– Gratuluję, to jedna z tych exaluminetae uniones, dużych, szlachetnych, świetlistych pereł. Rzadki okaz, duża wartość. – Dzielił się z Sarą telefonicznie nowinami. – Ci, którzy księżyc uznają za swego przewodnika, którzy nie sięgają powyżej sublunarnej strefy, nazywają perłę kroplą księżycowej poświaty. Inni wolą kojarzyć ją ze słońcem. Czy pani wie, Saro, że Abraham nosił w uchu kolczyk z perłą? Gdy patriarcha umarł, Pan zabrał klejnot i powiesił go na brzegu słonecznej tarczy. Jedno pewne – perła pozbawiona słońca umiera wcześniej. Może tej Janowej ktoś wzbraniał dostępu do słonecznego ciepła i powietrza? Taki cenny i delikatny klejnot trzeba przechowywać w jedwabnym woreczku, od czasu do czasu cieszyć nim wzrok i przecierać sandałowym olejkiem. Taak, poobserwuję jeszcze perłę po tych wszystkich zabiegach i na nowo zamocuję w dawnym uchwycie. Jest teraz odrobinę mniejsza, ale dużo piękniejsza, wielce urodziwa, niech się Jan nie martwi. W jego obecności perła nabierze jeszcze blasku, jeśli… jeśli go lubi. Bo perły takie są. Pięknieją dla tych, których kochają. A pani Jana podobno nie sposób nie kochać. Niestety w czasie wyjmowania perły musiałem trochę naruszyć smoka. Potrzebuję więc jeszcze trochę czasu. Dużo państwu za to wszystko nie policzę, proszę się nie obawiać. Dla jubilera taka praca to przyjemność i zaszczyt. Nieczęsto widuje się cuda, nieczęsto. Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. Teraz ja mam do pani prośbę. W najbliższy poniedziałek mamy niewielkie spotkanie. Jak co miesiąc, tu niedaleko, na pięterku nad małą galerią, o siódmej. Tak, tak, dziewiętnasta. Niewielki krąg przyjaciół, poszukiwaczy prawdy. Czytamy, rozmawiamy, czasem spieramy się o to i owo. Czy zechciałaby pani przyprowadzić do nas Jana? Mam wrażenie, że on mógłby coś istotnego wnieść do tych naszych spotkań. Na miejscu wytłumaczę wszystko. Dlaczego dawny mistrz złotniczy, który perłę oprawiał, nadał uchwytowi akurat kształt smoka? Czemu dał smokowi oczy z diamentów? A nie ze szmaragdów, jak radzą alchemiczne księgi. Perła pochodzi z wody, diament rodzi się z ognia. Ogień i woda. Czy może być gorsze połączenie? Marcin patrzył w skrzące się zimno oczy gada. Mam ci znów powierzyć tę piękność? Masz do niej specjalne prawa? Perła jest twoja, smoku? Powiedz, należy do ciebie czy Jana? A może trzeba ci ją zabrać? Tak, tak właśnie uczynię. Wydłubię ci te paskudne oczy i dam cię do zabawy kotu – przeniósł wzrok na perłę – a jej zrobię nowy uchwyt, godny, szlachetny – na dalszą drogę. Bo, jeśli się nie mylę – przysunął perłę do twarzy – czeka cię wkrótce długa droga, daleka. Nieprawdaż, moja piękna? Oczy smoka rozbłysły, a może tak się tylko Marcinowi zdawało. Było mu na przemian zimno i gorąco. Od serca, to na pewno od serca. Weźmie więc teraz pod język małą białą tabletkę. Kici, kici, gdzieś się to podział, głupi kocie? Buras, a chodźże tu, mleko czeka. Ot, durne, niewdzięczne stworzenie. Ale w poniedziałek nie przyszli. – Jan źle się wczoraj czuł – tłumaczyła ich nieobecność Sara. – Może na następne? Jeśli nic nie stanie im na przeszkodzie. To jakaś grupa religijna? Jesteście religijną sektą? Niezupełnie? Co to znaczy: „niezupełnie”? Więc jednak… Czemu chce pan wciągnąć w to mojego Jana? To nie jest dobry pomysł. A jak się miewa nasza perła? Czy jest już gotowa? Bardzo proszę o pośpiech, wie pan, jak nam na tym zależy. W piątkowe popołudnia Marcin oddawał się błogiemu nieróbstwu. I tym razem, jak zwykle, siedział w środkowej, mniejszej sali kawiarni „Lustrzana” przy ulubionym stoliku pod oknem, sączył słabą niesłodzoną kawę (serce ma swoje roszczenia) i przeglądał leniwie prasę. Tu wolno było palić. Marcin nie palił, co prawda, już od dawna, ale nie usiedziałby ani chwili bez potencjalnej przynajmniej sposobności sięgnięcia po papierosa. Papierośnica i zapalniczka leżały więc na wszelki wypadek pod ręką. Oglądał w lustrach zwielokrotnione odbicia kawiarnianych gości, patrzył na przechodniów za oknem i czekał cierpliwie na dwóch przyjaciół, którzy towarzyszyli mu w tych piątkowych celebracjach od lat. Ostatnie dni przyniosły tyle nowego, wprowadziły w jego życie tak wiele zamętu, że stary jubiler czuł przemożną potrzebę podzielenia się swoimi rozterkami. Sara, przede wszystkim – Sara. Czemu ta głupia dziewczyna wzbrania mu dostępu do Jana? Do Jana, który na pewno… Spokojnie, spokojnie. I na dokładkę jeszcze ten kot – gdzież on się zapodział? – Nie czujesz się błogo, Marcinie? – Maks, emerytowany wykładowca fizyki, przyszedł pierwszy. – Mamy piątek, wiosna nadchodzi szybkimi krokami, wieczory już długie i ciepłe. Tylko patrzeć, a panienki pokażą swoje piękne nogi i biusty. To co z tego, że nam tylko pokażą? Ja już się z tym ograniczeniem zmysłowych doznań dawno pogodziłem. Więc cieszy mnie perspektywa nawet tylko takich emocji. O, pani mecenasowa, rączki całuję. Jaki piękny kapelusz! A la madame Lebrun. No, a jakże się ma, brachu, twoja perełka? Nie rozpuściłeś jej całkiem w tym kwasie, jak to się przytrafiło pewnej egipskiej władczyni? Maks był jednym z konsultantów Marcina przy leczeniu perły. Zapiekły ateusz, prześmiewca; do jego drwin z siebie i wszystkich dokoła Marcin zdążył już się przyzwyczaić, więc machnął tylko ręką, jakby odpędzał muchę. – Szalom. – Henryk, który swój mały warsztat zegarmistrzowski miał po drugiej stronie Marcinowego podwórka, nadszedł drugi. – Słuchajcie, słuchajcie, trafił do mnie stary francuski zegar, z czasów Restauracji, który pokazuje miesiące, dni tygodnia i fazy księżyca. Godziny oczywiście też. Coś mu się pokręciło i myli się czasami. Ale, ale, czy opowiesz nam w końcu, Marcinie, o tym twoim mesjaszu? My Żydzi wciąż na niego czekamy. Podzielisz się chyba z nami tą dobrą nowiną. Czy ty naprawdę uważasz tego Jana za jakiegoś proroka? Bójże się Boga, Marcinie. Co innego czytać stare gnostyckie księgi, teoretyzować o Deus absconditus, co innego zaś głosić herezje! Toż to gorsze, niż te twoje żarty z naszego Jahwe-Stworzyciela. Bójże się Boga. Ale ty w Boga-Ojca w Niebiosach wątpisz, więc kogo masz się bać? No, dobrze, dobrze… Sam już nie wiem, czy nie wolę filozofii życiowej Maksa. Ten w nic nie wierzy i ma przynajmniej spokój. Byli więc w komplecie. Marcin pełnił dziś obowiązki gospodarza. – Zamówiłem dla was po małym koniaczku i szarlotce. Tak, dla ciebie, Henryku, bez bitej śmietany. Jakże tam twoja wątroba? Coś wykrzywiony dziś jesteś ponad normę i pożółkłeś, więc niespecjalnie chyba. To tak jak z moim sercem. Na ogół dobrze, ale wtedy, gdy pytają – źle. Tylko nasz Maksiu trzyma się dzielnie. Pan Bóg się go obawia, więc i nieszczęść na niego nie zsyła. Woli oddalić dzień spotkania. Pani Bożenka zaraz nam wszystko tu zgrabnie doniesie. O, jest! Bądźcie teraz łaskawi nie zabierać waszych starczych, wątłych głosów przez najbliższą godzinę. Uwaga – niczego od was nie oczekuję, żadnych uwag, rad czy komentarzy. Jesteście zwierciadłem, w którym, jak w tych tu lustrach wkoło, odbije się moja opowieść. Jeśli uznacie, że wasz stary druh postradał zmysły – trudno. To ryzyko, które podejmuję świadomie. Cicho więc, panowie! Złotnik spróbował koniaku, zakołysał kieliszkiem, wypił jednym haustem. – Dobry! Ale do rzeczy. Jak wiecie, jakiś czas temu trafiła w moje ręce dziwna perła. Nie codziennie przydarza się jubilerowi coś takiego. To nadzwyczajny klejnot. Nie mówię tu nawet o jej urodzie, która sama w sobie jest niezwykła (nie widziałem jeszcze okazu o takim wewnętrznym blasku). Nie, ja mam na myśli pochodzenie perły, jej… jej starożytność. To nie jest, moi panowie, zwykła perła; według ostrożnych szacunków twoich uniwersyteckich kolegów, Maksymilianie, ona może mieć, uważaj, i z tysiąc pięćset lat! A może dwa tysiące… Jakim cudem nie rozpadła się jeszcze w proch i kurz, zapytasz. Nie wiem, pojęcia nie mam. Może przechowywano ją w jakimś wyjątkowym miejscu? Perły wyciągane na światło dzienne ze starych grobowców rozsypują się, rozpadają natychmiast. Ta zaś ma się bardzo dobrze, chociaż żyjąc tak długo poczerniała bardzo i dopiero specjalne zabiegi przywróciły jej naturalne piękno. Nie odmłodziłem jej całkiem, niestety, ale efekt i tak jest zadziwiający. To wszystko sprzeczne jest ze zdrowym rozsądkiem i naszą wiedzą na temat pereł. To absurd, powiecie, i będziecie mieli rację; one nie żyją dłużej niż dwieście, trzysta lat. Co więcej, potwierdzając poniekąd tę hipotezę, szacowni koledzy z naszego muzeum dają sobie wszystkie muzealne ręce uciąć, że mocowanie perły, czyli złoty uchwyt w kształcie małego smoka, jest pochodzenia syryjskiego lub egipskiego i datują go na pierwsze lata naszej historycznej ery; coś około 50–100 roku po narodzeniu Chrystusa! Do perły dołączony był filigranowy złoty łańcuszek – ten jest niewinnym młodziankiem, wykonano go prawdopodobnie w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia. Pytacie, czy nie boję się trzymać takiego skarbu w swoim sejfie, w warsztacie? Boję się i to bardzo. Ale nie dlatego, że ktoś mi go może ukraść, nie dlatego, panowie. Poprawił się w fotelu, dziobnął ciasto, wyjął zapalniczkę i zaczął obracać ją w palcach. – Dobra szarlotka, jabłka soczyste i kwaśne jak trzeba. Ach, gdybyż to tylko o perłę chodziło… Zaniosą ją do muzeum lub sprzedadzą na aukcji i dostaną furę pieniędzy. Z czego dla mnie malutka prowizja. Ale, uważajcie – nie zaniosą i nie sprzedadzą. Ponieważ perła należy do Jana, więc ten świat nie ma do niej żadnych praw. Cóż tak na mnie patrzycie? Nie, nie piłem dziś nic poza tym jednym koniaczkiem. Z kieszeni marynarki wyjął zwitek kartek. |