To nieprawda, że muzycy rockowi są nieoczytanymi barbarzyńcami. Bywają i tacy, którzy interesują się historią, filozofią czy antropologią. Jak chociażby Holendrzy z formacji Monomyth, którzy zarówno swą nazwę, jak i przesłanie ideologiczne zaczerpnęli z nauk amerykańskiego mito- i religioznawcy Josepha Campbella. Ich najnowszy album, zatytułowany „Exo”, to domknięcie trylogii nawiązującej do teorii „monomitu”.  |  | ‹Exo›
|
Na teorię „monomitu” (Monomyth), zmarły w 1987 roku, amerykański mito- i religioznawca Joseph Campbell wpadł, analizując legendarne, liczące sobie po kilka tysięcy lat, przekazy z całego świata. Na ich podstawie doszedł do wniosku, że łączy je ta sama fundamentalna struktura, którą nazwał właśnie „monomitem”. Po raz pierwszy opisał ją w niezwykle popularnym w tamtej epoce dziele „Bohater o tysiącu twarzach” (1949), a przez kolejne lata dopracowywał, dodając kolejne warstwy interpretacyjne. Hołd myślicielowi zza Atlantyku postanowiło w 2011 roku oddać pięciu Holendrów, którzy powołali do życia zespół nazwany Monomyth. Byli to: gitarzysta Thomas van der Reydt, basista Selwyn Slop, klawiszowcy Peter van der Meer i Tjerk Stoop oraz perkusista Sander Evers. Dwóch z nich – Slop i Evers –zdobyli już wcześniej niemałe doświadczenie na scenie muzycznej. Ten pierwszy udzielał się w grającej rocka alternatywnego grupie Incense („Approx 45 Min”, 2001; „On Tip of Wings We Walk”, 2003), a drugi – w stoner-spacerockowych formacjach 35007 („Liquid”, 2002; „Phase V”, 2005) oraz Gomer Pyle („Idiots Savants”, 2008). I jeśli szukać by gdzieś stylistycznych korzeni Monomyth, to właśnie w dwóch ostatnich z wymienionych projektów.  | |
Debiut płytowy Holendrów miał miejsce w 2013 roku. To wtedy światło dzienne ujrzała płyta zatytułowana po prostu „Monomyth”; jej kontynuacją był wydany rok później album „Further”, zwieńczeniem trylogii jest natomiast tegoroczny „Exo”. Choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że nagrania zostały zarejestrowane w listopadzie ubiegłego roku. Do sklepów materiał ten trafił – w wersjach winylowej i kompaktowej – dzięki, mającej siedzibę w Haarlemie (holenderskim, nie amerykańskim), firmie Suburban Records. Na płytę trafiło pięć kompozycji, trwających niespełna czterdzieści cztery minuty – akurat tyle, by odpowiednio nacieszyć się muzyką Holendrów, nie odczuwając jednocześnie przesytu. W niezwykły kosmiczny klimat wprowadza już otwierający całość utwór „Uncharted”, w którym z ciszy wyłaniają się syntezatorowe szumy, by następnie, choć nie na długo, palmę pierwszeństwa oddać stonerowo brzmiącej gitarze barytonowej Selwyna Slopa. A stąd jest już tylko krok do kolejnej ewolucyjnej wolty stylistycznej – w stronę post-rocka, za co z kolei odpowiedzialny jest gitarzysta Thomas van der Reydt (wspomagany okazjonalnie przez dwóch swoich kolegów: Petera van der Meera oraz Tjerka Stoopa). W drugiej części kompozycji, po chwili wyciszenia, do głosu dochodzą natomiast instrumenty klawiszowe. Przez syntezatory i delikatne organy przebijają się niepokojące tony fortepianu, jak i zadziorna gitara, która tym razem służy jednak przede wszystkim za smaczek. W finale grupa zmierza konsekwentnie do punktu wyjścia, a więc do… ciszy. W kontekście tego otwarcie „Surface Crawler” może być zaskakujące. Ten numer zaczyna się bowiem od dynamicznej partii perkusji i rockowej gitary, z których energii nie wysysają nawet efekty elektroniczne generowane przez Stoopa. Ba! to właśnie one wprowadzają nieco mroku, kontrastując w ten sposób z zaskakująco optymistycznymi klawiszami. Na finał muzycy z Hagi rezygnują z wszelkich przejawów nadziei, skupiając się już głównie na budowaniu potężnej gitarowej ściany dźwięku. W „ET Oasis” po tym postrockowym „odlocie” zostaje już niewiele, ale za to zespół serwuje nam inny, nie mniej fascynujący – krautrockowo-psychodeliczny. Choć należy podkreślić, że muzykom udaje się tu zmieścić także klasyczną solówkę gitarową (pierwszą i zarazem ostatnią) oraz kosmiczne syntezatory w stylu wczesnego Tangerine Dream.  | |
Nawiązania formalne do „szkoły berlińskiej”, ale wzbogacane przez elementy ambientu czy nawet nowej fali, są zresztą słyszalne również w kolejnych utworach na „Exo”. W „LHC” to syntezatory są głównym instrumentem rytmicznym, wokół którego wiją się dźwięki gitar, fortepianu czy perkusji. Wszystko to przybiera z czasem postać bardzo ostrej, psychodelicznej jazdy i kończy się niezwykle mocnym akcentem. Równie rockowy jest także początek ostatniej kompozycji – „Moebius Trip”, która kapitalnie podsumowuje album. Najpierw bowiem wprowadza słuchaczy w subtelny trans, a potem, gdy z czasem jest wyciszana, układa ich do snu. Oczywiście jeśli słucha się „Exo” o odpowiedniej, wieczorno-nocnej porze. Domknięcie „monomitycznej” trylogii holenderskiego kwintetu wypada najdojrzalej i najbardziej różnorodnie od strony stylistycznej. Na pewno płyta ta nie zawiedzie tych, którzy gustują w krautrockowych eksperymentach spod znaku Tangerine Dream (tak, był taki okres w działalności Edgara Froesego i jego przyjaciół), Ash Ra Tempel, czy Guru Guru. Otwarte pozostaje jedynie pytanie, czy to już koniec przygody Holendrów z ideami Josepha Campbella, czy też za czas jakiś będzie można mówić o inspirowanej nimi tetralogii. Skład: Thomas van der Reydt – gitara elektryczna Selwyn Slop – gitara basowa, gitara barytonowa Peter van der Meer – fortepian, organy, gitara elektryczna Tjerk Stoop – syntezatory, efekty elektroniczne, gitara elektryczna Sander Evers – perkusja
Tytuł: Exo Data wydania: 16 marca 2016 Nośnik: CD Czas trwania: 43:43 Gatunek: rock Utwory CD1 1) Uncharted: 14:35 2) Surface Crawler: 06:19 3) ET Oasis: 07:10 4) LHC: 09:47 5) Moebius Trip: 05:55 Ekstrakt: 80% |