powrót; do indeksunastwpna strona

nr 8 (CLX)
październik 2016

I od korka uchroń nas, Panie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Dokładnie tak. – Zofia Kowska skinęła głową. – Czasem tak bywa. Czasem precator jest przywiązany tylko do jednego autobusu i to jemu towarzyszy, a nie linii. Ba, przez długie lata Zbyszek taki był.
– A tata? – odważyłem się spytać, choć nim jeszcze zamknąłem usta, żałowałem, że się odezwałem. Wprawdzie nie miałem powodów obawiać się rozmów o ojcu, ale i tak czułem się nieswojo. W obecności Zofii Kowskiej zawsze czułem się nieswojo i zawsze miałem wrażenie, że czegokolwiek bym nie powiedział, będzie to jakiś straszliwy nietakt.
– Nie przywiązywał się do maszyn – odpowiedziała po dłuższej chwili milczenia Zofia Kowska i wbiła we mnie świdrujące spojrzenie znad okularów. – On już miał do kogo być przywiązanym.
• • •
No więc przez kolejne noce leżałem na zimnym betonie i wpatrywałem się w czarne niebo. Nawet było widać trochę gwiazd. Nie tak dużo jak w okolicach brzeźnieńskiego mola ani nie tyle co na obrzeżach Jasienia, ale zawsze trochę. Wokół mnie w równych szeregach stały autobusy – ale wszystkie milczały. Zaczynałem nawet być trochę zły, że żaden się nie chce odezwać. I nawet w duchu bałem się wyśmiać się za takie myślenie.
Swoją drogą, gdyby wtedy któraś maszyna się odezwała, pewnie bym zszedł na zawał i to byłby koniec mojej błyskotliwej kariery precatora.
Za dnia szlajałem się po – w dużej mierze opustoszałej – bazie, od czasu do czasu tylko podchodząc do stojącego samotnie autobusu i wpatrując się mu w zderzak. Nie bardzo wiedziałem, gdzie powinienem patrzeć przy nawiązywaniu kontaktu. Nie wiedziałem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Ale zdążyłem już wyrobić sobie teorię, że one są na mnie obrażone, bo nie patrzę im w twarz. Bo wodzę wzrokiem gdzieś po drzwiach czy lusterkach – a przecież z człowiekiem też się niewyraźnie rozmawia, jak lata spojrzeniem nie wiadomo gdzie. Może po prostu czuły się ignorowane?
Och, miałem wtedy wiele idiotycznych pomysłów. Okropnie się bałem myśli, że może po prostu się do tego nie nadaję – że najzwyczajniej w świecie jestem na to za głupi i nigdy nie uda mi się zostać precatorem. Zacząłem już podchodzić do całej sprawy ambicjonalnie.
Aż któregoś dnia przyszedł do bazy sam gwardian Hołysz. Wspierając się na pociągniętej ciemnym lakierem lasce, podkuśtykał do mnie, kiedy sterczałem bezradnie przed jakimś starym jelczem.
– Jak ci idzie, młody? – zapytał, wyrywając mnie ze smętnych rozmyślań.
Opuściłem głowę i wzruszyłem ramionami. Co miałem mówić? Że wcale nie idzie?
– Słabo… – mruknąłem w końcu.
– To lepiej, żebyś do jutra wybrał sobie maszynę albo dostaniesz to, co mamy najpilniejszego. – Kiedy wbiłem w gwardiana Hołysza pytające spojrzenie, ten westchnął ze zrezygnowaniem i podjął: – Zosia miała swoją szansę. Nie mogę dłużej czekać. Za dużo tras, za mało ludzi. Jutro ruszasz.
Stałem tak przez chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Panika ścisnęła mi żołądek. Przed oczami miałem wizję Pawluczuka rozrywanego przez tramwaje, tylko że to ja byłem Pawluczukiem. Już prawie czułem, jak kończyny wyrywają mi się ze stawów i jak pęka skóra. Wzdrygnąłem się, ale, nabrawszy głęboko powietrza, wypaliłem w końcu:
– Ten. – I pokazałem na tego nieszczęsnego jelcza, przed którym stałem.
Nie, wcale go nie słyszałem. To nie było żadne cudowne objawienie, że oto przyciśnięty do muru doznałem olśnienia i właśnie ten autobus jest moim sensem życia. Po prostu spanikowałem i wskazałem pierwszą z brzegu maszynę. Przecież to nie miało żadnego znaczenia – była mi dokładnie tak samo obojętna jak inne, a wiedziałem, że do rana niczego sobie tu nie znajdę.
– Jesteś pewien? – spytał Hołysz. Chyba nie wierzył, że ja tak na serio. I bardzo słusznie.
Skinąłem głową. Gwardian wymamrotał coś pod nosem i odkuśtykał, nawet się nie żegnając.
Resztę nocy spędziłem, krążąc wokół jelcza i błagając go, żeby współpracował.
• • •
Zofia Kowska była wściekła. Najpierw wykrzyczała, co myśli o gwardianie Hołyszu. Potem próbowała przekonać innych, żeby złożyli wotum nieufności, ale tamci tylko zbili się w przestraszoną grupkę i nie bardzo wiedzieli, co się w ogóle dzieje. A raczej wiedzieli, ale nie zamierzali się wtrącać. Po raz pierwszy odniosłem wtedy wrażenie, że chyba jest jakiś osobisty konflikt na linii Zofia Kowska – gwardian Hołysz.
Moja nauczycielka – myślę, że mogę ją tak nazywać – była bezradna. Miotała się w tę i z powrotem po zrujnowanej hali, wznosząc ręce ku niebu i wykrzykując kolejne klątwy, ale decyzje zapadły i nic nie mogła poradzić. Dostałem już swój różaniec, teksty znałem na pamięć, Ewelina Wożała miała mnie podwieźć pod Jana z Kolna, skąd ruszał mój jelcz na linii 108.
Ilustracja: <a href='mailto:aszady@uw.lublin.pl'>Agnieszka ‘Achika’ Szady</a>
Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady
Kiedy tak toczyliśmy się po nierównych ulicach podrdzewiałym dużym fiatem, zastanawiałem się, ile życia mi jeszcze zostało. Nie byłem w czepku urodzony jak Pawluczuk. A i jemu w ostatecznym rozrachunku niewiele to pomogło. Dwa kursy? Trzy? Przemknęło mi przez głowę, że mógłbym uciec. Wsiąść do autobusu, kilka przystanków dalej wysiąść i skierować się prosto na dworzec. Na litość boską, przecież to była tylko grupa zwykłych, rozmodlonych ludzi, w większości staruszków! Czemu ja się ich tak bałem?
Bo Pawluczuk.
Bo Zofia Kowska wyglądała na taką, która nie znosi sprzeciwu.
Bo nie miałem pojęcia, jak daleko tak naprawdę sięgają macki precatorów. W bazie na Hallera mieli „swojego człowieka”. Bóg raczy wiedzieć, gdzie jeszcze takich mieli. A jeśli na dworcu też?
Zakląłem w myślach.
Przed oczami przesuwały mi się kolejne budynki, ale ledwie je widziałem. Zupełnie nie wiem, kiedy minęliśmy szaro-niebieskie akademiki, galerię handlową i Uniwersytet Medyczny. Nagle samochód zatrzymał się, a do mnie jak przez bardzo grubą kołdrę doszedł stłumiony głos Eweliny Wożały:
– No, młody, siup. Powodzenia.
Próbowałem się uśmiechnąć na pożegnanie, ale jakoś mi nie wychodziło, dałem więc z tym spokój. Po prostu zatrzasnąłem drzwiczki i skierowałem się do autobusu.
Stał tam jak czerwony wyrzut sumienia. W środku panował ziąb jak diabli, skuliłem się więc jak potrafiłem najmocniej, po czym wydłubałem z kieszeni kurtki różaniec. W tej chwili już nawet nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam słowa modlitw. A jeśli przekręcę szyk wyrazów w wersie, ale zachowam sens zdania, to będzie się liczyło czy nie? Miałem wrażenie, że wszyscy wokół się na mnie gapią. No tak, na sfiksowanych, rozmodlonych staruszków w autobusie nie zwraca się za bardzo uwagi. Co innego na sfiksowanego, rozmodlonego szczawia. Starałem się trzymać różaniec tak, żeby nie było go widać. Kiedy narzuciłem na głowę kaptur, nie rzucało się tak w oczy to moje mamrotanie. Wiedziałem, że jestem bezskuteczny, ale przynajmniej nie czułem się jak skrajny idiota.
Wkrótce zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania.
A potem autobus sapnął ociężale, silnik wydał z siebie stłumiony ryk – i ruszyliśmy.
• • •
Na każdych światłach serce podchodziło mi do gardła. Wbijałem przerażone spojrzenie w pieszych, którzy – jak to piesi – drobili na samym krawężniku, jakby lada moment mieli wyskoczyć na ulicę wprost pod koła autobusu. Zaciskałem mocniej palce na różańcu ilekroć dostrzegłem, że za kierownicą wyprzedzającego nas samochodu siedzi kobieta. Nie jestem jakimś szowinistą, ale baby nie potrafią jeździć i nic na to nie poradzę. Są za mało dynamiczne na jazdę po mieście, zbyt ostrożne. Wiem, brzmi paradoksalnie, ale tak jest. Jak wjeżdżasz na skrzyżowanie, musisz wcisnąć gaz i po prostu przejechać, a nie toczyć się pięćdziesiątką i łypać na boki, czy przypadkiem coś nie jedzie. Bo jak tak będziesz robić, to w końcu na pewno coś przyjedzie.
W tamtej chwili byłem święcie przekonany, że to najgorsza podróż mojego życia.
• • •
Na pętli ledwie wysiadłem. Właściwie bardziej się wytoczyłem, z trudem nie padając na kolana, kiedy moje stopy dotknęły chodnika. Nie mogłem uwierzyć, że się udało. I cholernie nie chciałem znów tam wsiadać.
Doczłapałem do ławeczki i z westchnieniem ulgi siadłem. Sam nie rozumiałem, czemu aż tak się tym przejmuję. Przecież całe życie jeździłem komunikacją miejską i nigdy nic złego się nie działo. Czemu teraz by miało? Może po prostu powinienem jeździć jak zwykle, spokojnie i bez nerwów?
Pawluczuk.
Pawluczuk był odpowiedzią na wszystko. Paraliżował mnie i odbierał mi rozsądek.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.