powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLIII)
styczeń-luty 2016

Czerwony Rycerz
Miles Cameron
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Z niezbyt dużej, bo inaczej musiałbym strzelać wysoko. Strzała ugrzęzłaby w nadprożu. – Złapał wesz na kołnierzu i zgniótł ją między paznokciami. Spojrzał kapitanowi w oczy. – Musiałbym stać bliżej.
Kapitan skinął głową.
– Gelfred?! – zawołał.
Łowca stał przed drzwiami, wodząc laską nad wielkim gadzim odciskiem na ścieżce.
– Panie?
– Sprawdź z Rozmyślnym, czy znajdziesz jakieś ślady na tyłach. Rozmyślny ci pokaże, gdzie mógł stać łucznik.
– To zawsze mnie wkurwia… każ Długiej Łapie to zrobić – mruknął Mord.
Kapitan zatrzymał łagodne spojrzenie na łuczniku, który natychmiast się skurczył.
Kapitan pociągnął wodze i westchnął.
– Ruszajcie za nami, gdy tylko znajdziecie ślady – powiedział. Skinął na Jehannesa. – Jedziemy do fortecy na spotkanie z panią przeoryszą. – Leciutko musnął ostrogami boki Grendela.
Ogier parsknął i raczył ruszyć w deszcz.
• • •
Dalsza jazdy wzdłuż brzegu rzeki Cohocton minęła bez niespodzianek i kompania zatrzymała się przy ufortyfikowanym moście w cieniu skalnego zbocza i szarych murów klasztoru-fortecy. Płócienne namioty rozkwitły niczym brudnobiałe kwiaty na błotnistym polu, z wozów zdjęto oficerskie pawilony. Grupy łuczników wykopały doły pod ogniska i latryny, a pachołkowie i towarzyszący kompanii rzemieślnicy i markietanie, zbiegli chłopi pańszczyźniani, prostytutki, słudzy, wolni mężczyźni i kobiety rozpaczliwie szukający swojego miejsca na świecie, wspólnymi siłami ustawili ciężkie drewniane płoty służące jako tymczasowe mury. Poganiacze, stanowiący ważną część każdej kompanii, uzupełnili luki ciężkimi wozami. Wbito paliki i przeciągnięto pomiędzy nimi liny do wiązania koni. Rozstawiono straże.
Strażnik bramy fortecy w ostentacyjny sposób odmówił wpuszczenia najemników. Nie spodziewali się innego przyjęcia. Nawet teraz zatwardziali profesjonaliści oceniali wysokość murów i prawdopodobieństwo ich zdobycia. Dwóch łuczników weteranów – Kanny, kompanijny mądrala, i Serant, który nigdy nie przestawał jeść – stali przy niedawno wzniesionej drewnianej bramie obozu i rozważali możliwość poużywania sobie w dormitorium. Kapitan z uśmiechem odebrał ich pozdrowienia, wjeżdżając na stromą żwirową drogę, która wiodła zakosami z ufortyfikowanego miasta u stóp wzgórza do bramy fortecy. Na dziedzińcu chorąży, marszałkowie i sześciu najlepszych kopijników zsiadło na cichą komendę z koni i stanęli przy nich. Giermek trzymał basinet kapitana z długimi piórami, a sługa jego miecz bojowy. Był to imponujący pokaz i stanowił dobrą reklamę – idealnie, gdyż kapitan widział głowy w każdym oknie i drzwiach, które wychodziły na dziedziniec.
Wysoka zakonnica w niebieskawoszarym habicie – kapitan odsunął od siebie mimowolne wspomnienie zwłok w drzwiach domostwa – sięgnęła po wodze jego wierzchowca. Druga skinęła ręką. Żadna się nie odezwała.
Kapitan z zadowoleniem zobaczył, że pomimo deszczu Michael elegancko zsiadł z konia i zajął się Grendelem, nie odsuwając zakonnicy z drogi.
Uśmiechnął się do zakonnic i poszedł za nimi przez dziedziniec ku zdobionym drzwiom, ciężkim od wykutych w zawijasy żelaznych zawiasów, z rzeźbionymi płycinami. Na północy gmach dormitorium wznosił się za trzema niskimi szopami, prawdopodobnie kuźnią, farbiarnią i gręplarnią, przynajmniej tak mówił mu nos. Od południowej strony stała kaplica – zbyt krucha i piękna na tle fortyfikacji – a obok niej, na miarę kosmicznej ironii, długa, niska, kryta łupkiem stajnia.
Pomiędzy rzeźbionymi dębowymi podwojami kaplicy stał jakiś mężczyzna, ubrany w czarny habit przepasany srebrnym sznurem. Był wysoki i wręcz karykaturalnie chudy, i miał ręce pokryte starymi bliznami.
Kapitanowi nie spodobały się jego oczy, niebieskie i płaskie. Mężczyzna był nerwowy, unikał jego spojrzenia – i był wyraźnie zły.
Kapitan oderwał wzrok od kapłana i ocenił bogactwa zakonu okiem lichwiarza, który szacuje potencjalnego klienta. O zamożności konwentu świadczyły schludne stajnie z krzemienia i granitu z pasami glazurowanej cegły, brukowany dziedziniec, kryte miedzią dachy i ołowiane rury odprowadzające deszczówkę do cysterny. Dziedziniec mierzył trzydzieści kroków – był równie duży jak te we wszystkich zamkach, w których mieszkał jako chłopiec. Ściany wznosiły się pionowo – za nim zewnętrzny mur kurtynowy, przed nim klasztor, wieże na każdym rogu; wszędzie wilgotny kamień i wilgotny ołów, śliskie od deszczu kocie łby; spłowiała czarna sutanna księdza i niefarbowana wełna peleryny zakonnicy.
Wszystkie odcienie szarości, pomyślał i uśmiechnął się, gdy szedł po schodach ku masywnym drzwiom klasztoru, które otworzyła druga milcząca siostra zakonna. Poprowadziła go w głąb sali – wielkiej sali oświetlonej przez witrażowe okna umieszczone wysoko w ścianach. Przeorysza niczym królowa zasiadała na dużym krześle na podwyższeniu pod północną ścianą, w szacie, której szarość miała tylko tyle koloru, żeby wydawała się blada, lekko lawendowa w świetle wpadającym przez wielobarwne szybki. Wyglądała na kobietę, która kiedyś musiała być bardzo piękna – i wciąż była, nawet w średnim wieku, choć jej piękno tkwiło w czymś więcej niż twarzy, osłoniętej przez podwikę i barbet. Jej postawa była bardziej niż szlachetna czy wyniosła. Była rozkazująca, wyrażająca pewność siebie w sposób typowy jedynie dla wielkich tej ziemi. Kapitan zauważył, że zakonnice słuchają jej ze skwapliwością zrodzoną albo ze strachu, albo z przyjemności służenia.
Zastanawiał się, z którego powodu.
– Droga do nas zajęła ci długi czas – powiedziała tytułem powitania. Pstryknęła palcami i skinęła na dwie służące, żeby przyniosły tacę. – Jesteśmy sługami bożymi… nie przyszło ci na myśl, że mógłbyś zdjąć zbroję przed wejściem do mojej sali? – zapytała. Rozejrzała się, pochwyciła spojrzenie nowicjuszki, uniosła brew. – Przynieś stołek kapitanowi – poleciła. – Nie wyściełany. Mocny.
– Noszę zbroję codziennie – wyjaśnił kapitan. – Wiąże się z moją profesją.
Sala była wielkości dziedzińca, z wysokimi witrażowymi oknami umieszczonymi blisko stropu i z masywnymi drewnianymi belkami, które poczerniały ze starości i od sadzy. W pięknie tynkowanych i pobielonych ścianach znajdowały się nisze, a w nich stały posągi świętych. W dwóch leżały drogocenne księgi, wyraźnie wystawione na pokaz, żeby zrobić wrażenie na gościach. Echo głosów niosło się po sali, w której panował chłód większy niż na wilgotnym dziedzińcu. W kominku nie płonął ogień.
Słudzy przynieśli wino i przeorysza sączyła je z kubka, gdy ustawiali stolik przy łokciu kapitana. Stał trzy stopy niżej niż jej krzesło.
– Może jednak twoja zbroja nie jest konieczna w klasztorze? – zapytała.
Uniósł brew.
– Widzę fortecę. To przypadek, że są w niej zakonnice.
Skinęła głową.
– Gdybym rozkazała pojmać cię moim ludziom, czy twoja zbroja by cię ocaliła? – zapytała.
Nowicjuszka, która przyniosła mu stołek, była urodziwa i patrzyła na niego z zaciekawieniem, poruszając się z rozwagą wojownika albo tancerza. Obrócił głowę, żeby pochwycić jej spojrzenie, i poczuł jej moc; zobaczył, że jest nie tylko ładna. Postawiła za nim ciężki drewniany stołek. Kapitan z rozmysłem delikatnie dotknął jej ramienia i sprawił, że się odwróciła. Stanął plecami do przeoryszy.
– Dziękuję – powiedział, patrząc z wyrachowanym uśmiechem w jej oczy.
Była wysoka, młoda i pełna wdzięku, z szeroko osadzonymi oczyma w kształcie migdałów i długim nosem. Nie piękna, ale przykuwała uwagę.
Pokraśniała. Rumieniec wędrował jak ogień z policzków w dół pod grubą wełnianą szatę.
Osiągnąwszy cel, obrócił się w stronę przeoryszy. Zastanawiał się, dlaczego przeorysza umieściła taką ponętną nowicjuszkę w zasięgu jego ręki.
– Gdybym postanowił zaatakować twój klasztor, czy twoja pobożność by cię ocaliła? – zapytał.
Wybuchła gniewem.
– Jak śmiesz odwracać się do mnie plecami? – zapytała. – A ty, Amicjo, wyjdź. Kapitan pożera cię wzrokiem.
Uśmiechał się. Pomyślał, że jej gniew jest udawany.
Spojrzała mu w oczy i przymrużyła powieki, po czym złożyła ręce, jakby zamierzała się pomodlić.
– Szczerze mówiąc, kapitanie, modliłam się bez końca, prosząc o radę, co mam począć. Sprowadzanie ciebie do walki z Dziczą przypomina kupowanie wilka, żeby pilnował owiec. – Patrzyła mu w oczy. – Wiem kim jesteście.
– Doprawdy? Tym lepiej, pani. Czy w takim razie przystąpimy do interesów? Gdy już wymieniliśmy uprzejmości?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.