Krata w oknie działała przygnębiająco, dlatego szeregowiec wmawiał sobie, że w każdej chwili może otworzyć drzwi pokoju. Nie zniósłby pewności, że tutaj również ograniczono jego wolność. Wolał więc uciec się do prostej sztuczki. Myślał o pułapce, w której ludzie ginęli, wierząc, że ich poświęcenie służy czemuś wielkiemu i szlachetnemu. Gdyby znali chociaż część prawdy, wiedzieli o ścianie, za którą ich wojna była tylko dowodem obłąkania, a przelewana przez nich krew nie miała żadnej wartości, czy wówczas ktokolwiek chciałby walczyć? Rozumiał coraz więcej, ale zdobywanie wiedzy nie przynosiło oczekiwanej ulgi… Obrońcy wzgórza byli podobni do zgrai ożywionych trupów lub marionetek poruszanych ręką bezdusznego lalkarza. Kim on był? Szeregowiec widział jego twarz w nocnym koszmarze, widział go wiele razy w okopach. Znał przecież dobrze człowieka, którego zabił na wzgórzu H 224. Lekarz przybył w asyście pielęgniarki uzbrojonej w pogodny wyraz twarzy i tacę z lekarstwami. – Czy czuje się pan lepiej? – Usiadł na brzegu łóżka, rozluźniony i ostentacyjnie uprzejmy. – To wbrew przepisom, ale może zapali pan papierosa? – zaproponował. Wspólne łamanie regulaminu miało według niego ułatwić porozumienie. Wypytywał chłopaka o wojenne wspomnienia, czasem znienacka pytał o dzieciństwo, lecz pacjent nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Doktor szybko zorientował się, że dzieciństwo chłopaka przypomina martwą pustynię na obszarze i tak jałowej pamięci. Rozmawiali o towarzyszach broni, strategii, moralności… Szeregowiec opisał swoją ucieczkę ze wzgórza, opowiedział też sen o kobiecie bez twarzy i człowieku z kluczami. Nie przyznał się do zabójstwa sierżanta – wydarzenia z tamtego wymiaru i tak nie miały znaczenia dla sądu wojskowego. Zauważył, że lekarz traci pewność siebie i powoli staje się spięty. – Może zapalimy jeszcze jednego? – pytał co pewien czas. – Póki nie ma pielęgniarki. Nadszedł wreszcie moment, w którym obaj nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Doktor przywołał pielęgniarkę. – Na dzisiaj kończymy. Niech siostra zrobi jeszcze zastrzyk. – Jaki to zastrzyk? – zapytał szeregowiec. – Będzie pan po nim lepiej spał, a sen jest panu bardzo potrzebny. – Lekarz odzyskał pozę wszystkowiedzącego. – Nie będzie bolało – dodała idiotycznie pielęgniarka. Lekarz zamierzał wyjść. – Spotkamy się dopiero jutro. Do widzenia. – Sięgnął do klamki. – Panie doktorze… – powstrzymał go głos pacjenta. – Czy drzwi mogą zostać otwarte? – Ależ oczywiście, nikt nie będzie pana zamykał. Proszę dobrze odpocząć. Wyszedł na korytarz i tam zaczekał na pielęgniarkę. – Siostrzyczko, mam jeszcze jednego pacjenta i jestem już sporo spóźniony. Mam do pani prośbę. Pielęgniarka nie przerywała. Tak czy owak, prośba lekarza była dla niej równoznaczna ze służbowym poleceniem. – Zapisałem numer telefonu. – Wręczył dziewczynie kartkę. – To numer do mojego kolegi, on prowadzi prywatną klinikę. Zajmował się niedawno podobnym przypadkiem, nie pamiętam, o kogo dokładnie chodziło, ale leczył człowieka, który ciągle wspominał o tym H 224. Może zresztą nadal się nim zajmuje. Niech pani zadzwoni do niego, powoła się na mnie i wyjaśni, że mamy drugiego z syndromem H 224. To powinno go zainteresować. Za pół godziny postaram się być u siebie. No, dziękuję z góry, siostrzyczko, zawsze można na panią liczyć. Lekarz pobiegł do swojego pacjenta i dziewczyna w bieli odetchnęła z ulgą. Ci psychiatrzy powinni się leczyć u naprawdę dobrych lekarzy. Po pół godzinie zameldowała się przed drzwiami gabinetu szefa. Niemal zderzyła się z idącym z przeciwka lekarzem. – No i co z telefonem? – zapytał, ciężko dysząc. – Doktor zadzwoni do pana, gdy tylko będzie miał wolną chwilę. Ten pacjent, o którym pan wspominał, stracił niedawno przytomność. Akurat kiedy dzwoniłam, doktor otrzymał informację, że jego sierżant wraca do siebie… Sierżant ocknął się z potwornym bólem głowy. Stracił rachubę czasu, jednak czuł, że dezerter nie mógł daleko uciec. „Parszywy gówniarz” – pomyślał, szukając wzrokiem broni. – „Jeszcze cię dopadnę”. Karabin leżał w pobliżu. Sierżant rozejrzał się po stoku wzgórza. W oddali dostrzegł żołnierza zbiegającego w stronę nieprzyjacielskich okopów. – Mam cię! – wykrzyknął z radością. Odległość była znaczna, lecz sierżant cieszył się opinią znakomitego strzelca. Ułożył się wygodnie przed okopami, nie dbając wcale o to, że staje się idealnym celem dla snajperów wroga. Wycelował dokładnie i pociągnął za spust. Odgłos strzałów odbijał się echem, które współbrzmiało z następnymi seriami karabinu. Sierżant patrzył, jak wyprostowana sylwetka szeregowca zamienia się w ciemną plamę na zboczu H 224… Telefon w mieszkaniu doktora odezwał się w najmniej odpowiedniej chwili. Zmęczony lekarz przymierzał się właśnie do miękkiej poduszki. Jego żona przed wielu laty zrezygnowała z dzielenia życia z psychiatrą, dlatego telefony musiał odbierać osobiście. Podniósł słuchawkę, mrucząc coś niezrozumiałego do telefonicznego intruza. – Spałeś? – usłyszał znajomy głos. – Nie, przeglądałem prasę. – Spałeś! – Głos w słuchawce tryumfował. – Twoja pielęgniarka dzwoniła do mnie w sprawie jakiegoś weterana. – Tak, tak, ale to już nieaktualne. – Lekarz stłumił ziewanie. – Facet zmarł tuż po jej telefonie. To dziwne, poza głową i zmęczeniem nic mu nie dolegało. – Ach tak! Wielka szkoda. – Rozmówca rzeczywiście wydawał się rozczarowany. – A co z tym twoim… – Doktor usiłował przypomnieć sobie stopień wojskowy pacjenta. – Sierżantem – pomógł mu głos. – A to już zupełnie niesamowita historia. Facet, od kiedy do nas trafił, jest w katatonii. Przyjmuje pokarm, oddycha, ale jego kontakt ze światem zewnętrznym pozostaje ograniczony do minimum. Zdaje się, że w wyobraźni wciąż rozgrywa swoją ostatnią bitwę, o której dzisiaj już mało kto pamięta. – O to cholerne wzgórze – przerwał doktor. – Tak, o H 224. – Co się tam w ogóle stało? – Mimo senności lekarz poczuł nieodpartą ciekawość. Mogło to przecież mieć jakiś związek z rojeniami jego zmarłego pacjenta. – Ten sierżant uczestniczył w potwornej masakrze. Objął dowodzenie nad resztą ocalałych żołnierzy w beznadziejnej sytuacji. Powinien poddać wzgórze, lecz postanowił walczyć do końca. Prawdę powiedziawszy, skazał na śmierć swoich ludzi, postępując jak szalony sukinsyn. Prawdopodobnie wszyscy zginęli w ciągu najwyżej kilku dni bitwy. Podobno ktoś próbował uciec, ale nie wiadomo, czy się mu udało. Tylko sierżant trafił do niewoli. Wtedy dostał zupełnego świra. Był fatalnym żołnierzem, ale wydawało mu się, że jest wielkim bohaterem. W jego mózgownicy nieustannie toczy się wojna. Gdybyś nadstawił ucha, to prawie usłyszałbyś kanonadę dział. – W słuchawce zachrzęścił astmatyczny śmiech. – Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem sierżanta, nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Wyglądał obrzydliwie. Koszmarny wybryk natury, na dodatek głuchy jak pień i absolutnie niekontaktowy. Dopiero po długim namyśle zdecydowałem się nim zająć. – Chyba teraz nie wygląda o wiele lepiej – zakpił doktor. – O tak, nieco się zestarzał. – Rozmówca zignorował aluzję. – W końcu dzięki niewoli ocalił swoje życie, a życie lubi jednak mijać. Poza tym cholernie dobrze płacą za opiekę nad nim, a zdrowie mimo wszystko ma końskie. Mam nadzieję, że pociągnie jeszcze parę latek – wyznał z rozbrajającą szczerością. – A tak przy okazji, klinika tworzy nowy oddział, myślę, że znalazłbyś tam coś dla siebie. – Mówisz poważnie? – Doktor momentalnie zapomniał o senności. – Jak najpoważniej. Wiesz co, ten oddział w dużym stopniu powstał dzięki pieniądzom, które „sponsorzy” wykładają na leczenie szalonego sierżanta. Nie pytaj, kim są ci dobroczyńcy – nikt tego nie wie. I co powiesz na propozycję? – Niech Bóg da długie życie twojemu sierżantowi. A przynajmniej długą i powolną śmierć. Żołnierze leżeli na wznak, gapiąc się do znudzenia na słoniowate chmury. Znali ten skrawek nieba na pamięć i chociaż nigdy nie udało się im dostrzec Najważniejszego Generała, to w każdej chwili potrafili odgadnąć, w jakim jest humorze. Dzisiaj musiał być zły i nadąsany, dlatego pancerne słonie przetaczały się powoli nad ich głowami. Taka bezkrwawa demonstracja siły. A może to tylko przejściowy kaprys, znak, który ma przypomnieć tym na dole kto tutaj naprawdę rządzi? – Powinno się rozpogodzić – powiedział ktoś bez sensu. Pozostali milczeli. Dwudziestu sześciu ludzi uciekało od siebie wzrokiem, odgradzało się barierą ciszy, którą rozbić mógł jedynie rozkaz. Było ich dwudziestu sześciu, a jeszcze niedawno oddział liczył ponad sto osób. Młody szeregowiec zastanawiał się kiedy nadejdzie obiecana pomoc. Tak od lat… Chełm, 28.08.1993 r. (przepisano: 10.02.2015 r.) |