Umówmy się – sequel, reboot czy spin-off to nie są terminy budzące szczególny respekt. Tymczasem siódma już odsłona sagi o Rockym podpada pod każdą z tych trzech definicji. Spróbujcie jednak zlekceważyć „Creeda”, a momentalnie pośle was na deski.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pomysł wyjściowy jest nośny i idealnie trafiający w czas. Oto stary Włoski Ogier schodzi z ringu i wskakuje w buty mentora, porzucone rękawice podnosi zaś młody Afroamerykanin, syn Apolla Creeda, uśmierconego przez Ivana Drago w cokolwiek groteskowych okolicznościach w części czwartej. Nie tylko pokoleniowa, ale i etniczna wymiana bohatera nie stanowi w kinie, czy też w ogóle w popkulturze, żadnego novum – żeby daleko nie szukać, wciąż mamy na ekranach nowe (również, nawiasem, siódme) „Gwiezdne wojny” z analogiczną sytuacją, czyli Hanem Solo w roli sidekicka czarnoskórego Finna. W oczach wielu to dowód na „poprawność polityczną”, co jest oczywistym nonsensem dla każdego, kto uznaje jakiegokolwiek innego protagonistę poza białym heteroseksualnym mężczyzną. „Creed” wchodzi wręcz w polemikę z tym fałszywym aksjomatem, odsyłając do zgoła przeciwnej teorii o „wielkiej nadziei białych”. Pojęcie ukuto ponad sto lat temu w ramach reakcji zszokowanej opinii publicznej na pierwszego czarnego mistrza świata wagi ciężkiej, Jacka Johnsona. Desperacko szukano wówczas boksera zdolnego „uratować honor białej rasy”. „Biały Człowiek musi być ocalony”, pisał nie kto inny jak Jack London. Hollywood przejęło te uprzedzenia i pielęgnowało przez dekady, mimo że w międzyczasie czarnoskórzy pięściarze już na dobre zdążyli zdominować boks. Zadziałał swoisty mechanizm wyparcia: podczas gdy Muhammada Alego i Mike’a Tysona honorowano jako najwybitniejszych w historii, młodych Afroamerykanów konsekwentnie zbywano w kwestii własnego bohatera w kulturze popularnej. Musieli zadowolić się właśnie Apollem Creedem, odgrywanym przez charyzmatycznego Carla Weathersa, ale wciąż suplementarnym. W tym kontekście całą serię o Rockym można odczytywać jako akuratną historycznie alegorię stosunków rasowych. Apollo jest najpierw przeciwnikiem Rocky’ego, potem przyjacielem i partnerem w biznesie, ale nigdy nie wychodzi z jego cienia. „Creed” burzy status quo już samym tytułem. To film powstały na styku trzech wartości: hollywoodzkiego crowd-pleasera, kina niezależnego oraz nowej fali afroamerykańskiego rewizjonizmu. Symboliczne przekazanie pałeczki przez Sylvestra Stallone’a, który schodzi na drugi plan aktorski, ale także po raz pierwszy nie figuruje jako scenarzysta, nie jest jedynie zmianą warty w obrębie cyklu, lecz również odpowiedzią na przemiany demograficzne w Stanach. Reżyser Ryan Coogler znalazł sposób, by młodego Adonisa Creeda uczynić postacią pasującą zarówno do uniwersum Rocky’ego, jak i do realiów „Fruitvale Station”, swojego głośnego debiutu sprzed trzech lat. Z Oscarem Grantem z tamtego filmu łączy Adonisa nie tylko osoba fantastycznego aktora Michaela B. Jordana, ale cały zestaw kulturowo-społecznych obciążeń, ze samospełniającym się proroctwem na czele. To dlatego Adonis, świetnie sytuowany „biały kołnierzyk” z Los Angeles, z dnia na dzień porzuca luksusy i próbuje się zbratać z filadelfijską klasą robotniczą, wśród której zyskuje przydomek „Hollywood” (!). Kwestie tożsamościowe pozwalają zresztą na paralelę na poziomie meta – w końcu bądź co bądź uprzywilejowany reżyser ma w ręku niebywale popularną franczyzę, znaczący fragment amerykańskiego folkloru, w ramach którego zawiera „swoje” kino autorskie, podnosi „swoje” tematy (dorastanie bez ojca, agresja środowiskowa, patologiczny system socjalny), a zarazem oddaje cesarzowi co cesarskie. Będą więc i sentymentalne wspominki, i przebieżka ulicami Filadelfii, i trening z łapaniem kury, i – last but not least – nakręcone z werwą sceny bokserskie. Wszystko to w rytmie hip-hopu przeplatanego z nieśmiertelnymi motywami Billa Contiego w ciekawej aranżacji. Podobnie do obu światów przynależy wątek romantyczny: Bianca (magnetyczna Tessa Thompson) wspiera Adonisa jak niegdyś Adrian Rocky’ego, a przy tym jest początkującą piosenkarką występującą w klubie, w którym, jak się dowiadujemy, zaczynali The Roots czy John Legend. Najcenniejsze jednak jest poczucie, że cała ekipa dała z siebie wszystko. Nie ma mowy o odcinaniu kuponów. Stallone nie miał tak dobrego występu od czasu „Cop Land” Mangolda; jego kanoniczny osiłek o gołębim sercu i cielęcym spojrzeniu nabrał z wiekiem oczywistej szlachetności, ale Sly musiał też chyba odstawić botoks, bowiem pierwszy raz na tym etapie kariery wygląda i sprawia wrażenie pogodzonego ze starością. Dobiegający siedemdziesiątki Rocky Balboa jest jak sam film: szczery, empatyczny, ujmująco prostolinijny. Żywy dowód na to, że kunszt kunsztem, ale w kinie to autentyzm jest na wagę złota.
Tytuł: Creed. Narodziny legendy Tytuł oryginalny: Creed Data premiery: 6 stycznia 2016 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 95 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 90% |