powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CLIX)
wrzesień 2016

Basso ostinato
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Parę słów wstępu, dobrze? To coś niecoś rozjaśni. Przeczekamy tymczasem burzę; ależ się rozpadało! Spotkałam go dwa tygodnie temu, gdy stał przy skrzyżowaniu i bezradnie patrzył na samochody przecinające ulice. W ręce miał… zaraz pan zobaczy, z czym przyszliśmy. Czy nie przeszkadzamy, jest już chyba późno? Pan pewnie po pracy. Nie miał, nie ma żadnych dokumentów, nie umiał, nie umie wytłumaczyć, kim był, kim jest, skąd przyjechał i dokąd jedzie, a może idzie? „Jestem Jan”. Jak dalej? Echo. Gdzie mieszkasz? Echo. „Jestem Jan i mam tylko ją. Znalazłem ją w końcu, tyle że ona…” Przedstawił się nieporadnie i wyciągnął rękę przed siebie. To dużo, prawda? To wszystko wyjaśnia! – Roześmiała się. – I co miałam z nim zrobić? Zabrałam do siebie, umyłam, przycięłam brodę, nakarmiłam, ubrałam, schowałam dobrze to coś, co miał w ręce i… odtąd z nim jestem. Nie potrafię nawet powiedzieć, dlaczego. Wygląda jak jaki uchodźca. Strach był, nie powiem. My nawet ze sobą nie śpimy. To przecież zwyczajny łazęga. Ma, tak na oko, ze trzydzieści, trzydzieści pięć lat, to jedno, co może w nim pewne. Pan myśli: zwariowała dziewczyna do imentu. Dźgnie nożem, okradnie. Niby tak, a jednak… Pański kot ma na ten temat inny pogląd. Jak ma na imię? Buras? Chodź i do mnie, koteczku.
Drugie, co zastanowiło Marcina, to sam Jan, jego osoba, jego… – stary nie umiał szybko znaleźć dobrego słowa – „człowieczeństwo”. Cóż za głupie określenie, kto tak teraz mówi? I co w ogóle znaczy? Zirytował się – zamiast iść do domu, zrobić sobie kąpiel, zjeść lekką, pożywną kolację, wypić ziółka, zażyć przepisaną porcję leków, poczytać przed zaśnięciem Walentyniana, on rozmawia z jakąś dziwną kobietą (Walentynian – więc tak widocznie być musi), która plecie trzy po trzy, i… i trudno ukryć – jest coś zastanawiającego w tym jej młodym towarzyszu, jakaś nieuchwytna łagodność i… tkliwość. Nawet, gdy tak tu stoi i nic nie mówi, gdy tylko patrzy na nich tymi swoimi czarnymi, spokojnymi oczami. Marcin spojrzał na zegarek, ale nadstawił uszu. Cóż ona tam znowu mówi?
– Już, już przechodzę do rzeczy, ale skoro pan chce o nim słuchać… Ja tak lubię o nim opowiadać. A tam leje i leje. Gdy wychodzę do pracy, on zostaje w domu, siedzi, słucha i patrzy. Tak twierdzi. Czego słucha? Pytałam. Wszystkiego – szumu ulicy, wiatru w kominie albo świerszcza, płyt, które ja mu nastawiam, śpiewu ptaków, które teraz gromadą obsiadają ganek, ciszy. Na co patrzy? Pytałam. Na wszystko – na niebo za oknem, na regał z książkami, kwiaty w wazonie, na ludzi w telewizorze, na muchę, która spaceruje po ścianie (niech pan zgadnie, dokąd idzie ta mucha, no dokąd? Do niego, a jakże! Pospiesznie!). Słucha, patrzy, rozmyśla. Bo – jak twierdzi – już prawie rozumie, jest blisko, tak blisko! Czego dowodem to, co zaraz panu złotnikowi pokażę. On czasem wychodzi na miasto. Rozmawia wtedy z ludźmi, a oni – da pan wiarę? – oni go słuchają. Chociaż wcale nie muszą. Jak słuchają! Jakby nauczycielem był jakimś. A przecież dziwne rzeczy im mówi i wcale nie słodkie. O bogactwie i biedzie, sprawiedliwości, pokoju. Jakbym to już kiedyś słyszała. Więcej milczy, a głosu nie podnosi nigdy; patrzy cierpliwie, spokój od niego płynie, dobroć taka, że w człowieku ufność wzbiera i jak pies czy kot chętnie by się do niego łasił i przytulał. No, czasami ludzie się śmieją, są tacy, co drwią z niego, że mówi od rzeczy. Ale on nawet wtedy nie złości się, nie krzyczy. Woli odejść, odchodzi. I tylko we mnie ma wtedy oparcie, prawda, Janie? Mój drogi…
– Ależ się pani rozgadała. – Marcin przerwał szorstko. – Późno już, pora mi zamykać… Więc z czym państwo przychodzą? Tu jest warsztat złotniczy. Złotnik–jubiler, panienko.
– Z czym przychodzimy? No, z… perłą. Tu, w tym woreczku ją mamy. – Podniosła się z taboretu. – Niech pan złotnik, niech pan jubiler zobaczy. To perła, którą Jan trzymał w zaciśniętej dłoni, wtedy, gdy go po raz pierwszy spotkałam. Ta perła jest dla Jana czymś niesłychanie cennym, może to rodzinna pamiątka? Może łączy go z dawnym światem, z jego wspomnieniami, z tym, co odeszło, minęło? A może jest inna przyczyna? Jan mówi czasami o drodze, którą teraz wędruje. Ale z tą perłą i z tą drogą coś jest – według Jana – nie tak. On twierdzi, że ta perła powinna być jasna, różowa czy biała, a jest – ciemna, czarna prawie. Więc czy to prawdziwy klejnot? A może to imitacja, podróbka? Poza tym boi się, że ją zgubi, szczególnie martwi się tym jej dziwnym uchwytem. Że nie jest taki jak trzeba. Fakt, perła rusza się, chyboce. Ale tu jeszcze o coś innego chodzi, on czegoś się obawia, coś go niepokoi, dręczy.
Położyła rękę na dłoni złotnika.
– Więc jak, czy może pan tę perłę obejrzeć? Jest do niej złoty delikatny łańcuszek, pogięty trochę, leży na dnie woreczka. A ile to będzie kosztowało? Ja nie mam za dużo pieniędzy. Taka ekspertyza, no i ewentualnie naprawa? Trzeba na perłę uważać, bardzo, bardzo uważać. Chyba możemy panu zaufać? Janie, a co ty myślisz? Janie?
• • •
Burza odchodziła, nawałnica cichła, poszli. Jeszcze błysnęło, spokój. Buras przeciągnął się, wyprężył, jakby zbudzony z głębokiego snu, spojrzał na Marcina. No, stary, i co z tą kolacją? Prychnął nagle, zjeżył się i skoczył pod szafę. Stary złotnik otarł pot z czoła. Od chwili, gdy ujrzał perłę, nie umiał opanować ciekawości i… podniecenia. Położył ją ostrożnie na stole, na białej kartce papieru i oświetlił lampą. Wziął lupę do ręki. Na oko ma centymetr średnicy. Zmierzył. Nawet więcej! To znaczy, że waży, że waży… około 35-40 granów. Zdumiał się. To olbrzymka! Na pewno jest naturalna. Na sto procent. Tyle lat już pracuje w tym fachu, tyle perłowych kolii, tyle garniturów widział w swym życiu, nie mówiąc o pojedynczych okazach. Przy tym jest prawie idealnie kulista, ale ta jej kulistość, ten jej idealny owal nie jest sztuczny, „dmuchany”, jak u pereł hodowanych w chińskich jeziorach i morzach. Jest stalowoczarna, a to znaczy (jeśli nikt jej nie barwił azotanem srebra, co zaraz sprawdzi acetonem…), a to znaczy, że albo się taka urodziła, albo poczerniała tak ze starości. Powierzchnia mocno złuszczona, chropowata, czyżby więc…? W takim razie musi być stara, bardzo stara. Jak bardzo – oto jest pytanie. Dziś już jest zmęczony, oczy bolą, ale jutro zacznie wszystko sprawdzać. A cóż to za dziwne mocowanie? Rzeczywiście, Sara prawdę mówiła – wygląda na uszkodzone. Zaraz, zaraz, przyjrzał się uważnie i jeszcze raz przetarł ręką czoło. Smok. Skrzydlaty złoty smok o diamentowych wyłupiastych oczach trzymał perłę w szponach.
Już w domu, zaskoczony, poruszony, zdjął z półki „Dzieje apostoła Tomasza”. Długo potem wiercił się i kręcił na łóżku, nie mogąc usnąć. Nawet jeżeli jest tak, jak by można pomyśleć – co ma z tym wszystkim wspólnego ta dziewczyna, Sara? Jaką ona rolę ma do odegrania? No i ten smok. Jest czymś więcej niż zręcznie uformowaną grudką złota z zatopionymi w niej dwoma kamykami? Zagrzmiało z oddali. Wzdrygnął się, odegnał myśli. Najpierw obejrzy perłę. Nie, najpierw sprzeda pierścionek, co to go dziś skończył. Zaraz potem perła. A teraz pora spać. Zaraz potem perła.
W ciągu czterech szybkich dni Marcin zdobył całą, jego zdaniem, możliwą fizykalną wiedzę na temat Janowej perły (głębiej niż pierwszego wieczora w jej istotę na razie nie sięgał). Była, a jakże, prawdziwa, naturalna, jej stalowa czerń brała się z wieku a nie z pochodzenia, z wód, dajmy na to, karaibskich mórz. Struktura warstw i skład chemiczny wskazywały, że jest stara, o tak, bardzo stara. Marcin bał się pomyśleć, jak daleko w głąb dziejów sięga jej historia. Nieubłagany czas dał się jej przecież we znaki. Rozkład konchioliny nie posunął się co prawda tak mocno, by perle groziło rozsypanie się w proch, jednak złoty smok nie trzymał jej wystarczająco pewnie. Obawy Jana były uzasadnione. Czy tylko dlatego dręczył go niepokój? Pozostawało ustalić, jak perła wygląda naprawdę.
Marcin uzyskał, nie bez trudności, zgodę Sary na działania, jak to określił, „wkraczające w jaźń klejnotu”. Wyjęto ostrożnie perłę z objęć smoka. Po wyłuskaniu, obraniu, jak cebuli, z wierzchnich, zniszczonych warstw, po kąpieli w łagodnym roztworze kwasu i naświetleniu ultrafioletowymi promieniami okazało się, że perła ma barwę srebrzystobiałą z delikatnym orientem. Marcin patrzył na nią z rosnącym zachwytem, podziwiał linie papilarne, ryżowe tarasy, izolinie na jej mieniącej się, iryzującej powierzchni, na blask i światło sączące się z wnętrza.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.