Grzegorz Fortuna: Nowy „Mad Max” jest wspaniale sfilmowany i przemyślany pod względem technicznym i wizualnym, ale – nie oszukujmy się – nie dlatego znalazł się w czołówkach wszystkich możliwych rankingów. Jak dla mnie siłą „Mad Maxa” jest przede wszystkim to, jak Miller opowiada (bardzo przecież prostą) historię i jak kreuje świat filmu. A robi to za pomocą pojedynczych min, zdawkowych dialogów, ledwie zauważalnych w tym całym ferworze gestów. To, co mi przeszkadza w większości współczesnych blockbusterów, to ciągłe gadanie o wszystkich możliwych elementach świata przedstawionego i popychanie fabuły do przodu nudnymi dialogami. Miller skraca je do niezbędnego minimum. Wystarczy, że nazwie wodę „aqua colą” i już wiemy, że po apokalipsie jest to przysmak; wystarczy jedna scena między podwładnymi Joego i poznajemy zasady panujących tam wierzeń. Dzięki temu sekwencja, w której Furiosa wykorzystuje ramię Maxa do wycelowania z karabinu, urasta prawie że do rangi sceny miłosnej. No po prostu cudo! Piotr Dobry: Zgadzam się w całej rozciągłości. Miller wraca do korzeni, do esencji kina, do czasu niemego zachwytu „Wjazdem pociągu na stację w Ciotat”. „Mad Max” jest w tym kontekście takim TGV, którego my kinomani, przyzwyczajeni do innych standardów, podziwiamy z zapartym tchem. Bardzo mi się też podoba, co poniekąd zaznaczyłem już na wstępie, feministyczny wydźwięk filmu. Szczególnie ciekawie wypada on w zestawieniu z drugim najlepszym filmem science fiction tego roku, czyli „Ex Machiną” – skrajnie przecież inną w formie, a w jednym z aspektów mówiącą o tym samym, czyli buncie kobiet traktowanych jak zabawki, niewolnice, zdobycze. Krystian Fred: I muzyka! Z jednej strony drapieżna i wściekła, z drugiej dostojna, choć nie pretensjonalna. Nie rozstaję się z soundtrackiem od czasów premiery. Może pojechałem za daleko, ale pierwsze, co nasunęło mi się na myśl w trakcie seansu to tzw. Państwo Islamskie. Ci chorzy mężczyźni w swoich wspaniałych maszynach, ciągnący się sznurem po piaskach pustyni. Oczywiście punkt wyjścia dla Mad Maxowego świata przedstawionego był zupełnie inny, ale źródeł niektórych inspiracji szukałbym na propagandowych wideo z Syrii i Iraku. Konrad Wągrowski: I teksty! Niby ich mało, ale przecież jest wielka szansa, że „What a day! What a lovely day!” i „You live. You die. You live again!” wejdą do kanonu kultowych. Ewa Drab: Nie ma czego dodawać, w końcu nie bez powodu „Mad Max” króluje w naszym zestawieniu. Powiem tylko, że film Millera, poza tym, że dysponuje pierwotną siłą, która przyciąga jak magnes i ma niesamowitą, wręcz namacalną i malarską stronę wizualną, chwyta także na poziomie bohaterów, chociaż tak zdawkowo opisanych. Szkoda, że Max jest tylko obserwatorem, ale z drugiej strony to perspektywa narracji decyduje o tym, jak odbierzemy daną historię. Niemniej jednak, podczas seansu naprawdę zaangażowałam się w – wydawałoby się – beznadziejną krucjatę protagonistów w poszukiwaniu wolności, co pozwoliło mi w pełni docenić wszystkie inne atuty filmu.  | ‹W głowie się nie mieści›
| Konrad Wągrowski: Miejsce drugie – Pixar, który po kilku mniej udanych (jak na Pixar) projektach powrócił do wielkiej formy. „W głowie się nie mieści” to chyba w ogóle jedna z najciekawszych animacji familijnych w historii kina. Zgodzicie się? Piotr Dobry: Owszem. Film jest fascynującą bajką, jak to u Pixara, ale podejmuje też tematy niezwykle istotne w procesie wychowania, w terapii nawet. Mało która mainstreamowa animacja pozwala sobie na uwznioślenie smutku, pokazanie dzieciom wartości tej emocji. Jednocześnie nie jest to dydaktyzm nachalny, nie ma nic ze sztywnej pogadanki w gabinecie szkolnego psychologa. Piękne i cenne kino. Krystian Fred: Ja bym poszedł dalej. Dawno nie było tak dobrego filmu psychologicznego. Okazuje się, że można powiedzieć wiele prawd o człowieku bez uciekania się do monologów nad kromką chleba, wrzeszczących na siebie par i krojących się nastolatków. Oczywiście są one skrojone do animowanego kina familijnego, ale jednak potrafią szczerze rozbawić i wzruszyć. Pozycja obowiązkowa na półce z kinem domowym. Konrad Wągrowski: Ja przeżyłem mały wstrząs, gdy zdałem sobie sprawę, że oglądam finałowe scenki różnych reakcji Emocji różnych ludzi, jednocześnie głośno się śmiejąc i wciąż mając w oczach łzy po finale opowieści o Riley. Film oczywiście mądry, nowatorski, piekielnie odważny fabularnie i inscenizacyjnie, ale też po ludzku budzący bardzo silne – nomen omen – emocje. Ewa Drab: „W głowie się nie mieści” ma wszystko to, co z pixarowskich animacji czyni perełki, to racja: emocje, fantastyczne pomysły, trafne spostrzeżenia o życiu. Gdybym miała się jednak przyczepić, to powiedziałabym, że zabrakło mi w tym wszystkim prostoty. Przekombinowanie, chociaż idzie w parze z poszukiwaniem oryginalności, wprowadzało chwilami poczucie zdystansowania. Ale to bardzo subiektywne odczucie, które nie zmienia jednego: to na pewno animacja roku. Krzysztof Spór: Można się zastanawiać czy Pixar i hollywoodzka animacja mogą nas po takim filmie, jeszcze czymś zaskoczyć? Mam obawy, że przez lata nie dostaniemy równie udanego animowanego filmu. Na naszych oczach powstała historyczna animacja.  | ‹Coś za mną chodzi›
| Konrad Wągrowski: Miejsce trzecie – niskobudżetowy, niezależny horror „Coś za mną chodzi”. Co w nim jest tak wyjątkowego? Grzegorz Fortuna: Dla mnie „Coś za mną chodzi” to bodaj najlepszy horror amerykański od czasów „Cosia” Johna Carpentera. Po pierwsze dlatego, że straszy w sposób nieoczywisty – nie nagłością, ale nieuchronnością, dzięki czemu najbardziej przerażające sceny mogą rozgrywać się w pełnym świetle, a potwór nie musi wyskakiwać zza krzaka; może po prostu powoli zbliżać się z głębi kadru. Po drugie dlatego, że straszy w sposób cholernie inteligentny i przebiegły, zmuszając widza do ciągłego przeczesywania kadru w poszukiwaniu zjawy. Wreszcie po trzecie – bo to chyba najmądrzejszy i najbardziej subtelny film o dorastaniu, jaki amerykańskie kino wyprodukowało od czasów Johna Hughesa. A przy tym wymaga sporo od widza i nie traktuje go jak głupka, którego można wystraszyć samym upiornym makijażem i nagłym uderzeniem w klawisze pianina. Nieśmiałe arcydzieło, które od roku za mną chodzi. Jarosław Robak: Mogę tylko przytakiwać. Jestem zachwycony tym, jak David Robert Mitchell w carpenterowskim horrorze odnalazł idealną metaforę okresu dojrzewania, lęku przed czymś, co nie do końca rozpoznane, ale nieuchronne. Warto ten film obejrzeć w parze z poprzednią produkcją tego reżysera, „Legendarnym amerykańskim pidżama party”, które jest równie empatyczne, kapitalne w wygrywaniu niuansów i melancholii dorastania – a zrobione jest w stylu bliższym „Dazed and Confused” Linklatera. Nie mam wątpliwości, że mamy tu do czynienia nie tylko z nowym mistrzem horroru, ale jednym z najciekawszych młodych autorów kina.  | ‹Kingsman: Tajne służby›
| Konrad Wągrowski: Przejdźmy do spojrzenia ogólnego – najpierw może tradycyjnie na kino popularne. „Avengersi” chyba nieco rozczarowali, Marvel wygląda, jakby złapał zadyszkę. Mieliśmy natomiast dużo kina szpiegowskiego, choć raczej rzadko w wydaniu serio („Kingsman”, „Agentka”, „Mission Impossible”, „Kryptonim U.N.C.L.E.”, „Spectre”), co wydaje się obecnie – o dziwo – nurtem dominującym w kinie rozrywkowym. Jak oceniacie te produkcje, o czym byście jeszcze chcieli wspomnieć? Piotr Dobry: O przesadnie krytykowanym „Hakerze” Michaela Manna, którego to przeciwnicy z reguły operowali argumentem, że tytułowy bohater ma muskulaturę i urodę Chrisa Hemswortha, gdy tymczasem typowy haker to przecież niedomyty Quasimodo, mieszkający w piwnicy ze szczurami. A poważnie, to naturalnie zgodzę się, że filmowi daleko do najlepszych osiągnięć Manna, niemniej pod względem reżyserii i budowania klimatu wciąż jest to półka nieosiągalna dla większości twórców głównego nurtu. Natomiast z filmów, które wymieniłeś, najbardziej podobały mi się „Spectre” i „Kingsman”. „Agentka” też była całkiem okej, „Kryptonim U.N.C.L.E.” rozczarował, tzn. dał się obejrzeć bez bólu i pozornie wszystko w nim pasowało, ale jednak jakieś to było pozbawione wdzięku, chemii między postaciami, błyskotliwego dowcipu, dziwnie drętwe. Wiadomo, że Guy Ritchie już od dawna nie jest tym kreatywnym facetem od „Porachunków” i „Przekrętu”, ale tu jeszcze bardziej niż w jego drugim „Sherlocku” dało się odczuć, że po prostu przyszedł na plan, mechanicznie odbębnił co swoje i tyle go widziano. Krzysztof Spór: A ja uważam „Hakera” za najgorszy i najbardziej rozczarowujący film głównego nurtu. I nie chodzi o aktora, ani nawet pomysł na tę rolę. To po prostu nudna, przewidywalna, beznadziejnie skręcona i sfotografowana szpiegowska historia, która nie zaoferowała niczego oryginalnego, w żadnej z dziedzin filmowych. A jeśli chodzi o Michaela Manna to w zeszłym roku obchodziliśmy 20. rocznicę premiery „Gorączki” i to się ciągle ogląda znakomicie. Ze szpiegowskich filmów wyróżniał się najbardziej „Kingsman”, bo twórcy podeszli do tematu z dystansem. Szkoda, że zabrakło tego w filmie „Kryptonim U.N.C.L.E.”, choć to akurat bardzo zły film nie jest. No i duży zawód dla mnie w 2015 roku, czyli spadek formy Bonda w „Spectre”. Po pierwsze dlatego, że „Skyfall” postawiło wysoką poprzeczkę, po drugie jest „Spectre” takim łamańcem próbującym łączyć kilka tradycji Bondowskich. Zabrakło autorskiego „boskiego dotknięcia”, oryginalnej koncepcji, próby pójścia dalej. Bond dobrnął do ściany, ale przez to jego przyszłość jest bardzo ciekawa. |