„Bulwar” to łabędzi śpiew Robina Williamsa i zarazem jeden z tych nielicznych filmów, o których wartości przesądza to, co poza ekranem.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kameralny dramat Dito Montiela światową premierę miał w 2014 roku na festiwalu w Tribece, jeszcze za życia Williamsa. Do szerszej dystrybucji trafił jednak dopiero ubiegłej jesieni, wciśnięty gdzieś pomiędzy „Noc w muzeum 3” a komedię „Czego dusza zapragnie” z Simonem Peggiem, w której Williams udzielił głosu psu Dennisowi. Ambitna rzecz między chałturami, poważna między wygłupami – przypadek „Bulwaru” to posępny komentarz do całej kariery tragicznie zmarłego gwiazdora. I nie sposób oddzielić tej ostatniej „fizycznej” roli od tego, co dziś wiemy o aktorze, jego postępującej demencji, skrywanej latami depresji. Williams gra Nolana, cichego, wycofanego urzędnika, którego egzystencja u boku żony Joy (Kathy Baker) sprowadza się do ciągu rutynowych czynności. Pewnego wieczoru, w drodze do domu ze szpitala, od terminalnie chorego ojca, Nolan spontanicznie zahacza o dzielnicę czerwonych latarni. Tam poznaje Leo (wyrazisty Roberto Aguire), młodego chłopaka, któremu płaci nie za seks, tylko za towarzystwo. Nolanem nie kieruje bowiem libido, lecz chęć dowiedzenia się czegoś o sobie, zmierzenia się ze swą prawdziwą, a tłamszoną dotąd naturą. Leo, nieobliczalny „niebieski ptak” z nizin społecznych, jeden z tych, których we wcześniejszych filmach Montiela odgrywał Channing Tatum, fascynuje statecznego bohatera nie jako obiekt seksualny, lecz ucieleśnienie straconych szans i ukrytych pragnień. „Bulwar” nie jest filmem o późnym coming oucie w stylu „Debiutantów”, gdzie oscarowy Christopher Plummer na ostatniej prostej energicznie wskakiwał w buty bon vivanta. „Bulwar” to film o samym procesie wychodzenia z szafy. O cokolwiek chłodnej kalkulacji „za” i „przeciw”. Nolan nie oczekuje od „drugiego” życia wiele, nie wykazuje żadnych tendencji eskapistycznych. Chciałby jedynie wreszcie odetchnąć pełną piersią, nie czuć się niekomfortowo. Pobyć sobą – takie to pragnienie luksusu. Można stawiać nowemu dziełu autora „Wszystkich twoich świętych” niejeden zarzut. Że obie relacje Nolana – z Joy i Leo – mogłyby być bardziej wyeksplorowane. Że scenarzysta Douglas Soesbe mógłby bez nadmiernego wysiłku zrezygnować w paru miejscach z deux ex machina. Że obraz aż się prosi o więcej charakteru, żaru, finezji, mniej zgoła telewizyjnej maniery montażowej – choć akurat utrzymane w patynowanych żółciach i brązach zdjęcia Chung-hoon Chunga, etatowego operatora Park Chan-wooka, prezentują się bardzo przyzwoicie. Wszystkie te wady rekompensuje jednak ostatni tour de force Williamsa. Zwyczajowa melancholia, jaką aktor obdarzał nawet swoje komediowe wcielenia, tu uwydatnia się jakby jeszcze mocniej. Nieobecne spojrzenie, ugrzeczniony ton na granicy manieryzmu, przylutowany półuśmiech, jakiego nie powstydziłby się socjopatyczny Seymour Parrish z niedocenianego „Zdjęcia w godzinę” – wszystko zdaje się idealnie – wręcz boleśnie idealnie – współgrać z tajemnicą tak postaci, jak i odtwórcy. Oglądanie Williamsa w roli Nolana to osobliwe pożegnanie, wzruszające i drażniąco nieprzyjemne w jednym czasie. Gdzieś w tyle głowy kołaczą się pytania: czy na planie „Bulwaru” aktor mógł być już świadom zbliżającego się końca? Ile było przypadku, a ile premedytacji w tym, że tuż przed samobójstwem przyjął akurat tę rolę? Najbardziej jednak wbija się w pamięć pozornie banalna kwestia, którą wypowiada do bohatera przyjaciel grany przez Boba Odenkirka. Rzecze on mianowicie, że „być może rację mają ci, którzy twierdzą, że nigdy nie jest za późno, by zacząć żyć tak, jak się chce”. I po chwili pauzy dodaje to, co dopiero stanowi o sile rażenia całej wypowiedzi w kontekście losu Williamsa: „a może to tylko stek bzdur”.
Tytuł: Bulwar Tytuł oryginalny: Boulevard Data premiery: 8 kwietnia 2016 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 88 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 80% |