„Kościół jest atakowany za to, że jego przedstawiciele nie są donosicielami”, oburzał się biskup Antoni Dydycz w liście do wiernych w 2013 roku. „Jeżeli chodzi o samych biskupów i wyższych przełożonych zakonnych, nie mamy takiego obowiązku prawnego, żeby osoby te musiały składać zawiadomienia w prokuraturze o swych podwładnych”, wtórował mu prymas Wojciech Polak podczas konferencji prasowej, na której ogłoszono nowe wytyczne papieża Franciszka wobec duchownych podejrzanych o kontakty seksualne z nieletnimi. Nie spodoba się polskiemu Kościołowi „Spotlight”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Film otwiera scena na bostońskim posterunku policji w roku 1976. Za przeszklonymi drzwiami toczy się narada. Dwóch księży, prawnik, dwoje małych dzieci, roztrzęsiona matka. „Ciężko będzie utrzymać akt oskarżenia w tajemnicy przed prasą”, dzieli się spostrzeżeniem ze starszym kolegą policyjny żółtodziób, mimowolny świadek zdarzenia z sąsiedniego pokoju. Starszy rzuca mu drwiące spojrzenie. „Jaki akt oskarżenia?”. Cięcie, redakcja „Boston Globe”, rok 2001. Gazeta akurat zmienia właściciela, a to zawsze wprowadza nerwową atmosferę. Dziennikarze, w tym śledczy z działu Spotlight dowodzonego przez Waltera Robinsona (Michael Keaton), są przygotowani do ewentualnego odstrzału. Nowy szef Marty Baron (Liev Schreiber) tnie koszty bez żadnych sentymentów. Jest pozamiastowy, a na dokładkę, jak podsumowuje go jedna z postaci, „jest Żydem, kawalerem i nie lubi baseballu”. Do irlandzko-katolickiej mikrospołeczności Bostonu pasuje jak pięść do nosa. I rzeczywiście, przybycie Barona katalizuje losy pozostałych bohaterów, tyle że w innym kierunku niż spodziewany. Nieobarczony bagażem lokalnych zależności i wiedziony reporterskim instynktem, świeży przełożony nakazuje wyciągnąć z archiwum zlekceważoną nie tak dawno sprawę księdza pomówionego o molestowanie. Pojedynczy przypadek szybko okazuje się wierzchołkiem góry lodowej, a śledztwo na niespotykaną dotąd skalę wyrywa cały zespół Spotlight z zawodowej rutyny, wygodnictwa, lekkiego zgnuśnienia nawet. Rzutuje też na ich życie prywatne – choć ono jest tu obecne jedynie szczątkowo, w paru linijkach dialogów i krótkich przebitkach. To film o pracy dziennikarzy, konstrukcyjnie bardzo zbliżony do archetypicznych już „Wszystkich ludzi prezydenta”. Podobnie obserwujemy burzę mózgów w newsroomie, żmudne przekopywanie stert teczek, odbijanie się od drzwi do drzwi, przepytywanie kolejnych rozmówców, wreszcie ruch maszyn arkuszowych w drukarni i ciężarówek rozwożących o świcie paczki papieru z sensacyjną treścią. Kino publicystyczne tak, że bardziej się nie da. Owszem, Tom McCarthy nie ma reżyserskiego pazura Alana J. Pakuli i nie jest w stanie wykreować podobnie gęstej atmosfery, zaś między aktorami – choć z osobna wszyscy, z Markiem Ruffalo na czele, wypadają wyśmienicie – nie iskrzy jak w duecie Redford-Hoffman. Ale to wciąż element tego samego folkloru, kontynuacja tej samej amerykańskiej sagi. Zastępca redaktora naczelnego „Boston Globe”, Ben Bradlee Jr. (John Slattery), to syn Bena Bradlee z „Washington Post”, którego we „Wszystkich ludziach prezydenta” odgrywał Jason Robards. Na nieco mniejszą siłę rażenia „Spotlight” składa się zresztą nie tylko różnica w talencie twórców, ale i specyficzny zeitgeist. Film przedstawiający kulisy afery Watergate powstał niemal zaraz po niej, natomiast na film o nadużyciach seksualnych w archidiecezji bostońskiej czekaliśmy kilkanaście lat. Temat pedofilii w Kościele zdążył przez ten czas – co stanowi w sumie przykrą refleksję – mocno spowszednieć. McCarthy musi mieć tego świadomość, a mimo to – za co należy mu się szacunek – nie próbuje sztucznie podkręcać dramaturgii, nie demonizuje sprawców, nie stawia lukrowanego pomnika reporterom. Proponuje obraz dużo bardziej złożony, niż należałoby się po tabloidowym temacie spodziewać. W jeszcze większym stopniu niż filmem piętnującym grzechy Kościoła, jest „Spotlight” filmem o grzechu zaniechania w ogóle. Nie kamienuje z mściwą satysfakcją czarnych charakterów, tylko zwraca uwagę na całą galerię tych szarych. Winni są kościelni hierarchowie, świeccy prominenci, szeregowi wierni, sprzedajni prawnicy, opieszali dziennikarze, my wszyscy. Może i demony budzą się, gdy rozum śpi, ale przejmują inicjatywę dopiero wtedy, gdy dobrzy ludzie odwracają wzrok. Jest tym samym „Spotlight” również filmem o odpowiedzialności. Tych uprzywilejowanych, ze świecznika, za tych wykluczonych, z marginesu. Świetnie z tą interpretacją korespondują, nieistotne na ile świadome, posunięcia obsadowe – ekipę Spotlight grają gwiazdy, które w dodatku wcielały się już w żurnalistów (Keaton w „Zawód: dziennikarz” Rona Howarda i „Na żywo z Bagdadu” Micka Jacksona, Schreiber w „Uznanym za fundamentalistę” Miry Nair, Rachel McAdams w „Stanie gry” Kevina Macdonalda), zaś ofiary pedofilów – aktorzy w zasadzie anonimowi. Bez trudu wczuwamy się w dramat tych drugich, bez wahania ufamy i kibicujemy tym pierwszym. Inna sprawa, że kiedy „Boston Globe” rzuca rękawicę Kościołowi, ogląda się to poniekąd jak starcie dwóch klanów, dwóch plemion – co ciekawe, w swej strukturze równie zmaskulinizowanych i jednolitych etnicznie. Nie ukrywam, że bardzo podoba mi się myśl, że jeśli już koniecznie światem musi rządzić biały mężczyzna, niech będzie to dziennikarz, nie ksiądz.
Tytuł: Spotlight Data premiery: 5 lutego 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 128 min Gatunek: biograficzny, dramat, historyczny Ekstrakt: 80% |