Dwa lata po koncercie, który został opublikowany na płycie „Angular Mass”, Michiyo Yagi, Lasse Marhaug oraz Paal Nilssen-Love powrócili na scenę tokijskiego klubu GOK Sound. Tym razem jednak towarzyszył im czwarty muzyk – legendarny trębacz i saksofonista Joe McPhee. W kwartecie dali wówczas porywający występ. Dzisiaj możemy wysłuchać go wszyscy dzięki albumowi „Soul Stream”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W ubiegłym tygodniu na łamach „Esensji” pojawiła się recenzja koncertowego albumu „ Angular Mass” (2015), pod którym podpisało się japońsko-norweskie trio Michiyo Yagi (koto elektryczne i basowe), Lasse Marhaug (efekty elektroniczne) oraz Paal Nilssen-Love (perkusja i instrumenty perkusyjne). Tego samego dnia, czyli 24 grudnia ubiegłego roku, ukazała się jednak jeszcze jedna płyta tych samych artystów, choć tym razem wspomaganych przez legendarnego amerykańskiego saksofonistę i trębacza Joego McPhee (znanego także ze współpracy z grupą Universal Indians) – „Soul Stream”. Co łączy oba te wydawnictwa? Kilka elementów. Po pierwsze: zostały nagrane w (niemal) tym samym składzie osobowym. Po drugie: oba są rejestracją koncertów, które odbyły się w tym samym miejscu – tokijskim klubie GOK Sound. Po trzecie: opublikowała je ta sama wytwórnia płytowa – PNL Records (należąca zresztą do grającego na obu albumach perkusisty). Ale jest także „po czwarte”: i „Angular Mass”, i „Soul Stream” zawierają podobną muzykę, będącą połączeniem free jazzu z brzmieniami elektronicznymi, wzbogaconymi dodatkowo o dźwięki koto, narodowego instrumentu japońskiego. Jest też jednak zasadnicza różnica: na „Soul Stream” zespół brzmi znacznie bogaciej, co zawdzięcza oczywiście obecności na scenie bardzo już wiekowego – warto podkreślić, że w tamtym momencie Joe McPhee miał skończone siedemdziesiąt trzy lata – ale wciąż będącego w znakomitej formie Amerykanina. Nie da się ukryć, że dla publiki zgromadzonej w GOK Sound wieczór 21 stycznia 2013 roku był zapewne magiczny i niezapomniany. Co o tym zdecydowało? Niezwykła wyobraźnia artystów z trzech kontynentów, którzy postanowili stworzyć prawdziwie szamańskie misterium, czerpiąc pełnymi garściami nie tylko z wielkiej freejazzowej skarbnicy, ale także z muzyki charakterystycznej dla swoich ojczyzn (tych małych i wielkich). Mamy więc do czynienia ze skandynawskim mrokiem, azjatycką nostalgią oraz północnoamerykańską zadziornością. Na płytę trafiło pięć kompozycji. Czy to cały zapis koncertu – trudno stwierdzić. Nawet jeśli jednak nie, to producentowi udało się tak pociąć i skompilować poszczególne utwory, że powstała z tego nadzwyczaj zwarta całość. Album otwiera utwór, któremu nadano wielce melancholijny tytuł „Tear of the Clouds”. Nie bez powodu – taki ma on bowiem także charakter. Na wstępie słyszymy delikatne dźwięki koto basowego, do którego z czasem – najpierw nieśmiało, później coraz odważniej – dołącza saksofon. McPhee stara się wpasować w nastrój wyczarowany przez Michiyo Yagi, gra więc subtelnie, sennie, niemal hipnotyzując słuchaczy urokliwą melodią. Zaszczyt otwarcia „Torque” przypada natomiast w udziale perkusiście; Nillsen-Love stara się jednak nie burzyć mozolnie budowanego wcześniej klimatu; porusza się z wielkim wyczuciem, równie często co w membranę, uderzając w obręcze bębnów. I tak przecież można wyznaczać rytm! Pozostali instrumentaliści nie naciskają na niego, choć przychodzi w końcu taki moment, kiedy postanawiają wybić się na plan pierwszy. Sygnał daje McPhee, za którym niemal natychmiast podąża Lasse Marhaug. Ale to jednak do Amerykanina należy inicjatywa. To jego solówka sprawia, że o „Torque” pamięta się jeszcze długo po dotarciu do finału płyty. McPhee kończy drugi utwór i otwiera trzeci – tytułowy „Soul Stream”. Dźwięki jego instrumentu docierają z drugiego planu, zresztą dość szybko zostają „przykryte” elektronicznymi szumami generowanymi przez Marhauga. Nie na długo jednak. Parędziesiąt sekund później Amerykanin powraca w chwale, aby wdać się w intrygujący dialog z Michiyo Yagi. W tym momencie warto wytężyć słuch, by wyłowić także to, co dzieje się w tle, a tam mamy do czynienia z prawdziwie wirtuozerską partią Nilssen-Love’a. „Close Up” ponownie zaczyna się od stonowanego saksofonu, któremu smaku przydaje brzmiące zwiewnie jak harfa koto elektryczne. Ten dwugłos ciągnie się przez kilka dobrych minut – do czasu, gdy McPhee stopniowo zostaje zluzowany przez Lassego. Amerykanin prawdopodobnie poczuł się tym lekko poirytowany, ponieważ po chwili postanowił przypomnieć całej ferajnie o tym, że zaliczany jest przecież do elitarnego grona najwybitniejszych w świecie saksofonistów freejazzowych. Kiedy już ustawia młodszych kolegów i koleżankę na właściwych im miejscach, oddaje pola najpierw perkusiście, a na koniec – specowi od elektroniki. Całość wieńczy prawie siedmiominutowe „The Unbroken”, które jest w zasadzie popisem – prawie że solowym – gospodyni wieczoru. Michiyo Yagi, korzystając na przemian z koto elektrycznego i basowego, improwizuje na japońskie tematy ludowe. Gdy dołącza do niej Marhaug, oboje zgodnie podążają w tym samym kierunku, starając się za wszelką cenę zahipnotyzować słuchaczy i wciągnąć ich w trans. Co im się zresztą udaje. Płyta, jak na dzisiejsze standardy, nie jest długa – trwa trochę ponad czterdzieści sześć minut – ale jest za to bardzo treściwa i, mimo stonowanego nastroju, różnorodna. Przede wszystkim dzięki solówkom poszczególnych muzyków. Tym samym „Soul Stream” stanowi świetne uzupełnienie „ Angular Mass”, o tyle jednak ciekawsze i wartościowsze, że wzbogacone niepowtarzalnymi partiami Joego McPhee na saksofonie i trąbce. Skład: Michiyo Yagi – koto (21-strunowe elektryczne, 17-strunowe basowe) Joe McPhee – trąbka, saksofon altowy, saksofon tenorowy Lasse Marhaug – efekty elektroniczne Paal Nilssen-Love – perkusja, instrumenty perkusyjne
Tytuł: Soul Stream Data wydania: 24 grudnia 2015 Nośnik: CD Czas trwania: 46:12 Gatunek: elektronika, jazz Utwory CD1 1) Tear of the Clouds: 08:32 2) Torque: 13:48 3) Soul Stream: 06:15 4) Close Up: 10:45 5) The Unbroken: 06:50 Ekstrakt: 80% |