powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLIII)
styczeń-luty 2016

Martwy rewir
Jim Butcher
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Kolejną biegaczkę – mruknąłem, znów przechodząc w tryb Kaina. – Obiecałeś nie sprowadzać tutaj obcych. W dodatku w moim łóżku? Na dzwony piekieł, człowieku, spójrz, jak to miejsce wygląda!
Spojrzał i na moich oczach doznał olśnienia, jakby widział moje mieszkanie pierwszy raz w życiu. Jęknął.
– Do diabła, Harry, przepraszam… To było takie… Angie była… naprawdę napalona, a poza tym jest… no… wysportowana. Nie wiedziałem, że… – Podniósł egzemplarz Opiekunów Deana Koontza i spróbował wyprostować załamanie na okładce. – Rany… – mruknął bez przekonania. – Ale bałagan.
– No właśnie. Cały dzień byłeś w domu. Miałeś zaprowadzić Myszka do weterynarza. Trochę posprzątać. Zrobić zakupy.
– No daj spokój, przecież nic się nie stało.
– Nie mam piwa – burknąłem, wodząc wzrokiem po pobojowisku. – Poza tym dzwoniła Murphy. Powiedziała, że wpadnie.
Thomas uniósł brwi.
– Powaga? Nie obraź się, Harry, ale wątpię, żeby miała ochotę na bzykanko.
Spiorunowałem go wzrokiem.
– Mógłbyś w końcu przestać?
– Powtarzam ci: zaproś ją gdzieś i miej sprawę z głowy. Zgodzi się, zobaczysz.
Trzasnąłem drzwiami lodówki.
– To nie tak – zaoponowałem.
– Jasne, jasne… – zgodził się Thomas.
– Razem pracujemy. Przyjaźnimy się. To wszystko.
– Oczywiście.
– Nie interesuje mnie randkowanie z Murphy. A jej nie interesuje randkowanie ze mną.
– Dobrze już, dobrze. Przyjąłem do wiadomości. – Przewrócił oczami i zaczął zbierać rozrzucone książki. – I dlatego chcesz, żeby tu był porządek. Żeby twoja koleżanka z pracy miała ochotę chwilę się zasiedzieć.
Zgrzytnąłem zębami.
– Na gwiazdy i kamienie, Thomas: przecież nie proszę cię o gwiazdkę z nieba, do cholery! Nie każę ci płacić za wynajem. Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś mi trochę pomagał w utrzymaniu porządku, zanim pójdziesz do pracy.
– Wiem. – Thomas przeczesał palcami włosy. – Ale właśnie o tym chciałem…
– O co chodzi?
Umówiliśmy się, że ulotni się po południu, żeby moja ekipa sprzątająca mogła zrobić swoje. Elfy nie przyjdą sprzątać, jeśli ktoś mógłby je zobaczyć, a gdybym komuś o nich powiedział, nie przyszłyby już nigdy więcej. Nie pytajcie, dlaczego takie są; może mają surowe przepisy związkowe.
Thomas wzruszył jednym ramieniem i usiadł na podłokietniku kanapy.
– Nie miałem pieniędzy na weterynarza i zakupy – powiedział, nie patrząc na mnie. – Znów mnie zwolnili.
Patrzyłem na niego przez sekundę, usiłując podsycić wzbierający we mnie gniew, ale ten rozpłynął się bez śladu. Rozpoznałem nutę frustracji i upokorzenia w głosie Thomasa. Nie kłamał.
– Do licha… – mruknąłem tylko częściowo pod jego adresem. – Co się stało?
– To, co zwykle. Kierowniczka drive-through. Weszła za mną do chłodni i zaczęła się rozbierać. Właściciel wpadł akurat na inspekcję i z miejsca mnie wylał. Za to, sądząc po tym, jak na nią patrzył, dziewczyna chyba może się spodziewać awansu. Jak ja nie cierpię dyskryminacji ze względu na płeć!
– Przynajmniej tym razem to była kobieta – zauważyłem. – Musimy popracować nad twoją samokontrolą.
– Połowa mojej duszy pochodzi od demona – odparł z goryczą Thomas. – Jej nie da się kontrolować. To niemożliwe.
– Nie przekonałeś mnie.
– To, że jesteś magiem, nie znaczy jeszcze, że masz jakieś pojęcie, o czym mówię. Nie mogę żyć jak zwykły śmiertelnik. Nie jestem do tego stworzony.
– Dobrze ci idzie.
– Dobrze? – powtórzył, podnosząc głos. – Potrafię z odległości pięćdziesięciu kroków przełamać opory każdej dziewicy, ale nie umiem utrzymać się dłużej niż dwa tygodnie w pracy, w której noszę siatkę na włosach i papierowy kapelusz. To ma być dobrze?
Z impetem otworzył małą skrzynię, w której trzymał swoje ubrania, wyjął buty i skórzaną kurtkę, włożył je z gniewną precyzją, po czym wyszedł i przepadł w przedwieczornej szarówce. Nie obejrzał się.
I nie posprzątał po sobie, pomyślałem nieprzychylnie. Pokręciłem głową i spojrzałem na Myszka, który leżał z łbem złożonym na łapach i patrzył na mnie smutnymi psimi ślepiami.
Thomas był moją całą rodziną, ale w niczym nie zmieniało to faktów: przystosowanie się do normalnego życia nie szło mu najlepiej. Świetnie wypadał w roli wampira, taką miał naturę, ale choćby nie wiem jak się starał prowadzić nieco zwyczajniejsze życie, co rusz pakował się w kłopoty. Nigdy o tym nie mówił, ja jednak wyraźnie wyczuwałem narastające w nim z biegiem czasu ból i rozpacz.
Myszek na wpół sapnął cicho, na wpół zaskomlił.
– Wiem – odparłem. – Też się o niego martwię.
Wziąłem go na długi spacer. Wróciliśmy, gdy nad Chicago zapadał późnopaździernikowy zmierzch. Wyjąłem listy ze skrzynki i ruszyłem w stronę schodów, gdy kilka stóp ode mnie na małym żwirowym parkingu przed pensjonatem zatrzymał się samochód. Drobna blondynka w dżinsach, niebieskiej koszuli i połyskliwej kurteczce White Sox przestawiła lewarek w położenie parkingowe i nie gasząc silnika, wysiadła.
Karrin Murphy w niczym nie przypominała przełożonej policyjnej komórki odpowiedzialnej za rozwiązywanie nocnych tajemnic Chicago i okolic. Kiedy trolle zaczynały napastować przechodniów, wampiry porzucały na ulicach umierające lub martwe ofiary, albo ktoś, u kogo moc przerosła sumienie, wpadał w szał, śledztwo prowadził Wydział Dochodzeń Specjalnych chicagowskiej policji. Oczywiście nikt na serio nie wierzył w istnienie trolli, wampirów i czarowników, ale kiedy wydarzało się coś niezwykłego, to WDS musiał tłumaczyć obywatelom, że nie ma powodów do niepokoju, a sprawcą jest człowiek w gumowej masce.
Robota niewdzięczna, ale pracownicy WDS nie byli głupi. Doskonale zdawali sobie sprawę, że w mroku czają się rzeczy wykraczające poza konwencjonalne rozumienie świata. Murphy była wyjątkowo zdeterminowana, żeby zapewnić podwładnym wszelką możliwą przewagę w walce z nadprzyrodzonym zagrożeniem, a ja byłem jej najlepszą bronią. Zatrudniała mnie jako konsultanta, gdy WDS stawał w obliczu wybitnie niebezpiecznych lub obcych przeciwników, a ja z tych pieniędzy pokrywałem gros swoich codziennych wydatków.
Myszek sapnął na powitanie i podbiegł do Murphy, merdając ogonem. Gdybym odchylił się w tył i usztywnił nogi, mógłbym sunąć po żwirze jak na nartach – poza tym jednak psisko nie dało mi wielkiego wyboru. Poszedłem za nim.
Murphy przyklęknęła, żeby wytarmosić Myszka za gęstą sierść za obwisłymi uszami.
– Cześć, mały. – Uśmiechnęła się. – Co u ciebie?
Myszek złożył na jej rękach parę zaślinionych psich pocałunków.
– Fuj! – mruknęła Murphy, ale roześmiała się przy tym. Delikatnie odsunęła jego pysk i wstała. – Dobry wieczór, Harry. Cieszę się, że cię złapałam.
– Wracam właśnie z wieczornego włóczenia się po chodnikach. Wejdziesz?
Miała śliczną buzię i bardzo niebieskie oczy. Złociste włosy związała w koński ogon, który bardzo ją odmładzał, minę miała jednak niepewną i niewyraźną.
– Przykro mi, nie mogę. Śpieszę się na samolot. Naprawdę nie mam czasu.
– Aha. Co się stało?
– Wyjeżdżam na parę dni. W poniedziałek po południu powinnam być z powrotem. Chciałam cię poprosić, żebyś popodlewał mi kwiatki.
– Aha. – Chciała, żebym popodlewał jej kwiatki. Jakie to urocze. Jakie seksowne. – Nie ma sprawy. Zajmę się tym.
– Dzięki. – Podała mi klucz. – Do tylnego wejścia.
Wziąłem klucz do ręki.
– Dokąd lecisz?
Zakłopotanie na jej twarzy wyraźnie się pogłębiło.
– Takie tam… Na krótki urlop.
Zamrugałem ze zdumienia.
– Od lat nie brałam wolnego – dodała tonem usprawiedliwienia. – Kiedyś trzeba.
– Pewnie. Jasna sprawa. Mhm. Urlop, powiadasz. Lecisz sama?
Wzruszyła ramionami.
– No… To właściwie jest druga sprawa, o której chciałam z tobą pogadać. Nie spodziewam się żadnych kłopotów, ale chciałabym, żebyś wiedział, gdzie i z kim lecę. Wiesz, na wypadek, gdybym nie wróciła na czas.
– To zrozumiałe. Ostrożność nie zawadzi.
Pokiwała głową.
– Lecę z Kincaidem na Hawaje.
Znowu zamrugałem.
– Aha. Służbowo, domyślam się?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.