„Sam strach” to kolejne wielkie przedsięwzięcie w świecie superbohaterów. Dzięki dziewięćdziesiątemu szóstemu tomowi Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela możemy zobaczyć jego zakończenie. Dodajmy, że niezwykle wybuchowe.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na tle poprzednich imponujących swym rozmiarem crossoverów, jak „Tajna inwazja”, „Wojna domowa”, „Ród M” czy „Kraina cieni”, „Sam strach” jawi się jako opowieść dość konwencjonalna. Oto bowiem mamy jednego superwroga, który stanowi zagrożenie dla całej ludzkości, a celem najpopularniejszych postaci ze świata Marvela jest jego powstrzymanie. Czyli zasadniczo podstawa scenariusza nie należy do przesadnie skomplikowanych. Przynajmniej w porównaniu z walką o wprowadzenie ustawy o rejestracji zamaskowanych stróżów prawa czy dywersyjnym atakiem kosmicznej rasy Skrulli. Paradoksalnie ten fakt mógł stanowić o sile omawianej pozycji. Prosta historia, nastawiona na dramaty pojedynczych bohaterów, to jest coś, co mogło okazać się strzałem w dziesiątkę. Niestety, nie wyszło. A w każdym razie nie całkiem. Nie obarczałbym winą za rozczarowanie, jakim okazał się „Sam strach”, scenarzysty Matta Fractiona. Wydaje mi się, że robił, co mógł, by całość wypadła jak najbardziej interesująco, czego świadectwem są początkowe zeszyty miniserii, które poznaliśmy już w tomie 88. WKKM. Przedstawił wtedy Węża, czyli Wszechojca o mocach potężniejszych niż posiada sam Odyn, karmiącego się strachem. By wyzwolić go wśród ludzi, stworzył armię potworów, składającą się z postaci dobrze nam znanych z marvelowskiego uniwersum – zarówno tych złych (Juggernaut, Absorbing Man), jak i pozytywnych (The Thing, Hulk). Ich przemiana w Godnych następuje poprzez dotknięcie młota, który daje im niewyobrażalną moc, ale również zniewala umysł. Trzeba przyznać, że Fraction bardzo sprawnie porozmieszczał figury na szachownicy, by całość przerodziła się w imponującą walkę dobra ze złem, naznaczaną pojedynczymi dramatami. Zwłaszcza że czasu na pokonanie Węża nie było za dużo, albowiem Odyn w obawie przed jego mocą postanowił zniszczyć Midgard, czyli świat ludzi. Niestety, dobry koncept standardowo już (patrz: „Oblężenie” WKKM – 60 i „Krucjata dziecięca” WKKM – 84) został zniszczony przez nadmierny pośpiech i spłycenie emocjonalnej części fabuły. W wypadku „Samego strachu” winę po części ponosi samo kierownictwo Marvela, które zachęcone sukcesami kinowych wersji swoich postaci, postanowiło to wykorzystać. A że akurat triumfy na wielkim ekranie święciły przygody Kapitana Ameryki i Thora, zadecydowano, że Fraction tak ma poprowadzić fabułę, by uwypuklić rolę tych właśnie herosów. O tyle, o ile w przypadku Gromowładnego ów zabieg wydawał się całkiem uzasadniony i logiczny, to nadprogramowe występy człowieka z biała gwiazdą na czole już niekoniecznie. W odstawkę poszły również dziesiątki towarzyszących im postaci i tylko Iron Man wybił się z tłumu. Co prawda w dodatkach zamieszczonych na końcu albumu scenarzysta jest zachwycony swoją wizją i chwali sam siebie, że przy pomocy drobnych elementów potrafił oddać dramat poszczególnych postaci, ale ja całkiem nie rozumiem tego samouwielbienia. Na przykład wątek, kiedy Spider-Man olewa drużynę Kapitana i rusza na poszukiwania cioci May, wydaje się wetknięty na siłę. Zwłaszcza że w głównym nurcie opowieści pozostało kilka nie do końca wykorzystanych elementów, jak choćby prezentacja oręża, które mogłoby pomóc w walce, wybłagane u Odyna przez Tony’ego Starka. Sami Godni również mogliby dostać więcej miejsca dla siebie. Przecież nie rekrutują się wyłącznie z postaci ciemnej strony mocy i aż się prosi, by walkę z przemienionym The Thingiem rozegrać o wiele bardziej dramatycznie, niż miało to miejsce na łamach tej miniserii. Podobnie sprawa ma się z Hulkiem, który dopiero co o mało nie rozłożył na łopatki całego uniwersum. Z drugiej strony i tak dobrze, że się pojawiają, bo Juggernaut, Absorbing Man, Titania, Attuma i The Grey Gargoyle całkiem zaginęli w akcji. Przypuszczam, że ich perypetie zostały opowiedziane w którymś z zeszytów rozwijających miniserię, których nie mieliśmy okazji poznać w Polsce, niemniej w efekcie ma się odczucie, że w nasze ręce trafił półprodukt. Swoje do pogrążenia opowieści dołożył także rysownik Stevart Immonem, któremu ciężko jest tak naprawdę cokolwiek zarzucić, ale prezentuje tak nijaki styl, że praktycznie żaden z rozbuchanych akcją rysunków nie zostaje w pamięci. Poza tym nie wydaje mi się, by jego sterylna kreska pasowała do komiksu, który opowiada o strachu i obłędzie. A mogło być inaczej, czego dowód otrzymujemy w zamykającym tom epilogu z udziałem Kapitana Ameryki. Tam za szatę graficzną odpowiada Jackson Guice i jeśli to on, ze swoimi mrocznymi, naznaczonymi grubą warstwą tuszu pracami, odpowiadałby za całość, automatycznie jakość „Samego strachu” poszybowałaby o oczko wyżej. Ponieważ tak się nie stało, a do tego musimy cieszyć się wycinkiem w postaci jedynie pięciu zeszytów, które nie przedstawiają w wyczerpujący sposób dobrze zapowiadającej się historii, „Sam strach” okazuje się pozycją całkowicie zbędną. Owszem, sprawnie ją się czyta, ale równie szybko o niej zapomina. Dlatego też, choć z początku chciałem bronić tej serii przed falą krytyki, jaka na nią spadła, znając zakończenie, z ciężkim sercem muszę się do niej przyłączyć.
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #96: Sam strach. Część 2 Tytuł oryginalny: Fear Itself. Part Two Data wydania: 27 lipca 2016 ISBN: 978-83-2820-337-2 Format: 176s. 170×260mm; oprawa twarda Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 50% |