powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLIII)
styczeń-luty 2016

Suicide Blonde
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Przeskakiwała pomiędzy odnogami rodzącej się neuronowej sieci. Powoływała do życia kolejne cudowne dziecko swojej wrażliwości. Pielęgnowała już utworzone połączenia, brutalnie zrywała złe i nieprzemyślane, by w ich miejsce zbudować jeszcze lepsze. Nie pomijała niczego, nawet najdrobniejszego szczegółu, nawet pożółkłej tapety czy niedziałającej spłuczki w toalecie. Kiedy dokończyła pierwszą butelkę, dziecko miało już kształt i rozmiary. W połowie drugiej pełne było zmiennych, takich jak pająki wiszące nad wiklinowym krzesłem czy trzeszczące deski.
Pracowała palcami jak najdzielniejsza, niestrudzona robotnica. Zapętlona płyta Klausa Schulze trzymała ją na fali alkoholowego uniesienia.
Gdy wschodzące słońce niespodziewanie wdarło się do pokoju, jego wnętrze wypełniała misterna, wielokolorowa, pulsująca sieć. Eli czym prędzej zasłoniła żaluzje i spojrzała na swoje dzieło. Sieć zdawała się odwzajemniać spojrzenie, zupełnie jakby czekała na rozkazy.
– Ależ nie! Jakiż to byłby błąd – pomyślała, łapczywie wciągając papierosowy dym. – Nigdy nie zniżyłabym się do poziomu masowego gówna, jakie ostatnio zalewa mentaloplastykony!
Scena musiała żyć własnym życiem. Wciągać widza w swoją grę, bawić się nim, prowadzić go w nieznane, górować nad nim intelektem. Rola Elizabeth, a może raczej Valentiny, polega na pokazaniu dziecku jego świata i stymulowaniu go do nauki.
Noworodek musiał poznać, co to ból. Kolejne linie wypełniły kubaturę, wdzierając się w już utkaną strukturę. Były to motywacja i samotność. Niechęć, apatia i… obowiązek. Docenienie, dyscyplina i wojskowy rygor. Wreszcie walka, zwycięstwo i wrogość. I znów samotność, najgrubsza, najmocniejsza, nie do przerwania.
Machała rękoma z niebywałą szybkością i precyzją. Jak w transie, zespolona ze swoim dziełem.
Z wybiciem południa przyszła kolej na ból. Oplotła nim inne myśli i motywację, związała grubym węzłem i uwolniła. Pozwoliła, by zaczął narastać, rozlał się, jak toksyna, kwas, i zaczął wyżerać wspomnienia, endorfiny, poczucie obowiązku, więzi…
Tego bólu nie można uśmierzyć w żaden ludzki sposób. Jej dziecko właśnie się tego nauczyło. Czerwień zdominowała otoczenie. Nici pulsowały, impulsy przebiegały po rozwidleniach, konstrukcja prężyła się złowrogo. Scena była gotowa. Czekała na widza.
Z Elizabeth uszła energia. Ostatkiem sił zapisała pracę na data-holder, poczuła jak upośledzony alkoholem błędnik wariuje i upadła na podłogę.
• • •
Obudził ją ból. Fizyczny.
Poczuła jak metalowa obręcz zaciska się na jej głowie, a kości, obolałe po spaniu na twardym, pękają podczas próby wstawania. Pierwsze, co zrobiła gdy tylko uniosła głowę, to poszła zwymiotować. Na czworakach.
Przysiadła przy lodówce wycierając usta nieświeżym ręcznikiem i niezdarnie chwyciła za słuchawkę swojego przedpotopowego telefonu. System odczytał z jej myśli numer.
Ilustracja: <a href='mailto:rafal.wokacz@gmail.com'>Rafał Wokacz</a>
Ilustracja: Rafał Wokacz
– Mario? – wybełkotała.
– Do usług. Dark Side Of You wita cię, moja ulubiona Valentino – odpowiedział jak zwykle niewyraźnie, szarmancki, basowy głos.
– Mam coś. Zaraz wysyłam – mówiła z trudem.
– Cudownie, wprost bajecznie! Jesteś najlepsza, wiesz o tym?
– Będziesz kurewsko zadowolony. – Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Zignorowała Mario, gdy ten oddzwaniał. Zamiast tego krzyknęła w eter: – Masz czego chciałeś, Michael. Co dalej?
Płakała. Sama nie wiedziała czy ze szczęścia, czy ze smutku – w jej myślach wciąż żyło jej najnowsze dziecko.
Pod drzwiami leżał talerz z jedzeniem. Dopiero teraz go zauważyła. No tak, Patrick. Kochany Patrick.
Po dobie niejedzenia wprost rzuciła się na zimne tosty i lurowatą kawę.
– Mogłeś mi dodać arszeniku, Michael. Przynajmniej skróciłbyś moje męki! – krzyczała do siebie.
– Jak mam cię nazywać, Michael? Mario? Czy może Patrick? – szeptała dopijając małą czarną.
Mario czy Patrick – kołatało się w jej głowie, gdy położyła się spać, tym razem do łóżka.
• • •
Elizabeth stanęła przed wejściem do małego przybytku, znajdującego się w oficynie zapuszczonej kamienicy. Zapewne był to kiedyś sklep, świadczyła o tym duża witryna. Jednakże obecne przeznaczenie lokalu nie pozostawiało wątpliwości. Po witrynie przechadzała się świetlista dama o nęcących kształtach, wyglądająca jakby była zrobiona ze starodawnych neonów. Gdy tylko zobaczyła Elizabeth, schyliła się prezentując obfity biust i szepnęła: „Wejdź, dla kobiet też coś mamy”.
Weszła. Najpierw westchnęła głęboko, potem uśmiechnęła się wymuszenie i przestąpiła próg. Trzymała kartkę z napisem wyklejonym powycinanymi literami. Jej treść znała na pamięć. Ostatniej nieprzespanej nocy patrzyła tępo na krótkie, acz dosadne zdanie: „To już prawie koniec, Valentino. Czas, abyś sama spróbowała.”
Trzęsły jej się ręce. Od otwarcia ostatniej koperty z cyklu „Suicide Blonde” nie piła.
W środku panował półmrok, dzięki któremu aż tak nie raziły krzykliwe dekoracje w stylu różowych tapet i puchatego dywanu. Elizabeth przeszła wąskim korytarzem i zamiast podejść do baru, weszła do drzwi oznaczonych jako WC dla niepełnosprawnych. W odróżnieniu do koedukacyjnej kabiny w drugiej części klubu, miejsce to nie było toaletą. Podeszła do nieużywanej muszli klozetowej i pchnęła dyktową ściankę znajdującą się za nią. Jej oczom ukazały się schody prowadzące do piwnicy. Wiedzieli o niej tylko wtajemniczeni, klienci Dark Side of You.
W odróżnieniu od Imagine, wielkiej korporacji chełpiącej się masowymi i legalnymi produkcjami, Dark Side działała w podziemiu, skupiona głównie na treściach zakazanych. Takich jak ostatnie dzieło Valentiny Bianco.
Wystrój piwnicy odpowiadał reszcie lokalu. Na ścianach pełno było tandetnie zdobionych luster i plakatów ze zdjęciami niegdysiejszych gwiazd porno. Zapewne kiedyś był to kiedyś rodzaj VIP-roomu, ale kto to wiedział? Najważniejsze, że obecnie pośrodku stał mentaloplastykon.
Wynalazek opracowano początkowo na potrzeby wojskowe. Miał służyć do wyciągania z jeńców informacji. Następnie zaadoptowano go na potrzeby medycyny, gdzie oprócz diagnozy, posłużył jako wzmacniacz woli walki z chorobą. Po raz kolejny okazało się, że placebo działa. Następnym zastosowaniem miał być właśnie showbiznes. Mentaloplastykony wywodzą swoją nazwę od fotoplastykonów, okrągłych stanowisk z krzesłami rozstawionymi po obwodzie i wziernikami, do podglądania przerzucanych automatycznie zdjęć. Mentaloplastykony pierwszej generacji wyglądały łudząco podobnie. Wielki walec ze sprzętem komputerowym otaczały siedziska podobne do fryzjerskich foteli z wielkimi suszarkami do robienia trwałej.
Elizabeth nie czuła ekscytacji. Ogarnął ją dziwny lęk. Gdyby nie ciekawość, zapewne nie usiadłaby na fotelu i nie pozwoliłaby, aby hełm opadł jej na głowę, zasłaniając rzeczywisty świat. To był jej pierwszy raz. Była jak dziewica. Chciała, ale się bała.
• • •
Po chwili stała w kuchni małego, drewnianego domku na przedmieściach i trzymała porcelanowy kubek z wizerunkiem powiewającej flagi państwowej. Podeszła do leciwego, przepływowego ekspresu i nalała sobie mocnej kawy.
Rozejrzała się po saloniku. Wszystko było na swoim miejscu, dokładnie tak, jak zaprojektowała. Zdjęcia na ścianach, gablotka z medalami, zdobiona popielniczka. Karabin wielostrzałowy powieszony nad komodą. A potem poczuła, że zna to wszystko od lat. Zdjęcia wisiały tam, gdzie dawno temu wbiła gwoździe. Mebli nie przesuwała chyba nigdy. Na medale już nawet nie patrzyła. Jedyną rzeczą, jakiej dotykała regularnie, była broń. Żmudny proces jej czyszczenia uspokajał i nadawał rytm codziennej rutynie.
Ściągnęła karabin z zaczepów i spojrzała na grawer z datą. Minęło tyle lat… a wszystko dookoła pozostawało bez zmian. Czym były te rzeczy? Martwym wspomnieniem zamierzchłych czasów, gdy walczyła za ojczyznę, u boku ludzi, z którymi i o których warto było się bić.
Naszły ją mdłości na samą myśl o współczesnej cywilizacji. Poczuła jak sztywnieje z nerwów, mimowolnie zaciska zęby i napina mięśnie karku. Nie potrzebowała już kawy. Wzięła do ręki drewnianą skrzynkę z przyborami do konserwacji i wyszła na taras. W przebłysku świadomości przypomniała sobie o pająku zwisającym tuż nad plecionym krzesłem. Ściągnęła go delikatnie końcówką kolby karabinu i wyrzuciła za balustradę. Wolała, aby ziemię zamieszkiwały pająki, a nie ludzie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.