powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLIII)
styczeń-luty 2016

50 najlepszych filmów 2015 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
20. Pan Turner
(2014, reż. Mike Leigh)
Kino kocha malarzy. Kocha, gdy obcinają sobie uszy, w pijackim szale tną płótno, uprawiają seks z prostytutkami i siostrami żony. Nic dziwnego, że rola znanego malarza jest pożądana przez aktorów na równi z bohaterem umierającym na AIDS. Filmy opowiadające o wielkich artystach są prestiżowe i zdobywają ważne nagrody, lecz niestety są też dość przewidywalne. No chyba, że rolę główną gra aktor o fizjonomii smutnego spaniela, reżyserem jest piewca codzienności Mike Leigh, a film nazywa się „Pan Turner”.
Dlaczego reżyser znany ze swojej fascynacji zwykłymi ludźmi zdecydował się opowiedzieć o jednym z najsłynniejszych brytyjskich malarzy wszech czasów rezygnując z wypracowanego przez lata stylu? Być może dlatego, że w jego ujęciu Turner nie różni się aż tak bardzo od ukochanych przez niego przeciętniaków. Leigh pokazuje go nie tyle jako artystę, ile jako człowieka. Nieprzypadkowo film nazywa się po prostu „Pan Turner”, a nie „Twórca i niszczyciel”.
„Mr. Turner” wygląda bardzo dobrze zachowując jednocześnie poczucie autentyzmu, co w przypadku filmu kostiumowego bywa bardzo trudne (patrz: „Ogniem i mieczem”). Zdjęcia Dicka Pope′a podkreślają piękno kadrów, które wzorowano na twórczości Turnera pieczołowicie odtwarzając sceny z dzieł mistrza. Nie jest to jednak film stworzony wyłącznie po to, by cieszyć wzrok. W końcu nieprzypadkowo gra tu Spall, o którego aparycji nie można powiedzieć zbyt wiele ciepłych słów. Nie jest to też kolejna opowieść z cyklu „jak stali się sławni”. „Mr. Turner” stanowi refleksję, czas płynie w nim swobodnie, bez podziału na lata czy ważne wydarzenia. To bardzo trafiony zabieg, bo mimo tego, że potrzeba trochę czasu żeby przyzwyczaić się do stylu filmu, można się w nim zapomnieć. A w kinie o to przecież chodzi.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
19. Sypiając z innymi
(2015, reż. Leslye Headland)
Przespali się z sobą jeden jedyny raz. Był to ich pierwszy raz. Po raz kolejny spotykają się wiele lat później, po wypłynięciu na erotyczne szerokie wody – bo na zgrupowaniu seksoholików. Żadne z nich nie wytrzymuje do końca. Oboje wychodzą w trakcie spotkania. On (Jason Sudeikis) to nałogowy kobieciarz; ona (Alison Brie) – uzależniona od niewłaściwego faceta pięknotka o niewinnych oczach. Tyle starcza im gorliwości w dążeniu do poprawy, by nie iść z sobą ponownie do łóżka, by pożegnać się i wrócić grzecznie do domów. Przeznaczenie jednak już ich dopada, porozumienie dusz prędzej czy później musi nastąpić. Oglądamy przecież komedię romantyczną. Jak przewrotny to romans, niech zaświadczy fakt, że mamy do czynienia z porozumieniem promiskuitycznych dusz, dokonywanym jednak nie za pomocą języka miłości, a za pomocą, po prostu!, szczerych rozmów. Choć to przypadek niespotykany, może właśnie przez swoją wyjątkowość okazuje się zaskakująco wiarygodny.
Rzeczone spotkanie powinno zaspokoić widzów spragnionych strawy pokrzepiającej, według przepisu eskapistycznego gatunku, a przy tym pikantnie doprawionej – jak przystało na owoc wykwitły w rozerotyzowanym Nowym Jorku, w którym rzecz się dzieje, tym pocztówkowym mieście małych grzeszków i wielkich namiętności. W „Sypiając z innymi” otwartym rozmowom o łóżkowych wyskokach towarzyszy rzadko spotykana czułość; bezpruderyjne dialogi noszą znamiona flirciarskich gierek. Humor i autoironia w wydaniu świadomych swoich zalet i wad bohaterów w odpowiednich momentach rozładowują sentymentalne emocje, błyskotliwie dublując pozbawionych tego dystansu filmowych konkurentów w wyścigu o serce widza.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
18. Biały Bóg
(2014, reż. Kornél Mundruczó)
„Biały bóg”, pokazywany wcześniej z sukcesem w Cannes, to z pewnością jedno z wydarzeń festiwalu, film zaskakujący i będący tematem licznych dyskusji. W warstwie fabularnej jest to budząca skojarzenia z „Ptakami” Hitchcocka i kinem grozy opowieść o buncie bezdomnych psów, które opanowują Budapeszt. Ich przywódcą jest mieszaniec, będący do niedawna własnością spokojnej lokalnej dziewczyny. Na kilka dni zamieszkuje ona ze swym ojcem, który psa nie znosi i przy pierwszej okazji się go pozbywa. Film sprytnie lawiruje między kinem familijnym, horrorem i dramatem politycznym – bo oczywiście bunt psów (z poruszanymi tematami rasy, mieszańców, aparatu przemocy) łatwo można odczytać jako alegorię współczesnej sytuacji na Węgrzech, a poza tym bywa naprawdę sugestywny wizualnie, zwłaszcza w scenach psiej agresji.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
17. Sekrety morza
(2014, reż. Tomm Moore)
Na początek, łyżka dziegciu. „Sekrety morza” to jeszcze jedna opowieść o tym, jak dzielny chłopiec, po zrozumieniu swoich błędów i wykazaniu się odwagą, ratuje dziewczynę przed jej przeznaczeniem. Inspirowana celtyckimi legendami, baśniowa rzeczywistość, składa się tu z elementów, które można by pogłębić – tymczasem dla Moore’a stanowią one głównie ornament, są urocze i piękne, ale nigdy nie prowadzą w rejony, które zaskoczyłyby widza. Dlatego „Sekrety morza” najbardziej przekonują jako rzecz o utracie. Ten problem wypada tym ciekawiej, że postacie, nie tylko te pierwszoplanowe, mają tu czasem nawet więcej niż jednego sobowtóra – oglądamy więc różne warianty zmagania się z bólem: rozpacz i wyparcie, bunt, wreszcie przepracowanie. „Sekrety morza” w ładunku empatii dorównują najlepszym produkcjom studia Ghibli: postawę każdego z bohaterów można zrozumieć, nikt tu nie jest zły z natury – co najwyżej bardzo nieszczęśliwy. A że są przy tym filmem obłędnym i pod względem animacji, i muzyki, miejsce w naszym rankingu nie może dziwić.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
16. Ex Machina
(2015, reż. Alex Garland)
Najlepszy jak dotąd film, w którym maczał palce Alex Garland, scenarzysta m.in. „Nie opuszczaj mnie” i „28 dni później”, należy ocenić jako kapitalny – przynajmniej na tle współczesnego kina SF. Podobnie jak „Moon” udowadnia, że najważniejsze rzeczy w gatunku doskonale obywają się bez gigantycznych budżetów i rozbuchanych efektów specjalnych. „Ex machinę” można nawet określić mianem „manifestu samoograniczania”. Reżyser postawił na oszczędność w otoczeniu (akcja rozgrywa się w zaledwie paru pokojach), obsadzie, a nawet dialogach. Nie szczędził tylko idei, jakimi naszpikował swoje dzieło. Ale bez obaw – sporo z nich jest tu tylko zaznaczonych, największa praca odbywać ma się w głowie odbiorcy interpretującego minimalistyczne sceny. Większość z tych, które oddziałują najmocniej, jest do przesady statyczna, co jeszcze bardziej świadczy o klasie, z jaką film udało się zrealizować. Dla widzów, którzy lubią w kinie myśleć, pozycja obowiązkowa niezależnie od preferencji gatunkowych.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
15. Victoria
(2015, reż. Sebastian Schipper)
Miły przypadek filmu, w którym techniczny popis – całość nakręcono w czasie rzeczywistym, w jednym (w przeciwieństwie do „Birdmana”, nieudawanym) ujęciu – nie przesłania opowiadanej historii, a w dodatku nadaje jej płynny, nieco transowy rytm. Reżyserowi Sebastianowi Schipperowi udało się stworzyć kino akcji w stanie czystym, nie potrzebujące dygresji i społecznych komentarzy, a jednocześnie głęboko empatyczne wobec swoich bohaterów. Tytułową bohaterkę (znakomita Laia Costa) poznajemy w jednym z berlińskich klubów. Dziewczyna bawi się nie najgorzej – ale „fun” zaczyna się dopiero po wyjściu z imprezy, na ulicy, gdy poznaje kilku chłopaków, „prawdziwych Berlińczyków”, jak o sobie mówią. Rozsądek podpowiadałby pewnie, że podpita banda złodziei samochodów nie jest najlepszym towarzystwem dla samotnej dziewczyny w środku nocy, w dość jeszcze obcym mieście (Victoria jest Hiszpanką od kilku miesięcy pracującą w jednej z berlińskich kawiarni), ale naiwność, dobry nastrój i wypite procenty robią swoje. I, co ciekawe, pierwsze połowa filmu, gdy na każdym kroku spodziewamy się najgorszego, okazuje się na swój sposób urzekająca – między dziewczyną a jednym z chłopaków zaczyna się rodzić coś romantycznego, a „Victoria” przypominać zaczyna berlińską wariację na temat „Przed wschodem słońca”, przyprawioną drobnymi transgresjami w rodzaju kradzieży kilku butelek piwa i orzeszków ze sklepu i bezprawnego wchodzenia na dach bloku. W końcu jednak następuje wyczekiwany od początku gatunkowy i emocjonalny zwrot, a bohaterka przejść musi przyspieszony kurs „życia na krawędzi”. Widz postawiony zostaje w dwuznacznej sytuacji: trzymając kciuki za to, by bohaterom nic się nie stało, musi jednocześnie kibicować bandyckiemu planowi, który wykonują.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
14. Sicario
(2015, reż. Denis Villeneuve)
„Sicario” Denisa Villeneuve’a to film, który od pierwszej sceny do samego końca trzyma na krawędzi fotela; mistrzowsko wyreżyserowany obraz bezprawia i moralnego spustoszenia, jakie towarzyszą amerykańskiej wojnie z narkotykami.
„Sicario” jest jednym z tych perfidnych filmów, w których informacje dawkowane są bardzo oszczędnie, a niewiedza widza jest niewiedzą bohaterów: wraz ze zdezorientowaną Kate, powoli odkrywamy skalę bezprawia i moralnego spustoszenia. Niepewność i strach bohaterki udzielają się tym łatwiej, że niewiele jest tu scen, które nie są obliczone na wzbudzanie dreszczy – a jeśli już się taka znajdzie i wydaje się, że Villeneuve chce nieco rozładować duszną atmosferę, jak wtedy, gdy Kate idzie z kumplem z FBI na piwo, rychło okazuje się, że to tylko przygrywka do kolejnego aktu przemocy. Znakomite wyczucie dramaturgii przez twórców widać najlepiej w scenie konwojowania zakładnika – bez operatorskiej trzęsiączki, w serii mistrzowsko zrytmizowanych ujęć, udaje się tu stworzyć małe arcydzieło kina akcji filmując… korek samochodowy. Siła „Sicario” nie tkwi w scenariuszu (który chwilami może wydawać się dość pretekstowy), ale w obrazie i stylu: w kumulującym się mroku, w gwałcie i przemocy, które wiszą w powietrzu niczym pył uchwycony na zdjęciach Deakinsa i dla których próżno szukać kontrapunktu. Jak w najlepszych dziełach Michaela Manna, to forma jest nośnikiem emocji. Film Villeneuve’a nie jest zapewne najbardziej wnikliwym kinowym przedstawieniem amerykańskiej polityki antynarkotykowej (pod względem socjologicznym wspomniany „Traffic” bije go na głowę), ale trudno o bardziej sugestywny obraz jej klęski.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
13. Turysta
(2014, reż. Ruben Östlund)
Nagrodzony w Cannes szwedzki obraz był jednym z faworytów do nominacji oscarowej w kategorii kina nieanglojęzycznego i miał być istotnym konkurentem „Idy” – ostatecznie jednak skończyło się na short liście, a film z reakcjami twórców na brak nominacji obiegł cały internet. Brak nominacji nie powinien jednak świadczyć o niższym poziomie od nominowanej piątki, bo „Turysta” (lub, jak w oryginale, „Siła wyższa”) to świetne kino. Film zapowiada się nieco jak – tak często spotykana w tej kinematografii – analiza kryzysu małżeńskiego (że wspomnijmy choćby „Sceny z życia małżeńskiego” Ingmara Bergmana), okazuje się jednak czymś nieco innym. Czteroosobowa rodzina – ojciec, matka, dwoje dzieci – przybywa w Alpy, by przez tydzień oderwać się od pracy i pojeździć na nartach. Już pierwszego dnia z gór schodzi lawina – matka odruchowo rzuca się, by chronić swe dzieci, ojciec odruchowo… ratuje smartfona i rękawice narciarskie. To początek kryzysu, zwłaszcza, że bohater nie chce się przyznać, do momentu słabości. Nie będziemy tu jednak mieli analizy rozpadu małżeństwa, ale bystrą, inteligentną i momentami zjadliwą opowieść o kryzysie modelu męskości i męskich nań reakcjach. Film jest mądry, podejmujący całą paletę tematów dotyczących ról mężczyzn we współczesnym świecie, a przy tym momentami autentycznie zabawny i bardzo ciekawie sfotografowany w nieco odrealnionej scenerii potężnego hotelu i bezkresnej bieli śniegu zalegającego na górach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
12. Whiplash
(2014, reż. Damien Chazelle)
Jeśli ten film jest nie do przyjęcia z racji rzekomej gloryfikacji faszystowskich metod nauczania, to nie do przyjęcia jest też np. „Milczenie owiec”, bo gloryfikuje kanibalizm. Nie, nie i jeszcze raz nie, „Whiplash” to właśnie dobitna krytyka systemu edukacji opartego na zamordyzmie; pośród wielu wyrazistych obrazków mamy tu nawet scenę, gdzie sam Fletcher przyznaje, że NIGDY nie było mu dane kształcić talentu na miarę Birda. Stary schizol trzyma się więc usilnie jednej, przekręconej zresztą na swoją korzyść anegdotki, bo to jedyne co ma. Zdaje się przy tym czerpać dziką satysfakcję nie tyle z faktycznego NAUCZENIA kogoś, co z samego, wywiedzionego z cokolwiek wojskowego drylu (porównanie ról J.K. Simmonsa i R. Lee Ermeya z „Full Metal Jacket” jak najbardziej zasadne) PROCESU UCZENIA. Dramat Andrew polega więc na tym, że choćby nie wiadomo ile krwi sobie upuścił, nigdy nie zadowoli Fletchera i stać go będzie co najwyżej na miejsce w pierwszym składzie „filharmoników”. Bo to też film nie o sztuce, gdzie w grę wchodzi jakiekolwiek sacrum, nie o jazzie w rozumieniu improwizacji w zadymionych klubach. To film o konsekwencjach biegłości w (tylko i aż) rzemiośle, o chorej ambicji, o wiecznym niespełnieniu – bodaj najbardziej sugestywnie poruszający te tematy od czasu „Czarnego łabędzia” Aronofsky’ego. To również film o miłosno-nienawistnym klinczu dwojga osób, z których jedna upaja się rozkoszą władzy nad drugą, a druga jednocześnie cierpi z powodu swej podmiotowości, jak i pragnie tej drugiej (i sobie) coś udowodnić, stąd też nie kończy toksycznej relacji (podobny przypadek mieliśmy ostatnio w „Zaginionej dziewczynie” Finchera). Prześwietne kino.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
11. Dureń
(2014, reż. Jurij Bykow)
Bykow-scenarzysta ma niezwykły dar, który pozwala mu z codziennych życiowych perypetii swoich bohaterów tkać fabułę na miarę antycznego dramatu. Tak było w debiutanckim „Żyć” i w późniejszym o trzy lata „Majorze”; nie inaczej jest w „Durniu”, który chwyta za serce i za gardło chyba jeszcze mocniej niż wcześniejsze dzieła Rosjanina. Dmitrij Nikitin – człowiek prosty, ale uczciwy – zostaje postawiony przed dylematem natury moralnej, na którym mogliby połamać sobie zęby nawet najwięksi filozofowie czy etycy. Jakąkolwiek decyzję podejmie, spowoduje ona tragiczne konsekwencje – dla niego samego i jego rodziny bądź kilkuset innych, obcych mu ludzi. Sytuacja jest więc bez wyjścia i nie się co łudzić, że reżyser zaserwuje nam choćby namiastkę happy endu w amerykańskiej postaci. Bykowowi znacznie bowiem bliżej jest do tradycji radzieckiej/rosyjskiej „czornuchy”, który to nurt eksplorował przede wszystkim mroczne zakamarki ludzkiej duszy i wyciągał na wierzch wszelkie nieprawidłowości w funkcjonowaniu społeczeństwu. W nieznanym z imienia prowincjonalnym mieście, które jest tłem wydarzeń opisanych w „Durniu”, nic nie toczy się torem, którym powinno. Szczyty władzy zżera korupcja, a sumienia jej przedstawicieli są czarniejsze od węgla. Życie ludzkie nie ma najmniejszego znaczenia, liczy się jedynie przemożna chęć kontrolowania innych i pomnażania zysków. Straszliwy pech sprawia, że w tryby takiej właśnie machiny dostaje się niczego nieświadomy mały człowieczek – Dima Nikitin, tytułowy dureń.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

112
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.