Jeśli wierzyć Pameli Courson, mordercze tempo życia gwiazdy rocka odciągało Jima Morrisona od spełniania się w poezji, jego największej pasji. Jeśli wierzyć Nirowi Bergmanowi, z Yoną Wallach było zupełnie na odwrót - uprawiała intensywne "życiopisanie", szaleństwo napędzało jej sztukę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wallach nie nagrywała płyt, ale tworzyła w czasach, gdy tytanów pióra traktowano jeszcze na równi z bogami gitary. Zafascynowana wierszami nowofalowców, a zarazem niemalże swych rówieśników, jak Meir Wieseltier czy Yair Hurvitz, aspirująca poetka porzuciła edukację tuż po przekroczeniu progu pełnoletniości i dołączyła do telawiwskiej bohemy lat 60. Z początku traktowana niezbyt poważnie, relatywnie szybko przeszła drogę od maskotki do legendy zmaskulinizowanej sceny. Wyróżniała się genderowo – jako wyzwolona kobieta, do tego otwarcie biseksualna – oraz artystycznie. Pisała jak żyła – gwałtownie, w potocznym tonie, sięgając po freudowską symbolikę i ocierając się o pornografię. W filmie jednak poezji, zmysłowości jest jak na lekarstwo. Bergman przekłada biografię Yony na język kina w podobnie prozatorskim stylu, w jakim wcześniej realizował swój wielki przebój, innowacyjny serial psychologiczny „Terapia”, na który licencję swego czasu zakupiło mnóstwo krajów – Amerykanie wypuścili wersję z Gabrielem Byrne’em, Polacy – z Jerzym Radziwiłowiczem. Być może zresztą kozetka to osobliwy konik reżysera, bowiem można odnieść wrażenie, że z całego życiorysu literatki (co prawda niedługiego, Wallach zmarła w wieku 41 lat na raka piersi) najbardziej interesuje go etap szpitalny, gdy leczyła się psychiatrycznie. Za murami kliniki działy się skądinąd rzeczy frapujące: bohaterka przeżyła namiętny romans z polskim imigrantem, muzykiem Tadeuszem (Tom Hagai), a także została królikiem doświadczalnym – w medycynie wciąż testowano szwajcarski wynalazek: LSD. Skupienie się na podobnych detalach nijak nie przybliża nam wszakże fenomenu Yony jako artystki. Problem leży, zdaje się, w samej naturze Bergmana. Reżyser może się pochwalić solidnym warsztatem i reporterską wrażliwością; sceny obrazujące „prozę życia”, oferujące skrótową panoramę dawnego kulturalnego Izraela, konfrontujące lewicujących wierszokletów z „nowego rozdania” z wygodnickim establishmentem – wypadają bez zarzutu. Nie da się tego natomiast rzec o tych paru co bardziej onirycznych sekwencjach – raz za razem odklepywanych bez polotu – byle szybciej, byle dalej. Podobnie blado wypada recytowanie utworów Yony z ekranu. Bergman wyraźnie nie czuje poezji. Z kolei debiutantka Naomi Levov chyba nie do końca czuje swoją skomplikowaną, schizofreniczną bohaterkę, ponieważ odgrywa ją na jednej nucie zbuntowanej małolaty, niedojrzałej neurotyczki z ekspresją Kristen Stewart. Nieprzyjemnie zgrzyta również zlekceważenie biseksualizmu Yony, który przecież w dużej mierze stanowił o jej tożsamości. W filmie pojawia się raptem jedna scena w tym temacie, w dodatku nieoczywista – orgia na imprezie, po używkach – sytuacja, która równie dobrze mogłaby się przydarzyć osobie heteroseksualnej. No i takie to balety: jako ikona LGBT Yona nie interesuje Bergmana wcale. Jako poetka – trochę. Najbardziej – jako przypadek kliniczny. Resztę proszę sobie dopowiedzieć wedle uznania.
Tytuł: Yona Tytuł oryginalny: יונה Data premiery: 26 lutego 2016 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: Izrael Czas trwania: 100 min Gatunek: biograficzny Ekstrakt: 50% |