powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLIII)
styczeń-luty 2016

Czego wstydzi się Iñárritu
Alejandro González Iñárritu ‹Zjawa›
Dwanaście nominacji do Oscara to nie przelewki. Pytanie, czy „Zjawa” zasłużyła na takie honory. W kategoriach technicznych – na pewno. Sam film już jednak nie jest tak dobry, na jaki go upozowano.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
‹Zjawa›
‹Zjawa›
Przede wszystkim Alejandro González Iñárritu jakby się wstydził, że nakręcił remake. Jakby się wstydził, że rok po oscarowym (i też, swoją drogą, przecenionym) „Birdmanie” nie ma do zaproponowania nic oryginalnego i sięga po cudze. Zapewne dlatego w materiałach prasowych, wywiadach z twórcami, recenzjach próżno szukać wzmianki, że „Zjawa” jest nową wersją zapomnianego „Człowieka w dziczy” (1971) z Richardem Harrisem. Zapomnianego chyba głównie z tego powodu, że reżyser Richard C. Sarafian w tym samym roku wypuścił kultowy dziś „Znikający punkt”, na którym skupiła się cała uwaga krytyki i widowni.
Oficjalnie zresztą „Zjawa” remakiem nie jest, a jedynie bazuje na tej samej historii Hugh Glassa, XIX-wiecznego trapera, który podczas jednej z ekspedycji wzdłuż rzeki Missouri został zaatakowany przez niedźwiedzicę grizzly, a następnie porzucony półżywy przez towarzyszących mu handlarzy skór, by w końcu wygrać ze śmiercią i ruszyć śladem dawnych kompanów.
Całkowite odcięcie się Iñárritu od wersji Sarafiana jest o tyle dziwne, że oba filmy nie tylko łączy szkielet fabularny, ale także sporo pomysłów inscenizacyjnych robi wrażenie skopiowanych jeden do jednego. Najbardziej znaczącą zmianą poczynioną przez Iñárritu jest dopisanie bohaterowi fikcyjnego syna, nastoletniego pół-Indianina Hawka (Forrest Goodluck), co z jednej strony stanowi dodatkowy wabik emocjonalny na widza, z drugiej – pozwala rozbudować wątek związków Glassa z autochtonami. Inaczej niż w „Człowieku w dziczy”, bohater jest więc kimś więcej niż tłumaczem i przewodnikiem po świecie rdzennych Amerykanów. Jest kimś rytualnie przyjętym do plemienia, kimś na kształt Johna Smitha z „Pocahontas”, porucznika Dunbara z „Tańczącego z wilkami” czy Johna Morgana z innego filmu ze wspomnianym już Harrisem, „Człowieka zwanego Koniem”. Przynależy do obu kultur.
Początkowo zdaje się nawet, że reżysera „Zjawy” nade wszystko interesuje właśnie eksploracja relacji ludzi Zachodu z „prymitywnymi” tubylcami. W pewnym momencie Glass tłumaczy oskalpowanemu towarzyszowi, że za swoje krzywdy nie powinien winić Arikarów, lecz Siuksów, na co tamten odburkuje, że to przecież „wszystko jedno”. Z miejsca nasuwa się paralela ze światem współczesnym, gdzie na fali ksenofobii wobec protekcjonalnie i tchórzliwie ujętych we wspólny mianownik uchodźców mało kto zadaje sobie trud rozróżnienia Araba od Kopta, szyity od sunnity et cetera.
Iñárritu szybko jednak porzuca podobnie alegoryczne tropy na rzecz mikstury westernu survivalowego z thrillerem o zemście. I wszystko byłoby świetnie – ot, „John Wick” w pięknych okolicznościach przyrody, super – gdyby nie objawiające się już w zasadzie przy każdym wcześniejszym filmie Meksykanina pretensje do wielkości. Jego nie interesuje kino przygodowe, kino gatunkowe, choćby i wybitne, wzbogacone w bonusie jakąś światłą myślą. Nie, on się takiego kina wstydzi równie mocno, jak podpisania pod remakiem, toteż musi od razu pakować się na poziom mistyczny, podniosły wielce, boski niemal, pozornie niedostępny zwykłym rzemieślnikom-śmiertelnikom.
Tyle tylko, że za tą potężną fasadą nie ma żadnego objawienia. Jest natura filmowana przez Emmanuela Lubezkiego z takim namaszczeniem, jakby „Podróż do Nowej Ziemi” Terrence’a Malicka nigdy się nie wydarzyła i operator faktycznie odkrywał przed nami Nieznane. Jest po hollywoodzku infantylna metafizyka, kiedy to niczym w „Gladiatorze”, „Przetrwaniu” z Neesonem czy co słabszych odcinkach „The Walking Dead”, duch zmarłej żony służy bohaterowi jako wyrocznia. Jest niezamierzony komizm w scenie z niedźwiedzicą z CGI (trzeba przyznać – jak żywą; pierwszorzędna robota), która majta biednym DiCaprio na wszystkie strony. Jest kuriozalnie długi pojedynek niezniszczalnych herosów, który nie tylko poprzez udział Toma Hardy’ego bardziej kojarzy się ze starciem Batmana i Bane’a, niż postaci wzorowanych na autentycznych. Jest wreszcie symbolika toporna do tego stopnia, że w jednej ze scen widzimy znak z francuskim tekstem „Wszyscy jesteśmy dzicy”. Serio.
W efekcie całość prezentuje się trochę tak, jakby z materiału niewykorzystanego przy „Apocalypto” Gibsona próbowano zrobić „Fitzcarraldo” Herzoga. Jedną nogą w efekciarskim blockbusterze, drugą – w kinie transgresji. Nie ma mocy ten Frankenstein.
Zwyczajowo nie ma jej też DiCaprio, który stara się jak może i daje całkiem sugestywną, bardzo fizyczną kreację, ale nie jest przecież charyzmatycznym aktorem metodycznym miary Harrisa, zdolnym dźwignąć na barkach nawet mniej udany film. Tutaj gwiazdora przyćmiewa zarówno ucharakteryzowany nie do poznania Hardy, jak i Domhnall Gleeson w niedużej, aczkolwiek znaczącej dla fabuły roli kapitana Henry’ego, którego u Sarafiana odgrywał sam John Huston.
Największe zalety „Zjawy” to jednak wspaniałe krajobrazy bezkresnej tajgi i tundry oraz niepokojąco minimalistyczna muzyka będąca wspólnym dziełem Ryūichiego Sakamoto i berlińskiego elektronika Alva Noto. To dzięki tym składowym można co jakiś czas otrząsnąć się ze stuporu i wczuć w klimat filmu. Dobre i tyle, choć jak na dwanaście nominacji do Oscara – wciąż nie za wiele.



Tytuł: Zjawa
Tytuł oryginalny: The Revenant
Dystrybutor: Imperial CinePix
Data premiery: 29 stycznia 2016
Rok produkcji: 2015
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 151 min
Gatunek: dramat, przygodowy, western
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

101
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.