Przerywamy na chwilę przegląd archiwaliów w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, by w osiemdziesiątym ósmym tomie zerknąć na wydarzenia bardziej nam współczesne. A tam? Kolejny potężny crossover z udziałem setek superbohaterów. „Sam strach, część 1” prezentuje jego genezę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie wiem, może starej daty jestem i nie rozumiem wymogów współczesnego rynku, ale mam wrażenie, że w XXI wieku polityka Marvela polega na przechodzenia z jednej potężnej i rozbuchanej do granic możliwości hekatomby w drugą. W jakiś sposób jest to działanie zgodne z pierwotnymi założeniami wydawnictwa, by kolejne serie nie kolidowały ze sobą, a się uzupełniały, ale chyba nigdy w historii nie zaprezentowano tego na tak masowa skalę, jak w przeciągu ostatnich dwunastu lat. Wielkie zmiany datuję bowiem od czasu „Upadku Avengers” (WKKM-9) ze scenariuszem Briana Michaela Bendisa, który tym samym rozpoczął wielkie demolowanie uniwersum. Dalej było tylko coraz bardziej spektakularnie. Mieliśmy „Ród M”, „Wojnę domową”, „Tajną inwazję”, „Dark Reign”, a wreszcie „Oblężenie”, które bezpośrednio prowadzi nas do kolejnej globalnej katastrofy, jaką jest „Sam strach”. Niby powinienem być zadowolony, bo ponownie będzie można zobaczyć, jak najpotężniejsi herosi stają ramię w ramię by przeciwstawić się złu, ale jednak co za dużo to niezdrowo. Kiedyś, jak pojawiał się jakiś crossover, natychmiast stawał się wydarzeniem w świecie komiksu i powodował wrzenie krwi u fanów. Niestety, ale natłok tego typu akcji w ostatnich latach sprawia, że do następnych przełomowych i najbardziej znamiennych wydarzeń w świecie Marvela podchodzę z coraz większą obojętnością. Znów ktoś zginie, ktoś ożyje, a finał będzie obfitował w spektakularne batalie. Tylko co z tego, skoro ostatecznie większość tych opowieści jest bardzo rozczarowująca. Szczęśliwie w „Samym strachu części 1” mamy to, co najlepsze w tego typu akcjach, czyli zawiązanie fabuły. Na razie jeszcze nie bardzo wiemy o co chodzi i obserwujemy, jak rozpada się znany nam świat, a także reakcje na te wydarzenia poszczególnych postaci. Tym razem za całość nie odpowiada Bendis, a Matt Fraction i ta zmiana jest widoczna. Przede wszystkim wraca jasny podział na dobrych i złych (choć czasem ci źli są tymi dobrymi), a bohaterowie zamiast walczyć ze sobą, muszą stanąć ramię w ramię, by pokonać wspólnego wroga. Czyli, przynajmniej w tomie pierwszym, jest po bożemu. Tym razem głównym przeciwnikiem jest córka Red Sculla – Sin. Odnajduje w opuszczonym schronie swojego ojca tajemniczy manuskrypt, dzięki któremu uwalnia uwięzionego na dnie Rowu Mariańskiego pewnego nieprzyjemnego starca o imieniu Wszechojciec, który rozrzuca po świecie magiczne młoty podobne do tego, jaki dzierży Thor. Ci, którzy je uniosą zamieniają się w Godnych, czyli potężnych legionistów zniszczenia o tak mrożących krew w żyłach ksywkach, jak Kuurth: Niszczyciel Kamienia, Mokk: Niszczyciel Wiary, Greithoth: Niszczyciel Woli czy Nul: Niszczyciel Światów. Co ciekawe rekrutami nie są tylko czystej wody czarne haraktery pokroju Juggernauta, Absorbing Mana, czy Titanii, ale również ci, których powszechnie uważa się za postacie pozytywne – Hulk i The Thing. Aby nie było za łatwo w międzyczasie Thor przy pomocy ochotników składających się z mieszkańców Midgardu postanawia odbudować zniszczony Asgard. Nie podoba się to jego ojcu, który uważa, że Gromowładny jest kiepskim władcą i to jego niesubordynacja doprowadziła do upadku wspaniałej siedziby bogów. Takiego Odyna jeszcze nie widzieliśmy. Do tej pory grał rolę „wujka dobra rada” i zawsze wspierał syna. Teraz nareszcie ujawniła się jego nordycka natura okrutnika i nieustępliwego satrapy. Jak zatem widać scenariusz obfituje w intrygujące zwroty akcji, których mam nadzieję nie zaprzepaści kontynuacja. Jednak pomimo sporego wkładu w całość Fractiona, najbardziej zapadł mi w pamięć prolog autorstwa Eda Brubakera z rysunkami Scota Eatona, kiedy Sin penetruje kryjówkę Red Sculla. Ma w sobie sporo z klimatu znanego z „Hellboya” Mike’a Mignoli, czyli de facto z twórczości Lovecrafta. Pod względem wizualnym „Sam strach” również wypada interesująco. Może kreska Stuarta Immonena, który odpowiada za główną oś fabuły nie jest specjalnie powalająca i plasuje się w marvelowskiej średniej, ale za to wstęp i dodatki nadrabiają to z nawiązką. Pod koniec mamy bowiem zestaw kilku krótkich historii, poświęconych kolejnym Godnym. Tu nie tylko wykazują się różni scenarzyści, ale i graficy, którzy preferują bardzo odmienne style. Od bardzo komiksowego (Javuer Pulido, Eric Canete) do naturalistycznego (Elia Bonetti, Clayton Henry). Trudno ocenić „Sam strach” bez jego kontynuacji, ale póki co mam nadzieję na dobre czytadło. A czy będzie to łakomy kąsek dla marvelomaniaka, czy też ciężkostrawny zakalec przekonamy się za kilka numerów.
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #88: Sam strach. Część 1 Tytuł oryginalny: Fear Itself. Part One Data wydania: 6 kwietnia 2016 ISBN: 978-83-2820-329-7 Format: 174s. 170×260mm; oprawa twarda Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 70% |