 | ‹The Healing›
|
Pod szyldem Echoes Of Yul ukrywa się jeden człowiek – Michał Śliwa. Jest to o tyle ciekawe, że na nowej płycie nastąpiła znacząca wolta stylistyczna, świadcząca o jego wszechstronności. Poprzednie albumy projektu cechowała potęga gitarowego brzmienia, tu tymczasem Śliwa postawił na nastrój. To nie jest płyta do słuchania w samochodzie, czy autobusie. Trzeba się na niej skupić, by wyłapać wszystkie smaczki. Trudno też muzykę Echoes Of Yul w tej chwili nazwać metalową, albowiem bliżej jej do mrocznego ambientu. Nie traktujemy tego jednak jako zarzutu. Wspomniana niejednoznaczność świadczy tylko o sile „The Healing”.  | ‹The Pale Emperor›
|
Dobra płyta od zespołu Briana Warnera to chyba ostatnia rzecz, jakiej należałoby się spodziewać. Tym przyjemniej jest ją polecić. Stylowe odbicie się od dna. I pozostaje mieć nadzieję, że tendencja wzrostowa zostanie zachowana. „The Pale Emperor” świata nie zawojuje, ale zapewni godziwą rozrywkę, a nie można tego było powiedzieć o ostatnich „dokonaniach” Mansona.  | ‹Exercises In Futility›
|
Polska black metalem stoi, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, słuchając kolejnej świetnej płyty tego gatunki zespołu pochodzącego z naszego kraju. Mgła – bo o nim mowa – to bardzo tajemnicza formacja, nie wydaje często płyt, rzadko gra koncerty i nie lansuje się w forach społecznościowych. Jej członkowie uważają, że muzyka powinna mówić sama za siebie. I mówi, a wręcz krzyczy, że w przypadku „Exercises in Futility” mamy do czynienia co najmniej z pozycją wyśmienitą. Nieszablonowe kompozycje, zagrane z uczuciem i mocą, a jednocześnie bardzo czytelna produkcja to cechy, jakich Mgle może pozazdrościć konkurencja, nawet ta ze światowej czołówki.  | ‹Helios | Erebus›
|
Kiedy przed trzema miesiącami Niels Kinsella zapowiadał w mediach nową płytę swojej formacji, twierdził, że będzie to „najcięższe wydawnictwo” w jej dyskografii. Czy dotrzymał słowa? Cóż, nawet jeśli daleko mu do potężnego postmetalowego brzmienia Szkotów z Falloch, Islandczyków z Sólstafir czy Niemców z Shakhtyora, to i tak – na tle wcześniejszych produkcji artystów z Zielonej Wyspy – różnica jest słyszalna. W niektórych fragmentach God Is an Astronaut brzmi wręcz jak rasowa kapela progresywno-metalowa, choć z miejsca należy uspokoić wszystkich zaniepokojonych tym porównaniem – nie, ani Torsten Kinsella, ani Jamie Dean nie zabrali się za granie wirtuozerskich gitarowych solówek.  | ‹Święto Słońca›
|
„Święto słońca” to najlepsza płyta Kapeli od czasu „Wiosny ludu” (a może po prostu najlepsza). Zespół zrezygnował z przaśności, jaka dominowała na ostatnich albumach (choć epizody z życia erotycznego Kasieńki i Jasieńka obowiązkowo również się trafiają) na rzecz niepokojącego, mistycznego klimatu. Nic dziwnego, albowiem tematyka albumu związana jest z kultem słońca, obecnym w wielu mitologiach, również słowiańskiej. Niewątpliwą atrakcją albumu jest również etniczny miks, osiągnięty dzięki udziałowi znakomitych gości, jak galicyjski wokalista Mercedes Peón, Kayhan Kalhor z Iranu, grający na kemanche, czy pochodzący z Indii wirtuoz sarangi Ustad Liaquat Khan.  | ‹Wir›
|
„Wydmuchuje twoje imię dymem z ostatniej fajki” – intonuje Pablopavo w jednym z utworów. To chyba jeden z niewielu artystów, którego ulicznej bezpretensjonalnej maniery w tekstach może pozazdrościć praktycznie większość polskich muzyków. Celny komentator rzeczywistości tym razem łączy swoją liryczną melancholię z cyfrową paletą dźwięków Praczasa. Ten mariaż sprawia, że z wielkomiejskiej szarej przestrzeni lądujemy ze współautorami krążka gdzieś na obrzeżach chłodnej Skandynawii. Dialog Ani Iwanek z Pawłem Sołtysem świetnie ubarwia przebijającą się przez album melancholię. „Wir” nie nuży, a różnorodność zastosowanych sampli, elektronicznych przeszkadzajek oraz zabawy słowem, umiejscawia płytę gdzieś na pograniczu elektropopu albo ociera się o trip-hopowe wariacje. Słowem, zima to idealny moment na odkrywanie kolejnych emocji wydobywających się z płyty.  | ‹Pharaoh Overlord›
|
Nie sposób zliczyć ile krążków Finowie mają na koncie, a co dopiero wrzucać ich do konkretnego worka gatunkowego. Ciekawostką jest fakt, że w momencie wydania owej płyty, zespół o nazwie Pharaoh Overlord wydał płytę „Circle” co może sugerować swego rodzaju komplementarność dwóch pozycji. Co prawda bohaterowie recenzowanego krążka nie odkrywają krautu na nowo, ale poruszają się w tych rejonach na tyle swobodnie, że nie dziwią wyróżnienia w magazynach muzycznych. Należy jednak przyznać, że „Pharaoh Overlord” to nie tylko trans i jednostajna rytmika. To też wspaniale zaaranżowane monumentalne rogi, które zharmonizowane z trybalną perkusją i delikatnie przemykającą gitarą tworzą swego rodzaju rytuał magiczny wznoszony na cześć kosmosu. Pojawiające się gdzieniegdzie chorały stanowią dopełnienie wspomnianej wizji. Nie jest to jednak typowa medytacyjna mantra, bo stać Circle na głośniejsze podejście do muzyki, przypominające nawet dokonania Fire! Orchestra. Chociaż często pozwalają sobie także na bardziej funkujące elementy. Całość zamknięta zostaje tylko w pięciu kompozycjach, ale zróżnicowanie stylistyczne „Pharaoh Overlord” absorbuje słuchacza na długo.  | ‹Asunder, Sweet and Other Distress›
|
Jednego możemy być pewni: „’Asunder, Sweet and Other Distress’” nie jest najlepszym albumem w dyskografii GY!BE, ale na pewno jest przełomem. Dowodem na to, że grupa Efrima Menucka i Thierry’ego Amara nie boi się poszukiwań muzycznych. Że nie zadowala jej status postrockowej legendy, która ma wszelkie przesłanki ku temu, by spocząć na laurach. Że wciąż jeszcze potrafi zaskakiwać. A tego przecież oczekujemy od największych!  | ‹At the Center of All Infinity›
|
Można odnieść wrażenie – chyba jak najbardziej słuszne – że „At the Center of All Infinity” to tak naprawdę concept-album, muzyczna relacja z kolejnej kosmicznej podróży odbytej pod „patronatem” legendarnego radzieckiego kosmonauty. Obyśmy na kolejną wyprawę nie musieli czekać zbyt długo. I oby powiodła nas ona w coraz dalsze, mniej dotąd eksplorowane i dzięki temu bardziej fascynujące zakątki Wszechświata.  | ‹Två›
|
„Två” stanowi doskonałe uzupełnienie stylu zaprezentowanego na „Högtid”, dzięki czemu grupie udało się uniknąć pułapki, w którą wciąż wpada mnóstwo zespołów. Nie skopiowała ona wielce udanego i wysoko ocenionego przez krytyków debiutu, ale postanowiła pójść dalej, wytyczyć nowy szlak. Dzisiaj możemy być już chyba pewni tego, że z Agusą będzie tak, jak z Led Zeppelin w pierwszych latach ich kariery, kiedy każde kolejne wydawnictwo Roberta Planta, Jimmy’ego Page’a i spółki znacząco różniło się od poprzednika. Zresztą poczekajmy spokojnie rok lub dwa, by zweryfikować tę hipotezę. Na razie zaś cieszmy się nowym krążkiem. |