon, metalofon, instrumenty perkusyjne Erry Fox – perkusja, instrumenty perkusyjne gościnnie: Albert Speguel – dyrygent sekcji smyczkowej Frans Maes – saksofon tenorowy (4) C. Focant – róg J. Lasselin – róg
Tytuł: Hora Nata Wykonawca / Kompozytor: BanzaiData wydania: 1974 Nośnik: Winyl Czas trwania: 41:04 Gatunek: rock Utwory Winyl1 1) You Always Like an Entree?: 02:13 2) Try: 07:44 3) Obelisk: 11:06 4) Hattrick: 07:32 5) Three Magicians [Part 1]: 12:13 Ekstrakt: 70% |