Zamieszczamy fragment powieści Milesa Camerona „Okrutny miecz”. Książka będąca drugim tomem cyklu „Syn zdrajcy” ukazała się nakładem Wydawnictwa MAG.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Liwiapolis – Morgan Mortimir Gdy Czerwony Rycerz opuścił siedzibę Smoka z Zielonych Wzgórz i zmierzał na południe do Gospody Dormling, pochodzący z Harndonu Morgan Mortimir siedział w sali wykładowej w stolicy cesarstwa, Liwiapolis.
Sala lekcyjna miała ponad tysiąc lat; stały w niej ciemne dębowe ławki z solidnymi pulpitami, każda przeznaczona dla czterech uczniów. Sto pokoleń przyszłych magistrów wyryło w nich napisy w archaickim i dziesięciu innych językach tak głęboko, że człowiek mógł tylko się dziwić, dlaczego profesorowie i nauczyciele przymykali oko na te akty wandalizmu. Przedzielone słupkami okna z szybkami oprawionymi w ołów umożliwiały mglisty widok na świat znudzonemu czy zniechęconemu uczniowi. Morgan dzielił ławkę z trojgiem studentów: Anną i Kateriną, siostrami z jednego z tuzina dużych klasztorów w mieście, niemal niewidzialnymi w długich brązowych szatach i barbetach, oraz swoim jedynym prawie przyjacielem, Etruskiem, synem podesty cudzoziemskich kupców, Antoniem Baldesce. Nauczyciel logiki rozejrzał się po klasie. – Niech ktoś, kto nie jest Mortimirem, powie mi, dlaczego. Szesnaścioro studentów zaawansowanej taumaturgii hermetycznej niespokojnie wierciło się w ławkach. – Śmiało, moje dzieci – zachęcił ich magister Abraham. Był Jahadutą, pierwszym, jakiego Morgan poznał. Należał do najłagodniejszych mistrzów, dopóki nie doszedł do wniosku, że jest ignorowany. Zatrzymał spojrzenie na młodym Etrusku. – Baldesce? – zapytał. Jego głos brzmiał o pół oktawy wyżej, podniesiony w wyrazie akademickiego zniecierpliwienia. Cisza była bolesna. – Pozwolę sobie ponownie przedstawić problem – kontynuował magister Abraham coraz bardziej niebezpiecznym tonem. – Dlaczego nie można władać mocą hermetyczną wewnątrz własnego pałacu pamięci? Z ust siostry Kateriny popłynął cichutki dźwięk bardzo podobny do jęku. Siostra Anna przygryzła dolną wargę. Baldesce nie należał do tych młodzieńców, którzy się wiercą. – Nie mam pojęcia – odparł. Wzruszył ramionami. – Ale jeśli mi wolno zgadywać… – Nie – syknął Abraham. – Na tym etapie nie interesują mnie zgadywanki. Rozumiemy się, młody Mortimirze? Mortimir nie umiał przeobrazić potentia w ops, ale przeczytał każdą dostępną księgę wiedzy tajemnej i wszystkie zwoje filozofii etycznej czy praktycznej, jakie mu wpadły w ręce. Spojrzał w oczy magistra… i się zawahał. Jeśli nie udzieli odpowiedzi, czy koleżanki i koledzy choć trochę go polubią? Prawdopodobnie nie. Tak czy owak, pieprzyć ich. – Magistrze, sądzę, że można manipulować eterealem wewnątrz pałacu pamięci. Przypuszczam, że nie powinno się tego robić. – Mortimir wzruszył ramionami jak Baldesce, ale wymowa gestu była zupełnie inna. U niego sugerowała, że ma więcej do powiedzenia, u Antonia zaś wyrażała obojętność. Magister Abraham podrapał się po podbródku pod długą brodą, nie spuszczając oczu z Mortimira. – Skąd ci przyszła do głowy taka dziwaczna herezja? – zapytał. Bez powodzenia próbował ukryć, że jest zadowolony. – Z dzieła Gladius Capitalis Wetroniusza. I z θανατηφόρα σπαθί Heraklita. Siostra Anna skrzywiła się, słysząc, z jakim akcentem mówi w górnym archaickim – z albańskim, nie miejscowym moreańskim. Magister Abraham miał dziwny nawyk stukania palcami po zębach i teraz właśnie to robił. Kiedy miał palce powalane atramentem, czasami plamił zęby. Pokiwał głową. – Tak. Zwój zatytułowany Okrutny Miecz. Broń, która w ten sam sposób będzie się sprawiać w świecie realnym i eterealnym, co sugeruje, że można ją wykuć w pałacu pamięci i następnie użyć… gdziekolwiek. – Pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Jakie byłyby skutki użycia broni wewnątrz pałacu pamięci? Umilkł na jedno uderzenie serca. Piętnaścioro studentów zbladło na myśl o dosłownym zniszczeniu pieczołowicie przechowywanych wspomnień i zaklęć. – Ale ty nie mógłbyś ich poznać, prawda, Mortimirze? – zapytał magister Abraham. Było to pytanie retoryczne. Teraz on wzruszył ramionami. – Zmykajcie, dzieci. Czeka was alchemia. Mortimirze, zostań. Uczniowie śpieszne wyszli, wielu z opuszczonymi głowami, żeby uniknąć oka mistrza. Czasami na zakończenie demonstrował swoją moc, wyczarowując potężne błyskawice, wymierzane w starannie wybrane cele albo na chybił trafił. Mortimir siedział i bawił się różańcem, a po wyjściu ostatniego ucznia wstał z takim wdziękiem, na jaki mu pozwalało szybko rosnące ciało. Podszedł do mistrza. Starszy mężczyzna ściągnął brwi. – Masz błyskotliwy umysł – powiedział. – I pracujesz ciężej niż większość tych gamoni. – Wzruszył ramionami i podał mu zwój. – Przykro mi, młody człowieku. Przykro mi żartować z twoich porażek i równie przykro, że muszę ci to przekazać. Mortimir nawet nie musiał rozwijać zwoju. – Wezwanie od patriarchy? Magister pokiwał głową i ruszył do wyjścia. Gdy otworzył drzwi, Mortimir usłyszał głosy kolegi Baldesce i Zervasa, drugiego ucznia z Morei, i zbiorowy śmiech. Nie miał pojęcia, czy mówią o nim, ale w tej chwili wszystkich ich nienawidził. Wezwanie w jego ręce oznaczało, że po raz kolejny zostanie przeegzaminowany, i jeśli zawiedzie, będzie musiał wrócić do domu. Przez całe życie ciężko pracował, żeby tu się dostać. A teraz poniesie porażkę. Czasami bardzo trudno jest być cudownym dzieckiem. Morgan Mortimir miał szesnaście lat i rósł tak szybko, że wyrósł ze wszystkich swoich ubrań. Twarz miał tak młodą, że pomimo wzrostu czasami mógł uchodzić za dwunastolatka. Był wysoki i chudy, ale nie w sposób, jaki mógłby mu przydawać autorytetu czy godności. Był niezdarny i, co gorsza, miał młodzieńczy trądzik i jego twarz pokrywały pryszcze z białymi łebkami, wskutek czego moreańskie siostry na zajęciach z filozofii praktycznej przezwały go „Dżumą”. I Morgan wiedział, że jest Dżumą. Był za młody, żeby tu studiować, a poza tym pomimo fenomenalnej inteligencji brakowało mu zdolności do manipulowania światem bezpośrednio przez fantazmię albo choćby alchemię. Miał ogromne możliwości, ale nie umiał ich wykorzystać. Po prostu nie był w stanie pojąć istoty samej surowej mocy. Nie umiał przemienić potentia w ops. Był dość mądry, żeby poznać, kiedy nie jest mile widziany. Nikt w wielkiej szkole wyższej filozofii i metafizyki nie chciał mieć z nim do czynienia, chyba że szukano kozła ofiarnego. Nie chcieli, żeby cytował im źródła, które znał na pamięć, albo wyjaśniał zawiłości eterealu w terminach matematycznych. Chcieli, żeby władał mocą albo odszedł. Siedział w małej tawernie w największym mieście cywilizowanego świata i gapił się w kubek wina. Po chwili gapił się w następny. A później w trzeci. Przez cały dzień, codziennie, magistrowie stawiali go w sytuacjach mających na celu odblokowanie jego mocy. Jego zdolność do wykrywania czarów – na przykład najsłabszych emanacji z Cravenfish – zasługiwała na ich pochwały. Każdy z nich się zgadzał, że chłopiec ma talent. Miał fenomenalny wynik, jeśli chodzi o potentia. Ale przestali mówić to głośno i często. A dzisiaj dostał wezwanie od patriarchy, który przeprowadzał rozmowę z każdym kandydatem, zanim go uznał za niezawodnego pod względem teologicznym i nadał mu stopień. W następną niedzielę. Mortimir przygryzł wargę, chcąc się powstrzymać od płaczu, ale nic to nie dało i zapłakał. Gorzkie, głupie rozczulanie się nad sobą było czystą dziecinadą i tego nienawidził, lecz mimo to płakał coraz mocniej. Patriarcha odeśle go do domu. Dom nawet nie był taki zły. Po prostu reprezentował utratę wszystkiego, czego pragnął. Chciał mieszkać w Liwiapolis wśród olśniewających kobiet odzianych w mieniące się tkaniny, rozmawiających o filozofii z mężczyznami, którzy pisali książki, zamiast wymachiwać mieczami. Tu było jego miejsce, nie w barbarzyńskim Harndonie. A może nie. W gospodzie już nawet nie przysłali dziewczyny, żeby nalała mu wina. Do jego stołu podszedł stary pomarszczony łotr o chytrym spojrzeniu. Mortimir skinął na niego, żeby napełnił kubek. – Najpierw zapłać – powiedział mężczyzna, akcentując słowa, żeby klientowi nie umknęła ich złowieszcza wymowa. Mortimir nosił albański kaftan, buty z cholewami i miecz. Z tego względu uchodził za barbarzyńcę i był traktowany jak głupiec. Zajrzał w głąb kubka z ciemnoczerwonym winem, lepszym winem, niż kiedykolwiek pił w domu – w porównaniu z tym te albańskie były cieniami prawdziwej postaci. Zaklął. Znał na pamięć wszystkie teorie. Po prostu nie potrafił ich wykorzystać w praktyce. Dżuma. Zaraził się nią w dzieciństwie, przynajmniej tak mówili, i medyk, który najbardziej się nim interesował, ze straszliwą ostatecznością powiedział, że czasami choroba powoduje w mózgu zmiany, które zabijają zdolność kanalizowania mocy. Zamówił czwarty kubek wybornego wina i po raz kolejny postanowił, że odbierze sobie życie. Wiedział, że samobójstwo jest grzechem śmiertelnym, więc jego dusza na wieki będzie płonąć w piekle. Pomyślał, że to stosowne, ponieważ, zabijając się, wyrządzi krzywdę Bogu. Miłosiernemu Bogu, który pragnął, żeby grzesznicy odczuwali żal za grzechy i do niego przychodzili. Gówno dostaniesz, popaprańcu! Dzięki naukom magistrów o dwoistości natury ludzkiej przy piątym kubku wina dostrzegł straszne, głupie błędy w swojej teologii. Po śmierci, rzecz jasna, nie będzie więcej wina. W tym momencie wypadki wieczoru przyjęły obrót, który go zaskoczył. Przy jego stole przystanęła młoda kobieta, starsza od niego i bardziej światowa, dobrze ubrana i najwyraźniej zamożna. Rozejrzała się nerwowo, potem z irytacją. Wino go ośmieliło. Wstał i zgiął się w ukłonie, przekonany, że robi to z większym wdziękiem niż zwykle. – Pani? Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał w swoim najlepszym górnym archaickim, jeszcze bardziej płynnym niż zwykle. Jego największym osiągnięciem w Harndonie było opanowanie sztuki czytania i pisania w tym języku, a tutaj władali nim nawet przestępcy. W Morei była to ich ojczysta mowa. Odwróciła się i jej uśmiech błysnął jak światło ze ślepej latarki. – Ach, panie, wybacz. – Zarumieniła się. – Nie przywykłam rozmawiać z mężczyzną w miejscu publicznym – dodała, unosząc wachlarz i zasłaniając twarz, choć nie dość szybko, żeby ukryć kawaleryjską szarżę koloru, który spłynął po szyi i… Rozejrzał się. Minęły godziny, odkąd tu przyszedł – zignorował wezwania na wieczorną modlitwę, podobnie jak niektórzy z klientów, ale żołądek nagle mu zasugerował, że musi ukrócić jedzeniem swoje nowo odkryte upodobanie do pijaństwa. Nawet jeśli później postanowi skoczyć z mostu. Rzucenie się na miecz nie wchodziło w rachubę – był zbyt długi. Stwierdził, że znowu siada, trochę jakby we śnie. W jakimś zakamarku umysłu usłyszał głos: „Chyba się spiłem”. Był już kiedyś pijany, dwa razy. Ale nie tak jak teraz. – Możesz się do mnie przysiąść? – zaproponował, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Zerknęła znad wachlarza. – Naprawdę nie mogę – odparła. – Czekam na ojca, który się spóźnia. Na Dziewicę Parthenos, nie jest to miejsce dla damy. Ocenił, że ma może dziewiętnaście lat, ale nie miał większego doświadczenia, jeśli chodzi o kontakty z damami, szczególnie moreańskimi. W zajęciach filozoficznych uczestniczyły zakonnice, ale wszystkie nosiły welony i nic o nich nie wiedział; znał tylko ich głosy i prędkość, z jaką je irytował. Nie mógłby powiedzieć, czy jest piękna, pospolita, czy brzydka jak grzech śmiertelny, ale jej rumieniec i maniery sprawiły mu przyjemność. – Proszę, siądź ze mną, nie sprawię ci kłopotów – powiedział. Wstał, zastanawiając się, kiedy tak niegrzecznie usiadł. – Siądź, a ja będę krążyć po izbie, dopóki nie przyjdzie twój ojciec… Chciał przejść od słów do czynów, ale pchnęła go wachlarzem z powrotem na ławę. – Nie zrobisz takiego głupstwa, chociaż propozycja jest uprzejma jak na barbarzyńcę – powiedziała. Lekko go pchnęła i znów siedział. Ona też usiadła. Było to jak wertowanie ilustrowanej Biblii. Musiał odgadywać, które części pominął – kiedy usiadła? Czy ma wdzięczne ruchy? – Jak trafiłeś do naszego pięknego miasta? – zapytała. Mortimir westchnął. – Matka posłała mnie na uniwersytet – odparł z odrobinę zbyt dużym zarozumialstwem, czego był w pełni świadom. – Musisz być bardzo mądry! Uśmiechnął się z goryczą. – Bardzo – mruknął. Nagle zjawił się oberżysta, niemal okrągły zupełnie łysy stary łajdak, nalewający coś z dzbana. Dziewczyna zachichotała, podziękował mu i izba lekko zwirowała. – Jestem… jestem taki mądry, że… – Mortimir szukał słów, żeby coś dodać. Jesteś taki mądry, że odpowiadasz na każde pytanie na każdych zajęciach, nawet kiedy wiesz, że to wkurza twoich kolegów; taki mądry, że nie znasz się na żartach; taki mądry, że nie umiesz rozmawiać z dziewczyną; taki mądry, że nie potrafisz sporządzić najprostszego fantazmu… Zatrzepotała wachlarzem. – Gdzie jest ojciec? – zapytała retorycznie. Trzeźwa, analityczna część jego umysłu zauważyła, że nawet się nie rozejrzała, wypowiadając te słowa. Wysnuł teorię, że przywykła do tego, że zawsze ktoś jej służy, i prawdopodobnie sama nie umie o siebie zadbać. Uśmiechnęła się. – Pochodzisz z dobrej rodziny? Czym jest dobra rodzina pośród barbarzyńców? Była zabawna. Roześmiał się. – Mój ojciec jest lordem – odparł. – No… był. Dopóki nie umarł. To skomplikowane. Westchnęła. – Co jest skomplikowane? Nie śpieszę się, szczególnie jeśli nie przestaniesz mnie częstować kandiańskim winem i małmazją. – Wachlarz zatrzepotał, tym razem jakby w innym rytmie, więc przez chwilę widział jej całą twarz. Był wniebowzięty. Rozmawiam z moreańską arystokratką! Próbował otrząsnąć się z podekscytowania, bo przecież pamiętał, że jego celem ostatecznym jest autodestrukcja. Ale interesowało go niewiele rzeczy poza mówieniem o sobie, a wino w żaden sposób go nie hamowało. |