powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CLV)
kwiecień 2016

Kamień i krew
Twórczość Zdzisława Beksińskiego na pewno większości czytelników Esensji jest znana. Ulatujące w kosmiczną otchłań katedralne budowle, krzyże na pustkowiach, splątane ciała obrośnięte czymś żyłkowanym jak zetlałe liście… – kto zobaczył choćby kilka, raczej nie zapomni. Lubelskie „Bezpośrednie mówienie snu” prezentuje niewielki ułamek jego dorobku.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Muzeum Lubelskie, w Lublinie znane częściej jako „muzeum na Zamku”, w ramach wystawy czasowej gości kilkadziesiąt dzieł Zdzisława Beksińskiego. Oczywiście jest to bardzo mało w porównaniu z kolekcją w Muzeum Historycznym w Sanoku (gdzie znajduje się ponad pół tysiąca prac tego artysty), jednak możliwość zobaczenia ich nie jako reprodukcji okazała się kusząca dla znacznej liczby zwiedzających. Ponoć w dniu otwarcia kolejka sięgała daleko poza budynek.
Wystawa malarstwa zaaranżowana została w sposób chronologiczny; tuż za wejściem trafiamy na wczesne dzieła artysty, z lat 50. i 60., kiedy to Beksiński kończył architekturę (ponoć marzył o studiowaniu reżyserii, ale rodzina się sprzeciwiła) i dopiero zaczynał rysować. Jego pierwsze prace – rysunki na bardzo dużych formatach i grafiki na małych – kojarzą się trochę ze zgeometryzowanymi kompozycjami niektórych malarzy międzywojnia. W każdym razie na pewno nie z surrealistyczno-mistycznym stylem tego artysty. Jednakże bardzo szybko pojawiają się ulubione motywy: monumentalne budynki bez okien, postaci kalekie, zniekształcone lub poddane torturom.
Lata 70.-80. reprezentują obrazy znane z albumów oraz takie, których nigdy nie widziałam. Wszystkie są równie fascynujące, ponieważ na żywo można dostrzec niesamowite bogactwo szczegółów: medaliony i szkaplerze są precyzyjnie rzeźbione, to, co na reprodukcjach widniało jako plamki, okazuje się pieczołowicie wymalowanymi trupkami, kośćmi, ptakami czy stawonogami. Niektórzy mawiają, że te detale są „barokowe”. Faktycznie, nawet technika może kojarzyć się z dziełami z tamtego okresu. Obrazy są gładkie jak ulizane, bez widocznych pociągnięć pędzla – dotyczy to nawet blików (błysków światła np. na metalu), które u innych twórców byłyby kładzione impastem, czyli nieco grubszą warstwą farby.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jak zawsze, zachwycające jest użycie miękkiego światła, które pozwala na lepsze wydobycie faktur, dzięki czemu skóra może wyglądać jak mech, a muślinowe draperie niemal zdają się być poruszane oddechem zwiedzających. Oświetlenie służy też zwiększaniu niepokojącego nastroju: nawet oszczędnie zakomponowany i pozbawiony upiornych elementów obraz przedstawiający postać na balkonie, wpatrującą się w mgłę, wygląda jak zwiastun koszmaru.
Na przełomie XX i XXI wieku kolory stopniowo zanikają, aż do niemal idealnej szarości – dopiero z naprawdę bardzo bliska można dostrzec niewyraźne zbłękitnienia lub rdzawe brązy. Niektóre obrazy wyglądają jak rysunki z gęsto krzyżujących się linii, zaś drugiego planu często nie ma w ogóle. Oczywiście nadal widoczna jest dbałość o światłocień, ale część dzieł w ogóle by mi się z Beksińskim nie skojarzyła, gdybym zobaczyła je wyrwane z kontekstu. Później znów pojawiają się „katedry” i kosmiczne otchłanie, lecz nadal pozbawione barw. Wyglądają jak czarno-białe zdjęcia klasycznych obrazów tego twórcy – z tym że nie ma na nich istot biologicznych (omal nie napisałam „żywych"…). Kompozycje są statyczne; tylko poszczególne elementy są targane wichrem, rozrywane, unoszone, może poddane sile jakiegoś niezrozumiałego przyciągania. Kamień lub blacha mogą stawać się delikatne jak papier, a gigantyczne gmachy bez okien są skontrastowane z dziwnymi formami – ni to ektoplazmą, ni to tiulem – które wydają się powiewać, migotać albo pełzać.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Fotografie wyeksponowano w pomieszczeniu o ścianach grafitowych, prawie czarnych. Podobny kolor ma oprawa, co pasuje do czarno-białych zdjęć, w większość pochodzących z lat 50. Artystę fascynowały wtedy zarówno twarze lub sylwetki ludzkie (często uchwycone fragmentarycznie), jak i dokumentowanie prowincjonalnego Sanoka. Zabłocony bruk, podwórza, furmanki, mali chłopcy w płaszczach przypominających szynele… Jednak zdarzają się fotografie tak oszczędne i graficzne, że z pewnej odległości można by przysiąc, że to rysunek: na przykład fragment siatki ogrodzeniowej na białym tle czy poszarpany worek wiszący na tle oślepiająco jasnego nieba. Gdzieniegdzie pojawiają się nieliczne elementy kojarzące się z ulubionymi tematami artysty: kobieta związana cienkim sznurkiem jak baleron, pobrużdżona twarz starca zetknięta z lalkowatą buzią niemowlaka (manekina?) o niepokojąco głębokich i ciemnych oczodołach.
Pochodzące z lat 90. prace stworzone przy użyciu programów graficznych wiszą skromnie w korytarzu. Niektóre to odręczne rysunki, nieco tylko zmodyfikowane komputerowo; inne są starannie zakomponowanymi i wykonanymi fotomontażami. W czasach, kiedy powstały, musiały budzić ogromny podziw, teraz nie robią już wielkiego wrażenia, szczególnie w porównaniu z malarstwem. Dlatego radzę zacząć od właśnie tej części ekspozycji, a na obrazach skończyć.



Organizator: Muzeum Lubelskie
Miejsce: Lublin
Od: 26 lutego 2016
Do: 8 maja 2016
powrót; do indeksunastwpna strona

91
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.