Tradycyjnie prezentujemy zestawienie 50 najlepszych płyt minionego roku. Tym razem dyskusja nad jego kształtem była wyjątkowo zacięta, ale mamy nadzieję, że uzyskany kompromis dobrze podsumuje najciekawsze premiery ostatnich dwunastu miesięcy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Esensyjne muzyczne podsumowanie roku 2015 zaczynamy jedną z najczęściej komentowanych (i głównie chwalonych) płyt, jakie się w nim ukazały – „Sound & Color” Alabama Shakes. Nic dziwnego, albowiem zawarta na niej muzyka to bardzo świeżo brzmiąca mieszanka soulu, r’n’b i southern rocka, do tego okraszona niepospolitym głosem Brittany Howard, o której mówi się, że jest spadkobierczynią Janis Joplin. Będziemy bacznie przyglądali się karierze zespołu, bo jego wyśmienicie przyjęty występ w czasie ostatniego festiwalu Open’er jasno wskazuje, że muzycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, a energia wręcz ich rozpiera.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wydawać by się mogło, że czasy space rocka minęły bezpowrotnie i wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Nic bardziej mylnego, na szczęście wciąż istnieją zespoły, które nie przejmują się upływem czasu i starają się wskrzesić klimat lat 70. Jednym z nich jest Maserati. „Rehumanizer” to najlepszy album w ponad piętnastoletniej historii zespołu, na którym znajdziemy wciągającą mieszankę retro stylu w klimatach Hawkwing, czy pierwszych płyt UFO, nie zapominając jednak, że mamy XXI wiek.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„The Book of Souls” to najbardziej monumentalne dzieło w dorobku Iron Maiden – jest nie tylko pierwszym dwukompaktowym wydawnictwem zespołu, ale jeszcze zawiera najdłuższy utwór w jego karierze. Nie będę ukrywał, że Bruce Dickinson z kolegami nieco przesadzili, gdyby obciąć kilka kawałków, całości wyszłoby to na pewno na lepsze. Niemniej słabsze momenty nadrabiają te od razu wpadające w ucho („Speed of Light”, „Death or Glory”, „Tears of a Clown”), a przede wszystkim rewelacyjny, osiemnastominutowy „Empire of the Clouds”, o którym już dziś możemy powiedzieć, że to pozycja klasyczna. Do tego dochodzi piękne wydanie w formie książeczki i kolejna okładka, która świetnie sprawdzi się na koszulkach.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dziewięć zawartych na „The Rifts” kompozycji trwa nieco ponad pięćdziesiąt minut, co – jak na album zespołu postrockowego – na pewno nie jest rezultatem rekordowym. Ale przecież nie od długości trwania tak naprawdę zależy jakość materiału. Tym bardziej że produkcję Skandynawów można rozpatrywać w kontekście concept-albumu. Jeśli więc ktoś lubuje się w długaśnych utworach, może po prostu uznać, że to jedynie podzielona na dziewięć rozdziałów suita – i od razu poczuje się lepiej. Co najistotniejsze, takie podejście do tematu wcale nie będzie nadużyciem, ponieważ od strony muzycznej i klimatycznej rzeczywiście mamy do czynienia z wydawnictwem wyjątkowo jednorodnym, mimo że momentami mocno wykraczającym poza utartą stylistykę post-rocka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Goblin Rebirth” to zaskakująco dobra płyta. Niespodzianka jest tym większa, że przecież klonom słynnych formacji rzadko udaje się stworzyć oryginalną muzykę, która dorównywałaby pierwowzorowi. Tym razem tak właśnie jest. Takiego albumu na pewno nie powstydziłby się Goblin z lat 70.!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wygląda na to, że „Bad Magic” zostanie ostatnim albumem w dorobku Motörhead. Po śmierci Lemmy’ego nie ma sensu kontynuowania jego działalności. W końcu to on był główną siłą napędową formacji. Smutek jest podwójny, ponieważ wraz z odejściem Niezniszczalnego Kilmistera skończyła się pewna epoka w muzyce, a także dlatego, że w XXI wieku zespół złapał ponownie wiatr w żagle, a jego poprzedni album „Aftershok” można uznać, za jeden z najlepszych w motörheadowej dyskografii. „Bad Magic” utrzymuje wysoki poziom, a zawarta na nim muzyka brzmi równie drapieżnie, jak za czasów „Overkill”. A w bonusie otrzymujemy fantastyczną, hardrockową wersję „Sympathy for the Devil” Rolling Stonesów. Trudno o lepsze pożegnanie z fanami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Osiem lat! Tyle kazali swoim fanom czekać na nowy album studyjny muzycy szwedzkiego Anekdoten. Ale wreszcie jest. Następca średnio udanego „A Time of Day” otrzymał tytuł „Until All the Ghosts are Gone” i okazał się… jednym z najlepszych wydawnictw w dyskografii Skandynawów. Jak widać, czasami warto zamilknąć na dłużej, aby później powstać i krzyknąć pełnym głosem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dungen ma od lat swoich zaprzysięgłych fanów. Zarówno takich, którzy bez szemrania łykną każdą produkcję zespołu (nawet niższych lotów, gdyby się kiedyś trafiła), jak i takich, którzy wychodzą z założenia, że od wyśmienitych artystów wymagać należy więcej. Obie te grupy nie muszą bać się kontaktu z „Allas sak” – album na pewno ich nie zawiedzie. Choć – bez cienia wątpliwości – bardziej usatysfakcjonowani będą ci, którzy niekoniecznie przepadają za rozbudowanymi formami charakterystycznymi dla rocka progresywnego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ostatni regularny album Armii ukazał się sześć lat temu. Do tego był to inspirowany jazzem eksperyment, który, choć należy do jak najbardziej udanych, niekoniecznie musiał przypaść do gustu wszystkim armijnym fanom, wychowanym na rockowych klasykach pokroju „Legendy” i „Triodante”. To właśnie ich najbardziej powinna ucieszyć „Toń”, albowiem album brzmi po prostu jak stara dobra Armia w metalowo-punkowym stylu. Hymnów na miarę „Niezwyciężonego” tu nie znajdziemy, ale za to otrzymujemy dziesięć równych, wciągających utworów, w tym rewelacyjny, kończący płytę, mroczny „Tam gdzie kończy się kraj”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na każdej kolejnej płycie Archive próbuje czegoś nowego. Po świetnym albumie „Axiom”, będący w rzeczywistości jedną długą suitą, tym razem załoga Danny’ego Griffithsa i Dariusa Keelera postawiła na bardziej przystępny materiał, proponując po prostu zestaw krótszych utworów. Nie oznacza to oczywiście, że poszli w komercję. Nic z tych rzeczy, to wciąż jest ten sam stary dobry Archive z mroczną atmosferą i elektroniką sprawnie przemieszaną z rockiem. Warto również wspomnieć o nowej wokalistce o delikatnym głosie, Holly Martin, której pozwolono wreszcie się wykazać. |