„Kocham cię, Lilith”, debiutancka powieść Radka Raka, jest przede wszystkim poetycka: oniryczna, bluźniercza, utkana z fantasmagorii, a więcej niż samej erotyki jest w niej kulturowych i symbolicznych odniesień. Uczta przepięknej polszczyzny i rozświetlonych barwami cielesno-duchowych wizji.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak zazwyczaj u tego autora są cerkwie, Bóg idący przez góry, Ruskie Bukowniki, z których jedzie się PKS-sem do Jeruzalem i mrok czający się w ludzkich sercach – jednak akurat ta książka, w porównaniu z niektórymi opowiadaniami Raka, wydaje mi się raczej lekka. Być może jest to sprzeczne z założeniami, z jakimi powieść pisano, lecz mimo całej rozdzierającej samotności i tęsknoty, o której przecież w jakimś wymiarze jest, mnie przede wszystkim całkowicie zagarniają język i wizja – rzeczywistość przeplatająca się jak w warkoczu, nitki dygresji, równocześnie sprzecznych i niesprzecznych ze sobą. Zwykle określenie „logika snu” nie nastawia mnie pozytywnie do tekstu, tu jednak jest w tym pewien nieubłagany – i właśnie lekki, ulotny – acz nieuchronny porządek. Czytelnik śni z narratorem kolejne warstwy snu. Widać, jak „Kocham cię, Lilith” wyrasta z opublikowanego w „Lampie” krótkiego opowiadania „Ścigałem się z burzą”, oprócz nazw własnych i miejsc wynosząc z niego to właśnie mistyczno-zmysłowe zachwycenie. Bohater, jeżeli wierzyć jego narracji, jest farmaceutycznym przedstawicielem handlowym, wilczkiem współczesnego kapitalizmu, pewnym siebie, przystojnym łowcą kobiecych spojrzeń. Tyle tylko że ten obraz sypie się nieco i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze sam Robert przyznaje, że nie daje rady pracować w tym tempie, choruje, a czytelnik widzi, że i z tym powodzeniem u kobiet, to bywa różnie. Uderza nieumiejętność przekroczenia bariery realnego kontaktu, nawet nie chodzi już o seks – rzeczywisty czy wyobrażony – ale o samotność rozumianą jako niewidzialny emocjonalny dystans. Drugi poziom niespójności to bogactwo świata wewnętrznego, biblijnych odniesień – narrator zdaje się być bliższy duchowo młodemu mnichowi z „Imienia róży”, który podniecającą kobietę sam sobie opisuje językiem „Pieśni nad pieśniami”, niż XXI-wiecznemu rzutkiemu wyznawcy hasła „każda moja”. Trudno mi ocenić, czy ten dysonans dopełnia kreację samego bohatera (nieprzystosowanego tak naprawdę do „ostrego, testosteronowego” funkcjonowania, widzącego świat jako głębszy – i poniekąd groźniejszy), a na ile po prostu narrator jest w tym samym stopniu umowny, co wszystkie inne pojawiające się w powieści postaci: wymieniające się płynnie, dopełniające się nawzajem jak aktorzy grający w kolejnych sztukach różne role. Książkę czytałam w wersji papierowej i jako przedmiot jest bardzo piękna, co wydaje mi się warte zaznaczenia. Okładka sama w sobie też bardzo mi się podoba: jest i lekka, i poetycka, i symboliczna (ta niebieskość jak toń wody pogrążająca dziewczęta w lepki miłosny upał). Tyle że nic kompletnie nie ma z samą powieścią wspólnego, bo wśród wszystkich wariantów opisywanych wydarzeń akurat wzajemnej fascynacji kobiecej to nijak tam nie ma. To powieść o męskiej pogoni za Lilith. Narzucał mi się z uporem cytat z „Fausta” o wiecznej kobiecości, która pociąga wzwyż – czy tu aby jednak wzwyż? Czy odwrotnie – w ból i wieczne niezaspokojenie? Dla nieszczęsnego Roberta Małgorzata-Ewa, jedząca pączki i jak Ewa „pachnąca mlekiem” (a nie jak Lilith – krwią), ta Małgorzata jest dla niego chyba równie jak Lilith przerażająca.
Tytuł: Kocham cię, Lilith Data wydania: 3 kwietnia 2014 ISBN: 978-83-7839-737-3 Format: 344s. 130×201mm; oprawa twarda Cena: 34,– Gatunek: obyczajowa Ekstrakt: 80% |