– Może jednak pozwolisz Paskulcowi dokończyć – obudził mnie Samuel. – Pewnie będzie tylko bredził bez sensu, ale jak sobie pogada, to przynajmniej morale mu wzrośnie. Wystarczająco będzie zdołowany potem, jak już nas wyrzucą na śmietnik. Odetchnąłem głęboko. Otworzyłem oczy i uśmiechnąłem się. Z odrobiną wysiłku. A potem pozwoliłem Paskulcowi mówić. Paskulec był urażony. Nie oczekiwał przeprosin. Dobrze wie, mówił, że w wojsku przełożeni nie przepraszają swoich podwładnych, chociaż on byłby równie dobrym przełożonym jak ja. Inaczej było w cywilu, wspomniał. Jak pracował w stajni i pomógł chorej krowie, to na początku gospodarz na niego nakrzyczał, że daje jej jakieś zielsko z pola, ale potem przeprosił. Tutaj zaczął cytować gospodarza, a ja, wciąż uśmiechnięty, gotowałem się w środku i resztką sił powstrzymywałem się, by nie rzucić się mu do gardła. Paskulec mówił. Paskulec wybaczał. Paskulec rozwodził się nad swoim opanowaniem i zimną krwią. Coś we mnie pękło. Przestałem się przejmować i tylko kiwałem głową, uśmiechając się kretyńsko. I wówczas nagle zauważyłem, że Paskulec zaczął mówić z sensem. To było tak niezwykłe, że zaszokowany kazałem mu przerwać i powtórzyć. Powtórzył, a to, co powiedział, wciąż miało sens. Otóż generał wybierał się na zabawę następnej nocy. Około szóstej wieczór. Organizowano bal na cześć miejscowej elity, kupców, fabrykantów, zresztą nieważne, kogo tam zaproszono. Ważne było to, że zaproszono również generała i jego adiutantów. Tak więc gabinet będzie pusty od szóstej wieczór aż do czasu, gdy pierwszy adiutant pokona kaca. Podniecony wstałem i usiadłem, i znowu wstałem. – W porządku, Paskulec. Udzielam pochwały. Pójdziesz razem ze Szmatułą do magazynu i przyniesiecie nam sprzęt: liny, kotwy, wytrychy… Aha, jeszcze kiełbasa. – A piwo? – wtrącił Szmatuła. – Po cholerę piwo? – Na sucho będziemy się tą kiełbasą zapychać? – To dla psa, idioto. Trzeba go przekupić. – Psy nie piją piwa? – zdziwił się Szmatuła. Nie mogło mu się to pomieścić w głowie. No bo jak to, skrzat pije piwo, a pies nie? Trudno czasami pojąć, na jakich zasadach funkcjonuje umysł gnoma. – Żadnego piwa. Nie, zaraz! – Zastanowiłem się. – Przynieście. Na wypadek, gdyby koboldzianka zebrała swoją rodzinę i chciała nam bruździć. Rzucimy im, oni się uchleją i nie będą przeszkadzać. – Bury, ja nie dam rady tyle przynieść, ile oni dadzą radę wypić – trzeźwo zauważył Szmatuła. – W takim razie daj spokój z piwem. Czekamy na was pod oknem gabinetu, dokładnie pół godziny przed szóstą. Dokładnie za pięć szósta wysłałem Samuela, żeby sprawdził, co się dzieje. Wrócił po pół godzinie, razem z Paskulcem. Szmatuła dostał boleści i został w łóżku. Nie wyglądało na to, by udawał, zapewniał mnie Samuel. Być może na tle nerwowym przed akcją. Skląłem ich cicho, ale bez gniewu, za dużą ulgę czułem na ich widok. Mieli cały potrzebny sprzęt. Mogliśmy zaczynać. Najpierw zakradłem się do psa, żeby z nim pogadać. Poszło mi trudniej, niż myślałem. Bydlę pochodziło z południa, mówiło jakimś niezrozumiałym dialektem, naszego ani szkierbskiego nie rozumiało. Na szczęście byłem kiedyś na południu i spróbowałem paru tamtejszych języków. Okazało się, że coś tam łapał po maglarsku, ucieszyłem się nawet, ale przedwcześnie. Szło ciężko, musiałem pomagać sobie gestami, on Maglarem nie był, rozumiał piąte przez dziesiąte – takie tam „siad!” czy „nie rusz!”, ja znałem tylko kilka podstawowych zwrotów, w tym jeden wulgarny. Długo trwało, zanim mu wytłumaczyłem, o co chodzi. Pies kręcił nosem i coś tam burczał, chociaż kusiłem kiełbasą podtykaną pod sam pysk. Najpierw sądziłem, że taki obowiązkowy, ale nie; zrozumiałem na koniec, że nie lubi myśliwskiej. Zgodził się ostatecznie na tę myśliwską i obiecał, że nie będzie nas zauważać, ale robił to tylko w imię starej solidarności i braterstwa między psami a skrzatami. Chłopaki w krzakach podskakiwali z niecierpliwości. Kazałem im się opanować. Paskulec został na czatach. Ja z Samuelem odczekaliśmy, aż wartownik z psem okrąży budynek – kundel oblizywał się i ostentacyjnie odwracał od nas pysk – i przez szeroki trawnik oddzielający nas od żywopłotu przyskoczyliśmy do ściany. – Teraz do góry – powiedziałem. Samuel skinął głową. Parapet na parterze był za wysoko, by do niego doskoczyć. Rzucił do góry linę z kotwą. Skrzaty, jak wiadomo, rzucają bardzo celnie. Kotwa zaczepiła się o coś na parapecie, Samuel pociągnął linę, naprężyła się. Pierwszy przystąpiłem do wspinaczki. Samuel zaraz za mną. To chyba był błąd. Kotwa zaczepiła się o doniczkę na parapecie. Jakiś kretyn wystawił kwiatki na parapet, by było ładniej. Doniczka ważyła sporo, ale nie aż tyle, by utrzymać mnie i Samuela równocześnie. Łupnęła w dół, a my obaj ciężko padliśmy na ziemię. Hałas rzecz jasna zwrócił uwagę wartowników. Usłyszałem ich nawoływanie i tupot nóg. Skoczyliśmy przez trawnik ku zbawczym krzakom, ale zanim tam dotarliśmy, pojawili się dwaj żołnierze z psem. Trzymane przez nich wysoko lampy rzucały migotliwe światło. Przypadliśmy do trawy. – Co to było? – zapytał jeden z wartowników, ten z psem. – Widzisz coś, Jaśko? Nazwany Jaśkiem ostrożnie zbliżał się do okna. Nie widział nas, ale tylko dlatego, że nie patrzył pod nogi. Jeszcze chwila, jeszcze jedna chwila i będzie po nas. – To chyba doniczka spadła – powiedział niepewnie, ściskając nerwowo karabin. – Doniczka? – zdziwił się drugi strażnik. – Sama spadła? Nie może być. W czasie, gdy ja i Samuel wciskaliśmy się w ziemię trawnika, modląc się, by nas wartownicy nie rozdeptali w nieuwadze (a zarazem by nas nie zauważyli), Paskulec doznał jednego z tych rzadkich przebłysków, które sprawiały, że mimo wszystko nie uważaliśmy go za skończonego idiotę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Miau, miau – powiedział i zaszeleścił zachęcająco krzakami. Wartownicy zamarli i odwrócili się do nas plecami, mrużąc oczy i wpatrując się w ciemność. – Co to było? – mruknął jeden z nich, podnosząc wyżej lampę. Pies, zgodnie z umową, siedział na zadzie i udawał, że go nie ma. – Co to było? – Kot, debilu – syknął Paskulec spomiędzy liści. Obaj wartownicy, słysząc to, podnieśli karabiny i wypalili w krzaki. Paskulec nie wytrzymał nerwowo i rzucił się do ucieczki. Tymczasem nadbiegało więcej żołnierzy niosących lampy i karabiny. Pies, spuszczony ze smyczy, pobiegł przed siebie, honorowo w innym kierunku niż Paskulec. Przez następny kwadrans po trawniku ganiali żołnierze, grzejąc z karabinów w ciemność. To cud, że nikt nas nie zadeptał. – Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! – Na trawnik wpadł jakiś oficer i machając rękoma, starał się uspokoić rozgorączkowanych żołnierzy. – Co się stało? – Ktoś zakradał się do kwatery, panie poruczniku – zameldował wartownik, kładąc lampę na ziemi i przepisowo salutując oficerowi. – Strącił doniczkę i wtedy… – A co to takiego? – Poczułem, jak włosy stają mi dęba na głowie. Leżałem akurat na skraju kręgu światła, rzucanego przez lampę. Zaraz mnie zauważy, poruczniczyna jeden. Oficer zrobił dwa kroki w przód i… I zapadł się po pas w ziemię. – Chopoki! Dekonspiracja! – dobiegł głos z podziemi. – Wróg wykrył podkop! – To łoficer jakowysik! Za buty łoficerka, ciongonć za buty! – darły się inne głosy, a oficer szamotał się i wzywał pomocy. Wartownicy skoczyli do niego, potykając się i przeszkadzając sobie nawzajem, a ja i Samuel skorzystaliśmy z okazji. Nie, nie uciekliśmy. Dopadliśmy rynny i schowaliśmy się w środku. Potem – gdy już wydobyto porucznika spod ziemi (bez butów i w obszarpanych spodniach), wysłano patrole w poszukiwaniu autorów podkopu, gdy przeszukano cały trawnik, i wreszcie gdy wszystko znowu się uspokoiło – Samuel ostrożnie wychylił nos. – W porządku, teren czysty – powiedział. – To co, wracamy do siebie? – Nie dokończyliśmy akcji, Sam – odparłem. – Nie chcesz chyba wrócić do Skutwińskiego z pustymi rękoma? Wracamy pod okno. Ale teraz ja rzucam linę. Najpierw na parter, stamtąd na piętro. Tym razem bez żadnych przeszkód. Okno do gabinetu było uchylone, tak jak mówił Szmatuła. Wskoczyliśmy do środka cichuteńko jak skrzaty. Jak cienie skrzatów. Szybko przebiegliśmy po dywanie. Ja wskoczyłem na biurko, Samuel myszkował po szafach. |