„Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” jest niewątpliwym sukcesem komercyjnym. Czy natomiast spełnia oczekiwania starych fanów? Jak można ocenić ten epizod w kontekście całości gwiezdnej sagi? O tym (choć nie tylko) rozmawiają redaktorzy Esensji.  | ‹Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy›
|
Przebudzenie fanowskich emocji Agnieszka Szady: Długo oczekiwana premiera jednym fanom przyniosła szaleńczą radość, innym gorzkie rozczarowanie. Co ciekawe – dokładnie z tego samego powodu. A zatem: nieudane naśladownictwo czy zręczne nawiązanie? Fabuła powtarza schemat znany z kilku poprzednich epizodów, określany przez fanów jako „najpierw kogoś ratujemy, a potem wysadzamy coś dużego”. Niektóre elementy są niemal identyczne, jak w „Nowej nadziei”. Co o tym wszystkim sądzicie? Marcin Osuch: Z dwóch esensyjnych recenzji bliżej mi do tej autorstwa Konrada Wągrowskiego. Uznanie „Przebudzenia mocy” za remake uważam za nadużycie. Pustynia, nieświadoma swojego pochodzenia bohaterka dysponująca Mocą to trochę za mało, a i „ratowanie kogoś” różni się wystarczająco od poprzednich ratowań. Agnieszka Szady: Szczególnie że uwięziona dama ratuje się sama (tak mi się zrymowało). Do Lei przyszedł Luke przebrany za szturmowca, do Rey przychodzi prawdziwy szturmowiec – ale skutek identyczny: bohaterka jest wolna i ma broń. Wiele scen widzę jako zaczerpnięcie jakiejś sytuacji z „Nowej nadziei” łamanej przez „Powrót Jedi” i pokazanie jej w wykonaniu innych postaci, czasem też z innym skutkiem. Luke nie zabił ojca – Kylo owszem. Artoo i Threepio błąkali się po pustyni – teraz na początku filmu brnie przez piach Finn. Luke musiał znaleźć Yodę – Rey musi znaleźć Luke’a. Przykłady można by mnożyć. Szczerze mówiąc, po pierwszej godzinie filmu (i zaskoczeniu „Rany, to zupełnie jak w Epizodzie IV… i to… i to…”, przechodzącym w „Czy oni zwariowali?”, przechodzącym w „Dobra, biorę, co dają”) już mi się wszystko kojarzyło ze wszystkim, na przykład zranienie Chewiego w ramię z podobnym zranieniem Lei na Endorze. Michał Kubalski: A czytałaś o „ ring theory” w Gwiezdnych Wojnach? Bo ja właśnie jestem po i ta cykliczność (co prawda rozpatrywana w kontekście epizodów 1-6) jest tam przekonująco i wyczerpująco omówiona. Agnieszka Szady: [rzuca okiem w linkowany tekst]: Nie znam, brzmi ciekawie. Przeczytam, jak z wami skończę. Dyskutować. Marcin Mroziuk: Na szczęście nie uległem aż tak silnie mocy skojarzeń jak Agnieszka Szady. Sądzę, że cała sztuka w przypadku tego filmu polega właśnie na tym, że do czerpania prawdziwej przyjemności z oglądania konieczne jest wyłączenie myślenia i poddanie się emocjom. Konrad Wągrowski: Dokładnie tak, jak było to w przypadku starej trylogii. Marcin Mroziuk: Oczywiście łatwiej to będzie uczynić młodym widzom niż starym fanom, którym przecież ciężko nie dokonywać porównań z poprzednimi epizodami. W moim przypadku powiodło się to niestety połowicznie, bo finałowym atakiem sił Ruchu Oporu jednak nie potrafiłem już się przejąć. Anna Nieznaj: Dla mnie to nie tyle bezczelne powtórzenie pomysłu, jak w „Powrocie Jedi” czy „Mrocznym widmie” (coś dużego wybucha), a nawet nie remake, ile FANFIK. I niech będzie to z mojej strony największy komplement dla tego filmu. Logika rządząca tymi nawiązaniami, to według mnie właśnie logika fanfików – które powstały z miłości do dzieł oryginalnych. A to widać, jak bardzo twórcy cieszą się, że (hurra!) robią „Gwiezdne wojny”. Nawiązania fanfikowe są często takie właśnie: albo „odwrotne” do wersji oryginalnej (coś dużego wybucha, a zamiast triumfalnej muzyki – cała sala płacze), albo nie do końca uchwytne: obraz, klimat, jakiś motyw, niby widać go wyraźnie, ale z drugiej strony trudno pokazać palcem. Beatrycze Nowicka: Choć „starą trylogię” Gwiezdnych Wojen oglądałam więcej niż raz, nie jestem zagorzałą fanką. Pewnie dlatego uczucie deja vu nie pojawiało się ciągle. Poszłam do kina sceptycznie nastawiona i może dlatego spodobało mi się bardziej, niż sądziłam. Nie powala na kolana, ale też nie odstręcza. Jest ładnie, widowiskowo, sporo się dzieje. Owszem, czasem brak realizmu doskwiera bardzo (przede wszystkim rozliczne „przypadkowe” spotkania na Jakku i okolicach oraz Gwiazda Śmierci 3), ale uznałam, że trzeba to przełknąć jako element konwencji. Poza tym Rey fajna, ma charyzmę, eks-szturmowiec daje radę, miło zobaczyć starych bohaterów. Czasem, czytając recenzje i komentarze miałam wrażenie, że dyskutujący jakby zapomnieli, że „Nowa nadzieja” była baśnią przebraną w kosmiczny kostium, a nie wielkim-a-głębokim-filmowym-arcydziełem. Adam Kordaś: Miałem podobne wrażenia jak Agnieszka Szady, ale po etapie „Czy oni zwariowali?” przeszedłem do „A żeście wymyślili…”. Marcin Osuch: Duży minus za kolejną Gwiazdę Śmierci. Naprawdę nie dało się inaczej poprowadzić fabuły, żeby uniknąć tego elementu? Wystarczającym nawiązaniem do poprzednich części były wraki na Jakku. Agnieszka Szady: Wraki były piękne! To znaczy, niekoniecznie w sensie wyglądu, tylko tworzenia nastroju. A Starkiller (czyżby nawiązanie do pierwotnej wersji nazwiska Luke’a?) to niestety zbytnie pójście na łatwiznę, wskutek nieco przesadzonego podążania za schematem „wysadzania czegoś dużego”. W poprzednich epizodach była Gwiazda Śmierci, to ją powiększymy dziesięciokrotnie, ale już myśliwce zostawimy te same, z takim samym uzbrojeniem… O ile nie przeszkadzały mi inne nawiązania do EIV i EVI, czy wzorowania się na nich, o tyle ten akurat element nie wzbudził mojego zachwytu. Pomimo bardzo pięknych górskich pejzaży i prawdziwego, a nie animowanego lasu. Konrad Wągrowski: Strach pomyśleć, jak ogromna będzie Gwiazda Śmierci, którą zniszczą w części dziewiątej. Wielkości Układu Słonecznego? Centrum galaktyki? Agnieszka Szady: W epizodzie dziewiątym będą grali w bilard planetami. Przecież „rozmiar nie ma znaczenia”. Beatrycze Nowicka: Wraki były klimatyczne i wyglądały świetnie. Natomiast w kwestii Gwiazdy Śmierci: dla mnie to porażka. Inne fabularne podobieństwa mi nie przeszkadzały, ale to już była przesada. Naprawdę nie dało się wymyślić jakiegoś innego powodu, dla którego rebelianci mieliby się wyprawić gdzieś do bazy wroga? Poza tym kwestia ładowania i wykorzystania samej broni dosyć głupia. A już kuriozalne pozostaje zniszczenie jej. Śmiano się ze zniszczenia pierwszej Gwiazdy, to nie dało się wymyślić czegoś mądrzejszego? Wraży zły Porządek zbudował broń o planetarnej skali, a można ją rozwalić za pomocą kilku malutkich stateczków i worka materiałów wybuchowych… I nikt nie pomyślał, żeby w korytarzach zamontować kamery na wypadek jakiegoś sabotażu. Agnieszka Szady: Też bym wolała jakiś inny motyw, choćby zakradanie się do tajnej bazy po PLANY tej broni. Czy w ogóle coś od podstaw całkiem innego. Ale obowiązkowe Rozwalanie Czegoś Dużego traktuję jako element konwencji – coś jak kolejnych szalonych naukowców dążących do przejęcia władzy nad światem w starych filmach SF. Michał Kubalski: Niestety, ogólne wrażenia z seansów (3D z napisami i 2D z dubbingiem) pozostają negatywne. Z przyczyn wymienionych wcześniej, dodając jeszcze takie „nawiązania”, jak to, że ważna tajemnica schowana jest w droidzie, a Jakku wygląda jak Tatooine. Widać, że slogan „każde pokolenie ma swoją historię” potraktowano zawężająco – bo historia jest ta sama, jedynie opowiedziana na nowo. Marcin Osuch: Historia jest prosta, ale wciągająca, częściowo dlatego, że jest swoistym odwróceniem prequeli. Zamiast dowiadywać się, jak doszło do wydarzeń z epizodów IV-VI, patrzymy oczami bohaterów na te epizody jak na legendę. Agnieszka Szady: Poniekąd jest to kolejne nawiązanie, bo w „Nowej nadziei” Han uważał za legendę istnienie rycerzy Jedi. Strasznie krótką pamięć mają w tej odległej galaktyce. Michał Kubalski: Tu się nie zgodzę. Prequele akurat jasno przekazały, że większość mieszkańców galaktyki daleko, daleko stąd nigdy nie widziała Jedi. Rycerzy było (zdaje się) kilka tysięcy, a układów gwiezdnych w starej Republice – ok. 25 tysięcy. Zaś po rozkazie 66 zaledwie kilku Jedi przetrwało. Więc tak dla Hana, jak i dla Rey Jedi mogli być legendą. Agnieszka Szady: Po zaledwie kilkudziesięciu latach? Jeszcze rozumiem, że sierota społeczna wychowana w obozie pracy mogłaby nie wiedzieć, że to prawda, ale Han w E IV? Przemytnik z rozległymi kontaktami? Czy admirał Tarkin, który w momencie zagłady Zakonu był już dorosły? To ma być chyba „zrobienie atmosfery” dla widzów nieznających gwiezdowojennego uniwersum, bo zawszeć to przecież bardziej romantycznie brzmi, być spadkobiercą legendy. Michał Kubalski: Tarkin nie jest dobrym przykładem. Zna Vadera jeszcze jako Anakina, walczył razem z nim podczas Wojen Klonów; nawet w klasycznej trylogii nie wypowiada się o Jedi jako o legendzie, a jedynie jako o czymś, co zostało wytępione. Zaś Han nie miał do czynienia z Mocą i o tym mówi w „Nowej Nadziei”. I tak, coś może zostać legendą po kilkudziesięciu latach. Konrad Wągrowski: Achiko, patrzysz bardzo Coruscantcentrycznie. Galaktyka to miliony układów, Moc była właściwa dla legendarnych Rycerzy Jedi, którzy wyginęli pół wieku wcześniej. Z filmu wynika, że zakon nie odrodził się po bitwie pod Endor. Całkiem prawdopodobne, że na peryferiach o Mocy nic nie pamięta. Albo inaczej – nie muszę robić bardzo dużego zawieszenia niewiary, by w to uwierzyć. Anna Nieznaj: Zawsze można podciągnąć to pod tezę, że nie wszyscy muszą wierzyć w coś, co nawet obiektywnie miało miejsce. Ich świat wygląda raczej naukowo-racjonalnie i bajki o sztuczkach Jedi mogły po prostu nie pasować do światopoglądu. Beatrycze Nowicka: Mnie tylko żal było pary młodych aktorów, co i rusz zmuszanych do odgrywania scen pt. „patrzę w uniesieniu, jak ożywają legendy”. |