To nie taka częsta przypadłość – aby zespół, który zbudził się po ćwierćwiekowym letargu, nagrał najlepszą płytę w karierze. Ile może być takich przypadków w naturze – jeden na sto tysięcy, jeden na milion? Najważniejsze jednak, że się zdarzają. Istotne też, by – gdy już do nich dojdzie – czatować w pobliżu. Dlatego właśnie warto wytropić „Libertad”, najnowszą produkcję francuskiego kwartetu Anaïd, a wytropiwszy, poddać się nieprzemijającemu pięknu ich muzyki.  |  | ‹Libertad›
|
Jeśli kiedyś zdawaliście sobie nawet sprawę z istnienia takiej grupy (co wcale nie jest oczywiste, ponieważ nigdy nie znajdowała się ona na topie), to było ostatnio dużo czasu, aby o niej zapomnieć. Dwadzieścia pięć lat. Jedno pokolenie. Anaïd powstało w specyficznym, skrajnie nieodpowiednim momencie – w 1985 roku, kiedy moda na francuski awangardowy jazz-rock (zwany Zeuhlem), zdawało się, bezpowrotnie przemijała. Ale co poradzicie na to, gdy ktoś się uprze. Tymi, którzy się uparli, byli zaś wibrafonista (grający także, jeżeli zaistnieje taka potrzeba, na instrumentach klawiszowych i perkusji) Jean-Max Delva oraz jego ówczesna dziewczyna, a później małżonka, wokalistka Emmanuelle Lionet. Zaskakujące mogło być to, że chociaż sami nie posiadali szczególnego dorobku, udało im się namówić do współpracy muzyków naprawdę wielkiego formatu, przede wszystkim angielskiego basistę Hugh Hoppera (znanego na przykład z Soft Machine) oraz francuską pianistkę jazzową Sophię Domancich (z kwartetu Eltona Deana). Poza nimi pierwszy skład Anaïd uzupełnili jeszcze gitarzysta Patrice Meyer oraz grający na syntezatorach Patrick Morgenthaler. W sekstecie nagrali materiał na debiutancką płytę, który wydali (na dodatek własnym sumptem) w 1986 roku jedynie na kasecie – „Vêtue de noir”. Zawarta na tym wydawnictwie minimalistyczna jazzrockowa muzyka była mariażem Zeuhlu spod znaku francuskich grup Magma i ZAO oraz belgijskiego COS z angielską awangardą reprezentowaną chociażby przez National Health czy Henry Cow. Niektórzy dopatrywali się jeszcze wpływów legendarnego Gongu z połowy lat 70. ubiegłego wieku. Jakich by jednak nie wskazywać inspiracji, nie zmienia to faktu, że francuska grupa (z brytyjskim akcentem) poświęcała się tworzeniu muzyki skrajnie niekomercyjnej. Na sukces – nawet minimalny – liczyć więc nie mogła. Mimo to w 1989 roku nagrała jeszcze jedną płytę, zatytułowaną „Belladonna”, którą również wydała za własne pieniądze, choć tym razem na winylowym krążku. Zmienił się w tym czasie dość znacznie skład. Do Lionet i Delvy dołączyli Jean-Marc Houssepian, który podzielił się po równo z Hopperem partiami basowymi, saksofonista Pierre-Marie Bonafos oraz perkusista Christian Hossaine. I ta płyta przeszła jednak niezauważona, co przyczyniło się – po czterech latach działalności – do zwinięcia żagli. Gdy jednak chwilę później nastała era kompaktów, wydano pamiątkową płytę „Four Years”, na której znalazła się cała „Belladonna” oraz dwie kompozycje z „Vêtue de noir”. Niestety, nie oznaczało to wcale powrotu zespołu. Na ten moment trzeba było poczekać do 2014 roku. To wtedy Emmanuelle i Jean-Max zdecydowali się reaktywować Anaïd. Do wspólnej pracy namówili jeszcze… własnego syna, grającego na gitarze Alexisa, oraz basistę Laurenta Feixa. Można jedynie podejrzewać, że ich marzeniem byłoby zatrudnienie Hugh Hoppera, tyle że Brytyjczyk zmarł pięć lat wcześniej na białaczkę. W nowym, okrojonym w porównaniu z oryginalnym, składzie przystąpili do pracy nad premierowym materiałem.  | |
W jej trakcie wykruszył się Feix i kiedy w końcu w maju tego roku zespół wszedł do studia nagraniowego Openear w La Rochelle, miejsce Laurenta musiał zająć Ludovic Métayer. Efektem sesji stała się płyta „Libertad”, wydana pod koniec lipca przez jeden z sublabeli słynnej wytwórni Musea (rodem z Metzu). Wzorem grup sprzed czterdziestu-trzydziestu lat, Anaïd nie przeholowali z długością opublikowanego materiału – na album trafiło sześć kompozycji (autorstwa małżeństwa Delvów), trwających czterdzieści dwie minuty (bez kilku sekund). Jak się okazało, to wystarczająco, aby wprawić słuchaczy w zachwyt i skłonić do niewyjmowania płyty z odtwarzacza przez kolejne dni lub nawet tygodnie. Francuzi pozostali wierni stylistyce obranej przed trzema dekadami. Jak niegdyś na „Belladonnie”, tak teraz na „Libertad” – otrzymujemy od nich porcję awangardowego jazz-rocka z elementami minimalistycznej muzyki współczesnej i śpiewu operowego. Wszystko to brzmi jednak po stokroć lepiej i dojrzalej. Mimo to i teraz nie wróżymy zespołowi sukcesu – wszak wciąż grają muzykę zdecydowanie zbyt trudną w odbiorze dla przeciętnego słuchacza. Pięknym wprowadzeniem do świata Anaïd jest otwierająca album „Barcelona”, ozdobiona perfekcyjnie czystym, ale i pełnym emocji głosem Emmanuelle. To on przydaje tej kompozycji mocy, która z czasem przechodzi na partię gitary Alexisa. Co istotne, instrument ten nie odgrywa tutaj, jak często w Zeuhlu lat 70., roli drugoplanowej; solówki Delvy juniora skrzą się rockowym pazurem, niejednokrotnie wprowadzając formację na mocno progresywne tory. „La Louve” zaczyna się bardzo sennie; na tle gitary i fortepianu rozbrzmiewa natchniony głos Lionet, który może kojarzyć się z folkowymi balladami rudowłosej Kanadyjki Loreeny McKennitt. Ten klimat zostaje utrzymany do samego końca, a pogłębia go jeszcze powłóczysta partia gitary Alexisa, stanowiąca podkład do eterycznej wokalizy matki. W nostalgiczny nastrój wprawia także „Kate”, w której balladowo-rockowemu podkładowi towarzyszy utrzymany w stylistyce muzyki dawnej śpiew. Śpiew – dodajmy – absolutnie chwytający za serce, niemal hipnotycznie uzależniający, podobnie zresztą jak pojawiająca się w dalszej części partia gitary. Utwór stopniowo zyskuje też na sile, choć ani przez moment nie zbacza z obranej na początku, pełnej tęsknoty, drogi. „La Libanaise” otwierają syntezatory, do których następnie dołączają sekcja rytmiczna i gitara. Utwór – najdłuższy w całym zestawie – przez ponad sześć (z dziesięciu) minut płynie bardzo wolno, dzięki czemu słuchacze mają wystarczająco dużo czasu, aby po raz kolejny nasycić zmysły śpiewem Emmanuelle. W drugiej części muzycy Anaïd podkręcają natomiast tempo, pokazując swój rockowy pazur. Zadziorna partia Alexisa Delvy przenosi nas w nieco inny wymiar, nie psując jednak, co istotne, budowanej uprzednio z mozołem struktury. Za opus magnum wydawnictwa uznać należy kompozycję tytułową, tyleż zawdzięczającą zeuhlowej klasyce, co muzyce dawnej (tutaj kłania się niemieckie Helium Vola Ernsta Horna) i neoklasycystycznemu darkwave’owi (w klimacie wczesnych płyt Dead Can Dance). Album zamyka utwór „Mister Hopper”, poświęcony oczywiście zmarłemu w czerwcu 2009 roku pierwszemu basiście Anaïd, Hugh Hopperowi. Pewnie też z tego powodu jest on najbardziej jazzowym fragmentem „Libertad”. Co jednak nie zmienia faktu, że jest to przede wszystkim przepiękna pieśń żałobna, wspaniały hołd oddany człowiekowi, który przed laty wyciągnął przyjazną dłoń i pomógł w karierze początkującym artystom. Gdyby żył, pewnie, choćby jako gość, pojawiłby się na nowej produkcji Francuzów. A tak zmuszony jest jedynie do kibicowania im z zaświatów. Skład: Emmanuelle Lionet-Delva – śpiew, instrumenty klawiszowe Jean-Max Delva – wibrafon, instrumenty klawiszowe, perkusja Alexis Delva – gitara elektryczna Ludovic Métayer – gitara basowa
Tytuł: Libertad Wykonawca / Kompozytor: AnaïdData wydania: 24 lipca 2016 Nośnik: CD Czas trwania: 41:51 Gatunek: jazz, rock Utwory CD1 1) Barcelona: 04:54 2) La Louve: 07:46 3) Kate: 04:54 4) La Libanaise: 10:36 5) Libertad: 08:29 6) Mister Hopper: 05:11 Ekstrakt: 80% |