powrót; do indeksunastwpna strona

nr 8 (CLX)
październik 2016

I od korka uchroń nas, Panie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Zosiu, spokojnie – zaczął niepewnie, ale Zofia Kowska pokręciła gwałtownie głową i powtórzyła:
– Nie jest gotów! Będzie katastrofa i co zrobisz? Kto ma być za to odpowiedzialny? Ja, bo się nim opiekuję? Czy ty, bo jesteś gwardianem? Czy on sam, bo nie dał rady? Nie, nie! Ja się nie zgadzam! Piotruś, sam coś powiedz!
Ostatnim zdaniem mnie zaskoczyła, więc nie bardzo wiedziałem, co miałbym wtrącić. Właściwie sam nie byłem przekonany, czy dałbym radę. Długo mnie szkolili, a Zofia Kowska powtarzała, żebym się wcale nie przejmował pierwszymi kursami, bo one nigdy nie są idealne. Ba, nawet doświadczonym precatorom zdarzają się małe stłuczki, korki i takie rzeczy… No tak, korki: to była ich największa zmora. Wydawało mi się, że jestem gotowy, ale kiedy doszło do zebrania i gwardian Hołysz wymienił moje nazwisko i linię, którą miałem objąć wraz z Eweliną Wożałą i starym Czykwinem, cała moja pewność siebie wyparowała w jednej chwili. Z drugiej strony, tak bardzo już chciałem robić coś więcej, niż tylko prowadzić durne monologi przed autobusami… Zresztą to był chyba mój największy problem. Zofia Kowska wiele razy targała mnie za ucho (a musiała do tego wspinać się na same czubki palców), sarkając, że to dla mnie ciągle są tylko „durne monologi”, podczas gdy już od dawna powinienem czuć mistyczną więź i powinienem słyszeć odpowiedzi autobusów. Ale miałem jakąś blokadę. Może faktycznie byłem za młody do tej roboty. Nie potrafiłem się zaangażować – myślałem, że to będzie praca jak każda inna, a okazało się, że tu potrzebne jest „powołanie”.
– Ja… Nie jestem pewien… – mruknąłem, spuszczając wzrok.
– Słuchajcie, nie ma nas już dużo, a pojazdów coraz więcej na ulicach. Młody da sobie radę. Miał dobrą nauczycielkę – jął wyjaśniać gwardian Hołysz.
– Nie miał dobrej – ucięła Zofia Kowska. – Nie obudziłam w nim aury. Będzie tylko mamroczącym dziwakiem, jak Pawluczuk.
• • •
O Pawluczuku wiele się nasłuchałem w czasie moich cotygodniowych odwiedzin w zajezdni. On sam od lat już nie żył, ale plotki o nim wciąż wzbudzały emocje. Z obecnych precatorów tylko Zofia Kowska znała go osobiście. Sławę zawdzięczał temu, że tak naprawdę wcale nie był precatorem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jego szkolenie skończyło się zaskakująco szybko, już po paru tygodniach twierdził, że ma aurę owiniętą wokół małego palca. Rwał się do jeżdżenia. Czasy były trudne, więc ówczesny gwardian puścił go na trasę. I, jak się okazało, było naprawdę nieźle. Żadnych korków, żadnych wypadków, autobusy jeździły równo z rozkładem. A potem precator z innej linii musiała iść do szpitala w związku z jakimiś komplikacjami po starej operacji kolana i Pawluczuka przenieśli.
I się zaczęło. Okazało się, że jego aura gdzieś wyparowała. Nijak nie potrafił jej ogarnąć, a na krzyżówce Rakoczego z Bulońską raz po raz dochodziło do wypadków. Nikt nie wiedział, co się stało. Chcieli odsunąć Pawluczuka, ale w końcu stanęło na tym, że posłali za nim obserwatora. I cóż się okazało? Stary cwaniak wcale nic nie robił. Wsiadał, drzemał, czytał gazety, czasem pomiętosił różaniec, ale nie modlił się.
Jak gwardian się o tym dowiedział, wpadł w furię. Kazał przywlec do siebie Pawluczuka w łańcuchach, zabrał na przesłuchanie. Pawluczuk chyba już wiedział, że przepadł, bo bez oporów wszystko opowiedział. Że nigdy żadnej aury nie czuł, że wcale go to nie obchodziło. Mruczał modlitwy, ale to nic nie dawało, więc w końcu nawet przestał mruczeć, bo go irytowało, że się na niego ludzie gapią. Na pierwszym przydziale dlatego szło mu tak dobrze, że to była jedna z bezpieczniejszych tras w mieście. A on… Cóż, on dodatkowo po prostu zawsze miał szczęście. Od maleńkości, zawsze lądował na cztery łapy, mimo że nic nie robił. Uznał, że w tej robocie wystarczy mu właśnie to jego szczęście i pewność siebie. I przez długi czas wystarczyło, ba! Ludzie zaczęli wierzyć, że to kandydat na nowego gwardiana, bo taki skuteczny, szybko się wkręcił i w ogóle. Hołysz taki zdolny nigdy nie był.
Gwardian Wieczfiński, znaczy ten poprzedni, nie był litościwym człowiekiem. Kazał przywiązać Pawluczuka do czterech tramwajów na krzyżówce i rozerwać go na strzępy. Zofia Kowska ponoć widziała to na własne oczy. Sama nigdy o tym się nie zająknęła, więc nie wiem, czy to prawda. Tak gadają precatorzy.
Łatwo chyba zrozumieć, czemu nie rwałem się do bycia drugim Pawluczukiem. Nie chciałem za wcześnie wsiąść w autobus.
• • •
Słońce chyliło się ku linii horyzontu, kiedy Hołysz i Zofia Kowska doszli wreszcie do porozumienia. Większość precatorów rozeszła się już do domów, przecież trzeba było nakarmić koty, podlać kwiatki, przygotować czyste ubrania na jutro i umyć włosy. Kilkoro jeszcze drzemało pod odrapanymi, pokrytymi graffiti ścianami, ale sam zacząłem ich delikatnie dobudzać, bo żal mi się robiło tych staruszków skulonych na zimnym betonie. Tacy byli przejęci i tacy obowiązkowi, że gotowi nabawić się zapalenia nerek, byle dotrwać do końca zebrania.
– Pójdziesz ze mną – oznajmiła wreszcie Zofia Kowska tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie wiedziałem, co ustaliła z gwardianem Hołyszem, więc po prostu posłusznie podążyłem za nią, pewien, że w odpowiednim czasie wszystko się wyjaśni.
• • •
– Piotrusiu – zaczęła, stawiając przede mną filiżankę kawy.
Tym razem siedzieliśmy w pokoju – kuchnia po zachodzie słońca nie była już tak przytulna. Zofia Kowska zakręcała tam na noc kaloryfery. Ale pokój – to zupełnie coś innego! Grzała tu jak diabli, w dzień było nie do wytrzymania. Grzała i otwierała okna, żeby świeże powietrze było. Zza przeszklonych drzwi rozchybotanego kredensu wpatrywały się w nas rzędy porcelanowych baletnic. Na początku myślałem, że może Zofia Kowska w młodości zajmowała się baletem, ale kiedy o to próbowałem zapytać, zbyła mnie drwiącym fuknięciem. Jakiś czas później przeprosiła i wyjaśniła, że to mieszkanie odziedziczyła po siostrze i to pamiątki po niej. Ona nie była sentymentalna i nie upychała po kątach żadnych figurek, na których przez lata tylko osiada kurz. Jej wystarczyła komódka z ustawionym na samym środku zdjęciem świętej pamięci siostry i jakiegoś wysokiego jegomościa, ponoć szwagra – choć powoli przestawałem już wierzyć w tę siostrę. No i cztery wygodne fotele ustawione wokół niskiej ławy. Co by nie mówić, one naprawdę były nieziemsko wygodne. Człowiek się w nich zapadał i zapominał o Bożym świecie, otulony miękkim jagnięcym runem, którym przykryte były siedziska. I nawet ta kawa przestawała być taka okropna. Chociaż czasem udawało mi się wybłagać u Zofii Kowskiej herbatę. Wtedy było jeszcze lepiej i zupełnie nie chciałem wracać do domu.
– Ustaliliśmy ze Zbyszkiem, co z tobą zrobić – kontynuowała Zofia Kowska, przypatrując się badawczo, jak dmucham na parującą kawę. – Udało mi się go przekonać, że nie jesteś jeszcze gotów na własne kursy.
Chyba czekała na jakąś reakcję z mojej strony, więc skinąłem głową. Ale tak naprawdę poczułem ogromną ulgę, bo bałem się coraz bardziej.
– Ale nie myśl sobie, że będziesz cały czas siedział w ciepełku, z dala od obowiązków. Masz problem, duży problem. – Odstawiwszy filiżankę, Zofia Kowska wstała i zaczęła dreptać w tę i z powrotem po pokoju. Miałem wrażenie, że ma dokładnie wyliczoną liczbę kroków, tak regularnie to wyglądało. – Ciągle nie ogarniasz aury. W ten sposób daleko nie zajedziesz. Najwyżej na jedno skrzyżowanie. – To był pierwszy raz, kiedy Zofia Kowska jakkolwiek nawiązała do Pawluczuka w rozmowie ze mną. Nie napierałem na temat, bo ewidentnie się skrzywiła i chyba nie chciała do tego wracać. Nie dziwię się: też bym nie chciał, gdybym był świadkiem rozrywania kogoś na ćwierci. – Przeprowadzisz się – oznajmiła po chwili milczenia.
Uniosłem brew i zastygłem w oczekiwaniu na jakieś wyjaśnienia.
– Baza na Hallera – podjęła Zofia Kowska, siorbiąc kawę. – Tam zamieszkasz. Spokojnie, nikt nie będzie ci przeszkadzał. Mamy tam swojego człowieka.
– Co mam tam robić? – zapytałem tylko, doskonale wiedząc, że od samego noclegu wśród autobusów się nie wyłgam. A przykład Pawluczuka ciągle jakoś zniechęcał mnie do jakichkolwiek sprzeciwów, choć jeszcze sobie tego nie uświadamiałem. Tak naprawdę to strach trzymał mnie wtedy przy precatorach.
– Nasłuchiwać – odparła Zofia Kowska takim tonem, jakby oznajmiała, ile kilogramów mąki mam kupić. – Wybierzesz sobie którąś maszynę.
– Wybiorę?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.