Główną zaletę największego bestselleru Iry Lna granicy paranoi i horroru. Dopiero w końcowej partii wyjaśni się, czy podejrzenia Rosemary były słuszne, a dwa finałowe zwroty akcji nie pozwolą o lekturze szybko zapomnieć (oczywiście pod trudnym do spełnienia warunkiem nieznajomości ekranizacji Polańskiego). Wielka szkoda, że Levinowi zabrakło ochoty, by zniuansować wewnętrzny portret Rosemary, by wydobyć irracjonalne lęki ciężarnej kobiety na światło dzienne w bardziej wyrafinowany sposób. No właśnie, ochoty czy talentu? Chyba jednak przede wszystkim chęci, bo przecież w „Pocałunku przed śmiercią” poradził sobie lepiej z psychologicznym aspektem. Z drugiej strony wypada podkreślić, że Levin odświeżył oblicze horroru uprzedzając o rok „Świt żywych trupów” George′a Romero. Tam śmiertelne niebezpieczeństwo stanowić będą monstrualnie odmienieni ludzie z sąsiedztwa. W „Dziecku Rosemary” źródłem zawoalowanego zagrożenia również są sąsiedzi i znajomi głównej bohaterki, a na dodatek akcja nie toczy się wcale na odludziu, lecz w samym centrum zabieganej metropolii. W przebłysku topograficznego geniuszu Levin przemienił upiorne zamczysko w budynek mieszkalny i przeniósł je na Manhattan.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeżeli przeczytawszy „Dziecko Rosemary” nabierzemy ochoty na odświeżenie adaptacji filmowej, czeka nas małe rozczarowanie. Odkryjemy bowiem, iż przełomowy horror Polańskiego z 1968 r. to ekranizacja bardzo wierna. Polski reżyser, posiłkując się wyśmienitą muzyką Krzysztofa Komedy, zdołał zachować osobliwą atmosferę i napięcie oryginału – co jest oczywiście niemałą sztuką – ale w sferze interpretacji czy intrygi nie dodał od siebie nic a nic. Chwali mu się tylko fenomenalne wyczucie finałowej sceny, jedynej chyba, która na ekranie wypadła zdecydowanie lepiej niż w książce. Polański nakręcił ją z taką intensywnością, że wiele widzów (z niżej podpisanym włącznie) wspominając po jakimś czasie pierwszy seans sądziło, iż film kończy się ujęciem dziecka Rosemary. Tymczasem w kadrze nie widzimy go nigdy. Polski reżyser bardzo sprawnie prowadził też aktorów. Polański zamierzał obsadzić w głównej roli narzeczoną Sharon Tate, lecz producent zasugerował jakieś bardziej znane nazwisko. Zaangażowano zatem Mię Farrow, która co prawda nie przebiła się wcześniej na dużym ekranie, ale była podówczas popularną aktorką telewizyjną za sprawą telenoweli „Peyton Place”. Co więcej, małżeństwo z Frankiem Sinatrą wyniosło ją niedawno do rangi celebrytki. W sensie matrymonialnym występ w „Dziecku Rosemary” zakończył się dla Farrow źle (albo i dobrze): wściekły Sinatra, odkrywszy, że jego trzecia żona, wbrew wcześniejszym ustaleniom, próbuje dalej rozwijać karierę aktorską, wysłał jej na plan filmowy papiery rozwodowe. Zaszantażowana kobieta chciała zrezygnować z roli, jednak producent przekonał ją, by zrezygnowała raczej z Sinatry.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mia Farrow, ze swą kruchą sylwetką i zalęknioną aparycją – która najwyraźniej była przynajmniej częściowo autentyczna – stworzyła u Polańskiego niezapomnianą kreację, choć nie doczekała się nominacji do Oskara. Nagrodę Akademii za najlepszą rolę drugoplanową zdobyła natomiast, w pełni zasłużenie, hollywoodzka weteranka Ruth Gordon grająca sąsiadkę Woodhouse′ów, Minnie Castevet. W małej rólce wystąpił poza tym młody Charles Grodin („Zdążyć przed północą”, „Beethoven”). Mii Farrow w roli męża partnerował z charyzmą John Cassavetes, znany przede wszystkim jako reżyser uznanych niezależnych filmów. Innymi kandydatami do roli byli Robert Redford oraz Jack Nicholson. Bez wpływu „Dziecka Rosemary” nie powstałyby zapewne trzy świetne horrory religijne kolejnej dekady: „Egzorcysta”, „Kult” i „Omen”. Rzecz jasna, nie powstałby też szereg horrorów miernych i odtwórczych, z telewizyjnym sequelem pt. „Look What’s Happened to Rosemary’s Baby” (1976) na czele. W 1997 r. Levin wydał własną, jeszcze gorszą kontynuację zatytułowaną „Son of Rosemary”. Była to jego ostatnia, niestety katastrofalnie zła powieść, w której pisarz „przeskoczył rekina”, czyli popadł w fabularny absurd. Na szczęście nie wydano jej jak dotąd w Polsce. Wiosną 2014 r. NBC wyemitowała czteroodcinkowy miniserial nakręcony na podstawie „Dziecka…” z dwiema sporymi zmianami względem oryginału: akcję przeniesiono z Nowego Jorku do Paryża, a w rolę Rosemary wcieliła się czarnoskóra Zoe Saldana („Avatar”, „Columbiana”). Można obejrzeć, szczególnie jeśli jesteśmy miłośnikami serialu „Suits” (męża zagrał Patrick J. Adams), tropicielami polskich cameo w zagranicznych produkcjach (Wojciech Pszoniak na drugim planie) albo wielbicielami egzotycznej urody Saldany. Do wersji Polańskiego miniserialu oczywiście nie ma co porównywać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po ogromnym, liczonym w milionach sprzedanych egzemplarzy sukcesie papierowego „Dziecka Rosemary” pojawiły się z pewnością obawy, iż Levin znów zamilknie na kilkanaście lat. Tymczasem następna powieść powstała już w 1970 r. Nowojorski pisarz zadziwił jednak czytelników obranym gatunkiem: „Ten wspaniały dzień” okazał się dystopijną fantastyką. Zaskoczenie było tak olbrzymie, że jak dotąd żadne studio filmowe nie sięgnęło po tę najlepszą, według mnie, książkę Levina. Jeżeli nazwiemy „1984” dystopią językowo-polityczną, a „Nowy wspaniały świat” dystopią genetyczno-technologiczną, to „Ten wspaniały dzień” 1) zasługuje na miano dystopii utylitarystycznej. Oczami Li RM35M4419 poznajemy zunifikowaną Ziemię przyszłości zarządzaną przez superkomputer UniComp. Maszyna (nie będąca wbrew pozorom Sztuczną Inteligencją) planuje i monitoruje życie każdego człowieka w najdrobniejszych szczegółach. Decyduje, co każdy Członek ludzkiej Rodziny powinien jeść, gdzie mieszkać, czym się zajmować, kiedy założyć rodzinę. Cel: stworzenie perfekcyjnie zrównoważonego, globalnego społeczeństwa. Środki: obowiązkowy, mechaniczny seks z różnymi partnerami, comiesięczne terapie hormonalne oraz regularne spotkania z osobistymi doradcami stanowiącymi połączenie mentora, psychoterapeuty i spowiednika. Indywidualiści, jednostki niepokorne oraz potencjalni buntownicy są szybko wyłapywani dzięki rutynowemu systemowi donosów. Następnie poddaje się ich intensywnej kuracji farmakologicznej i przywraca do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Co wyróżnia „Ten wspaniały dzień”? Cóż, jak to u Levina – suspens, tutaj niespodziewanie ujęty w spójne ramy fantastycznej socjologii. Właśnie za świat przedstawiony cenią powieść szczególnie wysoko libertarianie. Nowojorski pisarz, który w młodości przeżył prawdopodobnie okres fascynacji obiektywizmem Ayn Rand, przestrzega nas przed globalną wioską szczelnie otuloną pluszem totalitaryzmu, gdzie każda politycznie niepoprawna wypowiedź wywołuje grymas strachu i wstrętu na łagodnych, przyjaznych twarzach interlokutorów, a każda próba wyłamania się z szeregu prowadzi do medycznej pacyfikacji dla dobra wichrzyciela. Rząd światowy pod egidą UniCompu jest żywcem wyjęty z koszmaru de Tocqueville′a: „lubi, by obywatelom było miło, pod warunkiem, że obywatele pragną tylko tego, by było im miło”. Nic zatem dziwnego, że „Ten wspaniały świat” przyniósł Levinowi w 1992 r. Prometeusza, nagrodę ufundowaną przez Stowarzyszenie Libertariańskiej Przyszłości. W kategorii „Hall of Fame” innymi wyróżnionymi autorami byli George Orwell, Robert A. Heinlein, Anthony Burgess, a nawet Hans Christian Andersen (za „Nowe szaty cesarza”); wśród bieżących laureatów z ostatnich lat odnajdziemy natomiast nazwiska Cory’ego Doctorowa, Charlesa Strossa i Neala Stephensona. Jednak czy czytelnicy politycznie obojętni (albo tacy o socjalistycznym usposobieniu) odnajdą w „Tym wspaniałym świecie” coś dla siebie? Tak. Powieść napisano bowiem z epickim oddechem: śledzimy kilkadziesiąt lat z życia Chipa, w trakcie których odkryjemy wraz z nim kilka spiętrzonych tajemnic zunifikowanego świata i zostaniemy uraczeni przez autora paroma dużymi zwrotami akcji. Przez karty powieści przewija się szereg niezłych postaci drugoplanowych, jest tu miejsce na dramat, dialogi, romans, akcję, emocjonujący finał. Powtórzę: To świetny materiał na film. Dlaczego producenci „Igrzysk śmierci” go jeszcze nie odgrzebali?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Levinowy flirt z fantastyką naukową trwał przez dwie kolejne powieści, choć skręcał albo w stronę alegorii, albo w stronę technothrillera. W 1972 r. ukazały się „Żony ze Stepford”, historia, którą można co prawda odczytać dosłownie jako nowelę SF z dreszczykiem, lecz lepiej potraktować ją jako satyryczną metaforę. Oto Joanna Eberhart, młoda fotografka, wprowadza się wraz z mężem i małymi dziećmi do idyllicznego Stepford w stanie Connecticut. Próbując znaleźć przyjaciółki wśród nowych sąsiadek, odkrywa z emancypacyjnym zgorszeniem, że miejscowe kobiety najwyraźniej upodobały sobie rolę perfekcyjnych, uległych pań domu. Ale w ich zainteresowaniu sprzątaniem, gotowaniem, pielęgnacją urody oraz głośnym seksem jest coś bardzo nienormalnego. „Żony ze Stepford” są dziełem przekornym, gdyż poddającym się dwóm diametralnie różnym interpretacjom. Czy Levine zakpił z tradycyjnego, patriarchalnego modelu rodziny, w którym on pali fajkę w klubie dla dżentelmenów, a ona haruje przy garach i mopie? A może odwrotnie: Czy „Żony…” nie stanowią przypadkiem zakamuflowanego, mizgoinistycznie kąśliwego manifestu antyfeministycznego, przejaskrawionej dla zmyłki pochwały tradycyjnych ról płciowych? |