Trudno uwierzyć, że „Vivę”, latynoską soap operę ze świata drag queens, zrealizował Irlandczyk od bzdurnych slasherów o morderczych grzybach i zabójczych pielęgniarkach. To trochę tak, jakby – przy odwróconym wektorze – Pedro Almodóvar nakręcił „Smoleńsk”.  |  | ‹Viva›
|
Co prawda u progu kariery, w latach 90., Paddy Breathnach reżyserował udane wyspiarskie dramaty i komedie, jednak dwa jego ostatnie filmy fabularne przed „Vivą” – „Shrooms” i „Freakdog” – to wyjątkowo nędzne horrory. Tym większe zaskoczenie, że to akurat ów autor stoi za queerowym melodramatem o fryzjerze-geju z Hawany, w dodatku do scenariusza innego Irlandczyka, Marka O’Hallorana, który dotąd również nie wychodził poza własny krąg kulturowy, pisząc m.in. dla Lenny’ego Abrahamsona. Kosmopolityczna wolta w karierach bardzo się obu twórcom opłaciła – „Viva” przeszła triumfalnie przez światowe festiwale i została irlandzkim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Nie znaczy to bynajmniej, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Najwięcej zastrzeżeń budzi właśnie scenariusz – wtórny, przewidywalny, oparty na topornie prostych dychotomiach. Widzieliście to już nie raz – ojciec-macho i wrażliwy syn walczący o jego akceptację. Grunt jednak, że fantastyczna obsada potrafi tchnąć życie w wyświechtany schemat. Świetny jest Héctor Medina jako Jesús, zagubiony introwertyk o delikatnej urodzie i takimże usposobieniu, który dopiero na scenie, w sukience, peruce i makijażu, zyskuje supermoce, niczym bohaterowie Marvela po wskoczeniu w trykoty i zaopatrzeniu się w odpowiednie gadżety. Równie bezbłędnie wypada Jorge Perugorría w roli Ángela, niegdyś boksera i lokalnej legendy, dziś byłego więźnia i alkoholika. Notabene, symbolika imion w zestawieniu z charakterystyką postaci prezentuje się cokolwiek pretensjonalnie: Ángel to oczywiście upadły anioł, Jesús – młody cierpiętnik uporczywie nadstawiający drugi policzek nawet tam, gdzie poświęcenie jest zwyczajnie zbędne. Dwóm znakomitym aktorom show kradnie jednak w każdym z (niestety) nielicznych wejść Luis Alberto García, kubański Udo Kier, w roli Mamy, szefowej drag queens, otaczającej Jesúsa opieką – zgadliście – iście matczyną. Można wręcz żałować, że kapitalna postać Mamy, na pozór gruboskórnej, lecz o gołębim sercu, nie znajduje głębszego rozwinięcia. Podobnie można być nieco rozczarowanym pobieżnym, zgoła turystycznym (ha!) potraktowaniem świata „dragów”, robiącego tu wyłącznie za egzotyczne tło dla ojcowsko-synowskiej love story. Kamera bardzo się pilnuje, by nie pokazać żadnej golizny, a sceny seksu – bez wyjątku smutnego, powodowanego przymusem ekonomicznym – kadrować pod kątem tak bezpiecznym, że do filmu śmiało można zasiąść z babcią w niedzielne popołudnie. Jednocześnie ta sama kamera fascynująco, z quasi-dokumentalnym zacięciem, prześlizguje się przez tętniące podskórną energią zakamarki hawańskich dzielnic biedy, gwarne bulwary pełne neonów i starych kabrioletów, duszne speluny, gdzie podstarzała klientela rwie prostytutki na tani rum. „Najwspanialsze slumsy świata”, kwituje w pewnym momencie Ángel – i łatwo go zrozumieć. Zdjęcia Cathala Wattersa to mocny atut filmu. Jest zatem „Viva” osobliwym crowd-pleaserem, niewesołą i nieszczególnie oryginalną opowieścią, która ma wszakże sporo wdzięku; chwilami balansuje na granicy kampu i taniej ckliwości, ale nigdy jej nie przekracza. Jest też filmem dużo lepszym, niż sugerowałaby to suma składowych. Pod względem konstrukcji przypomina skądinąd swoich bohaterów – po drodze niemało można mu zarzucić, ale finałowy performance do przepysznie patetycznego „El Amor” Yolandity Monge sprawia, że aż chce się poderwać z fotela i nagrodzić Jesúsa/Vivę owacjami na stojąco. Viva forever!
Tytuł: Viva Data premiery: 30 września 2016 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: Irlandia, Kuba Czas trwania: 100 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 80% |