W kraju przesiąkniętym znużeniem w temacie katastrof lotniczych, przeniesienie na duży ekran „Cudu na rzece Hudson” może być całkiem skuteczną odtrutką. Choć w „Sullym” pojawiają się tak dobrze wszystkim znane synonimy dramatycznych komend jak „Pull Up”, „Terrain Ahead”, czy rozbieżności w przebiegu lądowania, to w filmie Clinta Eastwooda stanowią jedynie tło dla odmalowania codziennego ludzkiego heroizmu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Każdy, kto choć raz leciał samolotem z pewnością kojarzy litanijną instrukcję bezpieczeństwa wygłaszaną przez załogę przed każdym lotem. Maski z tlenem pojawią się przy spadku ciśnienia. Światła w podłodze poprowadzą do najbliższego wyjścia. W przypadku lądowania na wodzie – co jest mało prawdopodobnie - należy założyć kamizelkę umieszczoną pod własnym fotelem. 15 stycznia 2009 roku to co niemal niemożliwe, stało się udziałem 155 członków lotu 1549 z Nowego Jorku do Charlotte. Gdy kapitan Chesley Sullenberger lądował awaryjnie na rzece Hudson, od startu minęło ledwie kilka minut, które sprawnie przekuto w półtoragodzinny film. Wrzucone do niego składniki kreujące dramat nie powinny być dla nikogo zaskoczeniem. Wszak danie o smaku bohatera w amerykańskim sosie znane jest co najmniej od czasów, kiedy wąsy dzielnego kapitana Sully’ego nie były jeszcze przyprószone nestorską siwizną. Dlatego nawet, jeśli bohaterski czyn wydaje się obiektywnie bezsprzeczny, laurka na cześć kapitana i jego załogi będzie musiała swoje odczekać. Czy oba silniki na pewno uległy zniszczeniu? Czy lądowanie na rzece było jedynym możliwym rozwiązaniem? W filmie Eastwooda obowiązkowe wątpliwości pojawiają się niemal jak od linijki. Pierwotna ekstaza mediów miesza się z chłodnym przyjęciem ryzykownego wyczynu przez twardogłową komisją wypadków lotniczych. W ogranej metodzie nie czuć jednak smaku przeżutego na wiele sposobów filmowego mięsa. W znakomitym „Locie 93” - mimo oczywistego finału - kciuki aż bolały od zaciskania ich za pasażerów. Tu owa zależność jest odwrócona, bo w dwukrotnie odegranej, wyśmienitej rekonstrukcji lotu, los uczestników wydaje się niepewny do samego końca. Nawet jeśli jest on znany każdemu nie tylko w Ameryce. Eastwood bowiem solidnie przeszedł przez przebieg zdarzenia, wykonując przy okazji kawałek przyzwoitej reżyserskiej roboty. Postawił na kino broniące się emocjami, podgrzewając je z wyczuciem w ich szczytowym punkcie. Zarazem nie stłamsił filmowym wzornikiem samych postaci, które nie potrzebowały ingerencji by swą autentyczną fakturą idealnie wpasować się w ramy fabularnego scenariusza. „Ukryształowienie” głównego bohatera, które tak uwierało w „Snajperze”, w osobie kapitana Sully’ego jest zresztą wartością budującą rzetelność bohatera. Kapitan to ciepły, sympatyczny i rodzinny mężczyzna. Opanowany i opiekuńczy. Nawet gdy wypije wymyślonego na jego cześć drinka, zostawi napiwek barmanowi, rozentuzjazmowanemu spotkaniem z bohaterem dnia. Już na pierwszy rzut oka to profesjonalista i dżentelmen w każdy calu, stąd stawiany mu pomnik, w opozycji do legendy pokiereszowanego wojną żołnierza, ma znacznie wiarygodniejsze i przyswajalne bez zgrzytu fundamenty. Hanks w metodzie aktorskiej nie stosuje ekspresyjnych emocji, bo takie też nie odzwierciedlałyby odtwarzanego oryginału. Dramat kapitana portretuje w sposób uczciwy, dając występ stonowany i skromny, lecz w pełni godny niespodziewanego narodowego bohatera. Bo rolą filmu Eastwooda jest nie szukanie sensacji wokół pamiętnego lotu, tylko wierne odtworzenie krzepiących uczuć, jakie ówcześnie wywołał dowodzący lotem 1549. Kapitan Sully wraz z załogą i służbami ratunkowymi swym wyczynem nie podzielił, lecz podniósł na duchu amerykańskie społeczeństwo, żyjące w drżącej obawie o kolejne dramaty związane z katastrofą lotniczą. Co prawda może bez zastosowania równie drastycznych środków, ale mam wrażenie, że także i my, w kontekście narodowego sporu, życzylibyśmy sobie o wiele więcej równie pogodnych emocji.
Tytuł: Sully Data premiery: 2 grudnia 2016 Rok produkcji: 2016 Kraj produkcji: USA Gatunek: biograficzny, dramat Ekstrakt: 70% |