Zaraz po wyjściu na powierzchnię moje nowe, jaszczurcze ciało nie było większe od małego palca ludzkiej dłoni, jednak od tej pory, poza godzinami sennego odrętwienia, polowałem bezustannie i rosłem dość szybko. Po paru tygodniach osiągnąłem rozmiary i siłę pozwalające mi na zaatakowanie pierwszej nornicy, a miesiąc później polowałem już regularnie na myszy i krety, choć na zeżarcie w całości tak grubej zwierzyny potrzebowałem zrazu dwóch dni. Polowałem wszakże zaciekle. Prócz głodu, który towarzyszył szybkiemu wzrostowi, kierowała mną gorączkowa żądza wchłaniania wciąż nowych doznań. Polowałem na jaszczurki, na żaby, wreszcie zacząłem nawiedzać ptasie dziuple i gniazda ukryte w skarpach i trawie. Był to niespokojny okres, bo podczas łowów sam mogłem stać się łupem większych ode mnie drapieżców. Zazwyczaj moimi łowiskami były drążone w ziemi tunele lub skalne osypiska, których nie brakło w okolicy, jednak niekiedy gorączka polowania sprawiała, że opuszczałem takie miejsca, niepotrzebnie narażając się na atak jakiejś mogącej znajdować się w pobliżu kani lub kuny, mimo że rogowe płytki, ruchome kolce na grzbiecie oraz zęby jadowe nie czyniły ze mnie łatwej ofiary. Po następnych dwóch latach osiągnąłem rozmiary pozwalające mi z łatwością obronić się przed tego rodzaju drapieżnikiem. Później zaś już tylko wataha wilków lub uzbrojeni ludzie mogli okazać się dla mnie groźni. Kilka kolejnych zimowych linień sprawiło, że ciało moje przestało przypominać jaszczurkę. Właściwie nie przypominało wyraźnie żadnego ze znanych mi zwierząt, lub – lepiej rzekłszy – miało pewne podobieństwa do różnych, bardzo odmiennych od siebie nawzajem, istot czworonożnych. Organizm zmienił się jeszcze o tyle, że mogłem żywić się również pokarmem roślinnym, a choć z mięsa nie rezygnowałem, polowałem już nie tak często jak dawniej. W tym czasie oddaliłem się znacznie od miejsca, gdzie przedtem żyłem i zostałem pochowany. Bytowałem teraz w okolicy górzystej i pełnej lasów. Upodobałem tam sobie pewną grotę, z której miałem korzystać przez kilka lat. Wejście do niej znajdowało się w szczelinie między dwiema skałami. Aby dostać się do środka, trzeba było wspiąć się po niemal pionowej ścianie na wysokość kilku ludzkich długości. Mnie zajmowało to ledwie parę uderzeń ludzkiego serca. W pobliżu były też inne groty. Pamiętam, że ilekroć budziłem się z zimowego letargu, odwiedzałem je, wyjadając wciąż jeszcze odrętwiałe nietoperze, które gromadziły się tam w niemałej liczbie. Był to zwykle mój pierwszy w roku posiłek, jakim krzepiłem się, zanim wyruszyłem na prawdziwe łowy. W trakcie kolejnych przemian osiągnąłem wreszcie ludzko-zwierzęcą postać i wzrost siedmioletniego chłopca. Dotąd, nawet gdy byłem czerwiem, kierowała mną jakaś przyrodzona mądrość i wizja, bezwiedna roztropność, podobna tej, która sprawia, że ptaki wiedzą o porze odlotu i potrafią znaleźć drogę. Teraz zaś moje myśli jęły dojrzewać, działania były coraz mniej impulsywne, a coraz bardziej świadome i planowane. Nie zawsze im to pomagało, bo namysł czasem jest cnotą, a czasem ułomnością. Do ostatecznej przemiany tęskniłem już od jakiegoś czasu. I nie był to głuchy, zwierzęcy zew, któremu byłem posłuszny w poprzednich latach, gdy przemierzałem wertepy w ciele gadziny, lecz głęboka tęsknota na poły przebudzonego, rozumnego ducha. Idee mego umysłu coraz bardziej się klarowały, z wolna wracały wspomnienia dawnych wcieleń i zrozumienie tego, czym jestem. Pewne, zrazu dość niewyraźne, lecz głębokie i przesycone światłem, impulsy sprawiły, że zacząłem kraść jakieś drobiazgi z wiejskich obejść i znosiłem do groty. Były to rzeczy bardzo różne – a to susząca się chusta, a to odłamany trzonek motyki, czy wreszcie jakaś wycięta z kory zabawka dziecięca. Zacząłem coraz częściej wyrażać swe myśli za pomocą dźwięków, które były strzępami mowy ludzkiej. Po pewnym czasie wiodłem już sam ze sobą ustawiczne monologi w cudacznej mieszaninie ludzkich narzeczy z różnych, znanych mi niegdyś miejsc i czasów. Późną wiosną i latem odbywałem wielodniowe włóczęgi, podczas których zbliżałem się do niejednej wsi. Przez lata omijałem je z obawą, teraz jednak ciągnęło mnie do skrytej, ostrożnej obserwacji ludzi. W okolicach tych brakło dobrej ziemi pod uprawę. Przy małych, rozproszonych wśród lasów osiedlach widywało się głównie niewielkie zagony jęczmienia i przydomowe sady. Chłopstwo tutejsze, nie obciążone takimi daninami jak ludzie z żyznych nizin, biedne, lecz cieszące się stosunkowo dużą wolnością, utrzymywało się z pasterstwa, pszczelarstwa, zbieractwa oraz kłusownictwa, a w niemałym stopniu także z rabunków, na które mężczyźni wyprawiali się w oddalone okolice, czasem zbierając się w tym celu z paru wsi. Najbliżej, o jakieś ćwierć dnia drogi od mojej jaskini, była niewielka osada, złożona z ledwie kilku domostw. To tam najczęściej się wyprawiałem. Ponieważ najbardziej obawiałem się psów, a przede wszystkim wszczynanego przez nie hałasu, upodobałem sobie jedno z gospodarstw, położone na uboczu, gdzie z jakichś przyczyn psów obecnie nie było, jeśli nie liczyć tego, że od niedawna trzymano tam jedno szczenię, z którym zresztą udało mi się po kryjomu zawrzeć pewnego rodzaju komitywę. Gospodarze byli dość młodzi i mieli dwójkę dzieci – niemowlę i kilkuletniego chłopca. Najpierw zakradałem się tam o zmroku, potem coraz częściej w ciągu dnia. Lubiłem ich podpatrywać. Latem gospodarza przeważnie nie było na miejscu, wychodził rankiem, a wracał krótko przed zmierzchem. Pamiętam zwłaszcza jeden słoneczny dzień, choć właściwie nic się wtedy nie wydarzyło. Kobieta po prostu długo siedziała na przychaciu i szyła, wprawiając jednocześnie stopą w łagodny ruch stojącą obok kołyskę. Nie miała na głowie czepka, a jasne, obfite włosy były wysoko upięte i odsłaniały czoło. Od czasu do czasu podnosiła oczy znad roboty, by sprawdzić, co robi starsze dziecko, ruchliwy chłopiec o włosach jeszcze jaśniejszych niż u matki. Gdym chłonął tę scenę, nieznaczne migotanie plam światła i cienia, kolory prostej odzieży kobiety, linię jej ramion, szyi i głowy, zaczęło mi się zdawać, że słyszę jakieś przewiercające duszę tony, głos piszczałek dobywający się ze studni wieków, choć niemal żaden dźwięk nie mącił ciszy. Pod koniec owego lata, a jeszcze bardziej jesienią, odczuwałem głód większy niż zazwyczaj, a zaraz po tym, jak opadły liście, miała mnie wreszcie ogarnąć charakterystyczna senność, zwiastująca, że tym razem nie będzie to zwykły zimowy letarg. W mojej pamięci odcisk nieporównanie wyrazistszy miał pozostawić dzień, który był szary, chłodny i słotny. Dopiero stajały śniegi. Drobny, lecz przejmująco zimny deszcz przedwiośnia sprawił, że po długiej wędrówce byłem zupełnie przemoczony i zziębnięty. Od bardzo dawna tak nie marzłem. Moja odmłodniała, dziwnie delikatna skóra – teraz, pod wpływem chłodu i emocji, stężała upodabniając się do skóry zabitej i właśnie obranej z pierza gęsi. Co jakiś czas czułem na jej powierzchni niespieszną falę dreszczy, idącą od stóp po szyję i czubek głowy. Było pusto i cicho. Owa dobroczynna dla ziemi słota miała tego dnia pozór jałowy i posępny. Był to wciąż bardziej koniec zimy niż początek wiosny. Ten okres, czas największego niedostatku i głodu w życiu wieśniaków, zapowiadał wszakże prawdziwą wiosnę, wiosnę zieleni, słońca i wzrostu. Długo stałem nieporuszenie i tylko obserwowałem zalane kałużami obejście. Wreszcie przecisnąłem się przez płot. Ostrożnie obszedłem niewielką owczarnię i zatrzymałem się u węgła. Wówczas ją zobaczyłem. Nigdy przedtem nie byłem tak blisko. Stała u wejścia, pod okapem, bez ruchu, z zawiniętym w chustę dzieckiem przy piersi. W ciągu długich zimowych miesięcy miała aż nadto czasu, by stracić wszelkie nadzieje i pogodzić się ze stratą. Mimo to jej postać jakby się postarzała, zgasła. Ja też miałem ranę w sercu, mnie też czegoś tu brakowało. Gdybym tylko mógł inaczej! Przez chwilę jeszcze, nie wykonując żadnego ruchu, wpatrywałem się w jej profil. Dotąd mnie nie dostrzegła. Czułem wyraźne uderzenia mego serca. Brzmiały mi w piersi, w gardle, wstrząsały ciałem. Zdało mi się, że sprawiam tym niemały rozgłos w obejściu. Wreszcie oderwałem się od węgła i postąpiłem parę kroków. Głosem piskliwie wysokim i drżącym z niekłamanego wzruszenia, zawołałem: – Mamuś! Tu jestem! |