powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CLV)
kwiecień 2016

Dwa procent
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Fakt pozostawał jednak faktem. Marcin, choć wychowywał się w odchodzącym w niepamięć środowisku urzędniczym, gdzie nikomu zbytnio się nie przelewało, przy Huim wiódł życie jak z najlepszych snów wirtualnych.
Wan Hui nie miał środków nawet na to, by wykupić kilka godzin tygodniowo na dzielnicowym terminalu korporacyjnym. Z jego opowieści wynikało, że pierwsze szlify programisty zdobywał na kupionej na czarnym rynku i nielegalnie przerobionej przenośnej konsoli do gier z końca XX wieku. Już za samo to – niszczenie przedmiotów kultury materialnej minionej epoki – groziła mu kara wykluczenia spod opieki korporacji. Ale Wan Hui nie przejmował się takimi drobiazgami, uważając, że i tak nie ma nic do stracenia.
Stara konsola bez wyświetlacza holo, bez karty pozwalającej na mentalne sterowanie, bez złącz dających możliwość podłączenia jej pod hełm virtual reality, pozbawiona nawet obecnych przecież wszędzie paneli dotykowych, posłużyła Wan Huiemu do złamania dwóch pierwszych poziomów zabezpieczeń serwerów firmy.
Dzięki temu zresztą Marcin poznał Tanga Wan Huiego.
Wan Hui oczywiście wpadł, bo żaden, nawet najzdolniejszy, dzieciak nie może w nieskończoność wodzić za nos systemów zabezpieczających korporacyjne serwery. Sprawa była na tyle głośna, że mówiono o niej nawet w darmowych częściach serwisów informacyjnych. Równie dużo szumu wzbudził wyrok, który wtedy zapadł. Nieczęsto zdarzało się bowiem, by złapanemu przez skanery korporacji przestępcy proponowano tak korzystną ugodę.
Nie dość, że Tang Wan Hui nie stracił tożsamości korporacyjnej, to jeszcze otrzymał szansę na rozpoczęcie prawdziwego życia. Ktoś w HR uznał, że takiego talentu nie można zmarnować, zaproponowano mu więc możliwość odpracowania wyroku w strukturach informatycznych firmy. To właśnie wskutek włamania Wan Huiego powołano do życia zespół programistów odpowiedzialnych za wprowadzenie nowych rozwiązań do przestarzałego wyraźnie systemu. Do tego zespołu trafił też Marcin.
Z Huim złapał kontakt w lot, przynajmniej jeśli chodziło o tematy pozazawodowe, bo o tym, że zdoła kiedykolwiek pojąć jego koncepcje związane z kwestiami programowania czy systemów zabezpieczeń, Marcin mógł tylko marzyć. Ale przez te dwa lata pracowało im się razem wybornie i dopiero wizja Urlopu położyła się cieniem na kruchej korporacyjnej przyjaźni. Wan Hui niestety był geniuszem i Marcin wiedział, że jego kolega bez namysłu chwycił się szansy na pracę bez nadzoru i bez ograniczeń w ramach czasu na projekt własny.
W tym właśnie kryła się tajemnica wyborów podejmowanych przez korporacyjnych geniuszy.
Od przynajmniej pięćdziesięciu lat we wszystkich firmach zrzeszonych pod egidą korporacji obowiązywał sztywny rygor godzin pracy, który może nie odpowiadał każdemu, ale po uśrednieniu gwarantował przedsiębiorstwom maksymalne zyski. W przypadku programistów oznaczało to dzienne limity pracy na poziomie dziesięciu godzin lub stu tysięcy linii poprawnie kompilującego się kodu tygodniowo. Badania dowiodły, że po przekroczeniu któregokolwiek z nich programista staje się niewydajny. Sztuka polegała więc na tym, by umiejętnie rozłożyć te sto tysięcy linii na cały tydzień, zawrzeć w nich wszystkie niezbędne „nadnormy” i nie powodować przerw w ciągu pracy, na które HR patrzył wyjątkowo nieprzychylnie.
Oczywiście dla kogoś takiego jak Wan Hui podobne ograniczenia były niczym za ciasny kaganiec. Hui wprawdzie trzymał się regulaminowych limitów, ale z utęsknieniem wyglądał Urlopu, by móc wreszcie zacząć pracować we własnym rytmie – Marcin podejrzewał, że z trzy-, góra czterogodzinnymi przerwami na sen.
Niestety, przy całej swojej sympatii dla Wietnamczyka, Marcin szczerze go w tej chwili nienawidził. Gdyby nie on, pula trzech stanowisk młodszych kierowników projektów programistycznych nie zwężałaby się automatycznie do dwóch. Na dwadzieścia pięć osób w zespole.
Marcin wiedział, że ma szanse; był naprawdę dobry w tym, co robił. Nie tak dobry, jak Wan Hui, ma się rozumieć, ale zaliczał się do zdecydowanej czołówki zespołu. W przypadku tych pięciu czy sześciu osób o wyniku musiała zadecydować właśnie ocena Urlopu.
Dlatego Marcin wybrał Las.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przeciągnął głodnego wrażeń miłośnika dzikiej przyrody przez najgorsze dozwolone korporacyjnymi dyrektywami obszary Leśnej Przyrodniczej Strefy Turystycznej w Białowieży, na przemian łajał i ganił, ale ostatecznie dopuścił do grona wtajemniczonych, wystawiając przy tym szczerą i sprawiedliwą ocenę. Młody był szczęśliwy co najmniej tak, jakby z baraków dla wolontariuszy trafił bezpośrednio na pięćdziesiąte piętro wieżowca sypialnego.
To wszystko należało jednak do przeszłości.
Dziś Marcin miał stawić się w pracy po raz pierwszy od dwóch tygodni. Dlatego przerażony tkwił przed lustrem swojej mikroskopijnej łazienki, z maszynką do golenia w jednej dłoni i wilgotnym ręcznikiem w drugiej. Dlatego od kilkunastu minut, choć powinien przygotowywać się na rozmowę klasyfikującą, nie mógł wykonać najmniejszego nawet ruchu.
System zarządzania domem wykrył oznaki zdenerwowania i głosem wykwalifikowanego kamerdynera usłużnie zaproponował koktajl uspokajający. Marcin już miał odmówić, pewien, że dane o jego decyzji natychmiast spłyną do bazy HR i zaważą na ocenie w sposób ostateczny, ale uznał, że należy mu się lekkie wspomaganie. Poza tym po raz ostatni korzystał z dobrodziejstw instalacji na dziewięćdziesiątym ósmym piętrze.
Gdy wypity duszkiem napój zadziałał, Marcin odzyskał wreszcie zdolność działania. Szybkimi, precyzyjnymi puknięciami w powierzchnię panelu sterowania systemem mieszkania określił charakter zbliżającego się spotkania i pozwolił, by algorytm wybrał stosowny na tę okazję zestaw zgodny z etykietą korporacji.
Z niemałym zdumieniem zauważył, że dla programistów jest to nie klasyczny eko-garnitur z laminowanego miału makulaturowego, tylko syntetyczna koszulka polo i spodnie z jeansu „pro-planet”, w którym to zestawieniu czuł się jak we własnej skórze. Nie po raz pierwszy pomyślał z uznaniem o ludziach, którzy opracowali algorytmy podejmowania decyzji dla systemu zarządzania mieszkaniem. Od kiedy miał okazję go używać, nigdy nie zawiódł się na radach niewidocznego opiekuna.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien wydać polecenie spakowania osobistych drobiazgów leżących to tu, to tam w korporacyjnym mieszkaniu. Obawiał się, że zostanie to poczytane jako dowód jego pesymistycznego nastawienia i braku wiary we własne siły. Już chciał wyjść, zostawiając wszystko jak co dzień przez minione dwa lata, gdy nagle uświadomił sobie, że przecież tak czy inaczej przyjdzie mu opuścić to lokum. Jeżeli został oceniony pozytywnie, czeka go awans i przeprowadzka na setne piętro, a w takim przypadku przygotowanie rzeczy zawczasu będzie jedynie dowodem jego zapobiegliwości i zdolności prognozowania wydarzeń.
Szybko wydał polecenie przygotowania jego rzeczy do przenosin, zaznaczając przy tym sposób, w jaki mają zostać posegregowane. Niezależnie od wszelkich weryfikacji był programistą i w pewnych sprawach lubił porządek. Potem raz jeszcze obrzucił spojrzeniem przytulne 13 m2, do których zdążył się już przywiązać, westchnął tęsknie, po czym zamknął za sobą ten rozdział życia. Oraz drzwi.
Początkowo planował wezwać transport niezależny, ale ostatecznie rozmyślił się. Za dużo czasu strawił przed lustrem, rozwodząc się nad lękami, rozważając i oceniając szanse na pomyślne rozwiązanie sprawy, w której decyzja najpewniej już zapadła. Dlatego, chcąc nie chcąc, musiał zrezygnować z pasjonującej przejażdżki wijącą się wśród chmur drogą szybkiego ruchu na rzecz wewnątrzfirmowego systemu pneumatycznego.
Niewątpliwą zaletą pracy na stanowisku samodzielnego programisty był dostęp do znajdującego się pod ziemią wejścia do systemu tub transportujących. Dzięki temu Marcin mógł sam wprowadzić koordynaty celu podróży na panelu kapsuły. Każdy pracownik niższego szczebla musiałby skorzystać z pomocy portiera, co w tym przypadku wiązałoby się z poinformowaniem go o zbliżającej się rozmowie klasyfikującej. Marcin nie miał najmniejszej ochoty na pełne współczucia czy co gorsza politowania spojrzenie portiera.
Znów poczuł ukłucie żalu na myśl o możliwej konieczności zrezygnowania ze wszystkich tak ciężko wypracowanych przywilejów.
Zjechał na poziom −1 i zgłosił zapotrzebowanie na transport do HR firmy. Lśniąca pleksiglasowa kapsuła pojawiła się w tubie transportowej szybciej niż zwykle. Marcin odniósł też wrażenie, że była nieco staranniej wyczyszczona niż te, które kierowano do działu programistów. Pracownicy HR wyraźnie cenili sobie komfort.
Podróż trwała krócej, ale to akurat go nie zaskoczyło. Drożność kanałów prowadzących do działu zarządzania zasobami ludzkimi stanowiła priorytet w każdej firmie. Przez chwilę Marcin żałował nawet, że poszedł za głosem serca i wybrał informatykę, zamiast skorzystać z propozycji przełożonej działu chemii, która chciała wysłać go na wstępne szkolenie z zakresu relacji międzyludzkich. Ale w tamtym okresie taka droga kariery nie ciągnęła go zupełnie. Teraz, po latach, zaczynał powoli doceniać zalety pracy z ludźmi.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.