powrót; do indeksunastwpna strona

nr 9 (CLXI)
listopad 2016

PINKK
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Bogiem? – Satapathy w pierwszym momencie nie zrozumiał pytania.
Boże, Abhay, kto jak kto, ale ty nie powinieneś mieć wątpliwości – przytoczył usłużnie Pink, co w jego wykonaniu zabrzmiało raczej jak „BożeAbhayktojakktoaletyniepowinieneśmiećwątpliwości”.
Satapathy osłupiał w pierwszym momencie, a po chwili zaśmiał się szczerze. Nie od razu zdołał uspokoić się na tyle, by móc spokojnie odpowiedzieć.
– Nie, Pink, Kate nie nazwała mnie Bogiem. Po prostu użyła takiej frazy, żeby podkreślić, że coś ją zirytowało – wyjaśnił ciągle rozbawiony. – Bóg to pewna… koncepcja. Są ludzie, którzy wierzą, że to od niego pochodzi całe życie na Ziemi. Że on wybrał nasz gatunek i sprawił, że jesteśmy wyjątkowi. Wyróżnił nas między innymi zwierzętami. Oczywiście to tylko jeden z poglądów. Kate wyjaśniłaby ci to lepiej. Ona, zdaje się, wierzy w Boga.
– A pan?
– Ja? Gdybym chciał wrócić do korzeni, do religii moich rodziców, powinienem zacząć praktykować hinduizm. Ale mnie ta mitologia nigdy specjalnie nie przekonywała.
– Więc w co pan wierzy?
Satapathy nie odezwał się od razu. Przez chwilę patrzył niewidzącym wzrokiem w ścianę o barwie budyniu i zastanawiał się, jak w prostych słowach przedstawić komputerowi swój światopogląd.
– W naukę. Wierzę w naukę i statystykę – powiedział w końcu. – Wiem, że są prawdziwe i przy odpowiednim traktowaniu dadzą mi wszystkie odpowiedzi, których potrzebuję.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pink trawił te informacje w milczeniu, a może sprawdzał coś w wewnętrznej bazie danych. Wreszcie, gdy Satapathy chciał już odejść, odezwał się ponownie.
– Skoro według doktor Monroe Bóg stworzył ludzi, rzeczywiście nie mogła się tak zwracać do pana. Ale ja chyba powinienem. Ostatecznie stworzył pan mnie. Czy to nie… bluźnierstwo? To właściwe słowo?
– Właściwe, Pink. I są tacy, którzy przyznaliby ci rację. – Satapathy podrapał się po głowie. – To pewnego rodzaju bunt przeciw Bogu. Ale bez buntu nie ma rozwoju, nie ma zmian. A rozwój, jeśli pytasz mnie o zdanie, jest kwintesencją człowieczeństwa. To pęd do wiedzy i chęć tworzenia różnią nas najbardziej od zwierząt.
System milczał przez chwilę, aż wreszcie zadał ostatnie pytanie. To, którego Satapathy obawiał się przez cały czas.
– Czy ja umrę?
Hindus westchnął ciężko, lecz postanowił wyjaśnić tę kwestię najlepiej jak potrafił. W tej chwili miał wrażenie, że Pink jest czymś więcej niż tylko zbiorem danych. Że jak każdy żądny wiedzy umysł potrzebuje wyjaśnień.
Przewodnictwa.
– Nie, Pink. Nie umrzesz. Za kilka lat przeniesiemy cię, tak jak dziś, na nową maszynę. Bardziej wytrzymałą. To da nam trochę więcej czasu na dopracowanie lepszej struktury macierzy. Oczywiście o ile ministerstwo nie zablokuje projektu – dodał ponuro.
Zapadło milczenie, które z każdą mijającą sekundą wydawało się naukowcowi coraz cięższe.
– Dziękuję, doktorze Satapathy. Bardzo mi pan pomógł – powiedział wreszcie Pink i przez chwilę Abhay miał wrażenie, że głos komputera zabrzmiał bardziej pusto niż zwykle.
• • •
Dave Stutton miał w życiu pecha – wiedział o tym od dawna. Dlatego też nie zdziwił się specjalnie, gdy na pierwszej nocnej zmianie, jaką objął po powrocie z urlopu, znów rozległo się wycie syreny alarmowej. Tym razem nie dał się zaskoczyć i doskonale wiedział, co robić.
Wydawało się, że major Dvorak też oczekiwał podobnego rozwoju wydarzeń, bo jego oddział pojawił się w ośrodku znacznie szybciej niż przewidywały to zapisy regulaminu. Gdy dowódca jednostki ochronnej pojawił się pod bramą Millham, zastał tam przedziwny obraz.
Nieliczni z pracowników ośrodka, którzy mieli kwatery na jego terenie lub pracowali tam na nocną zmianę – głównie członkowie obsługi technicznej – stali zbici w ciasną grupkę tuż przy bramie wjazdowej. W odległości kilku metrów od nich, rozciągnięty na ziemi, pod dwoma skierowanymi w jego plecy lufami karabinów, leżał Wojciech Raczkowski. Widać było, że wyprowadzono go z kwatery w pośpiechu – miał na sobie tylko piżamę i narzucony na nią szlafrok.
Dvorak wydał rozkazy, a jego ludzie natychmiast zabrali się do ich wykonywania: w ciągu niecałych piętnastu minut w odległości pięćdziesięciu metrów od ośrodka badań powstało sprawnie działające centrum rozwiązywania sytuacji kryzysowych. Dopiero wtedy major kazał sprowadzić Raczkowskiego do namiotu.
Kiedy na miejsce dotarli Abhay Satapathy i Kate Monroe, przed bramą ośrodka ustawiono już barykadę, a dwa silne reflektory oświetlały teren dzielący ogrodzenie od pierwszych zabudowań. Dvorak rozmawiał właśnie przez telefon satelitarny ze swoimi przełożonymi, więc na migi nakazał im, by nie ruszali się z miejsca. Wojtek Raczkowski siedział na rozstawionej pod ścianą namiotu pryczy, nadal pilnowany przez niespuszczających go ani na chwilę z oka żandarmów.
– To znów twoja sprawka? – zapytał Satapathy, podchodząc do współpracownika.
– Odpowiadanie na to konkretnie pytanie powoli staje się monotonne – odparł spokojnie Raczkowski, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. – Zapali pani? – zaproponował Kate, ale ona pokręciła tylko głową.
– Więc co się tym razem stało? – Satapathy nie pozwolił zmienić tematu.
– Nie mam pojęcia. – Wojtek zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił z ust kłąb dymu. – Jakieś pół godziny temu alarm zerwał mnie na równe nogi. Jack i Jill – wskazał brodą na dwóch żandarmów – wpadli do pokoju niemal natychmiast i wyciągnęli mnie tak jak stałem, w samej piżamie i boso. – Raczkowski pomachał radośnie nogami. – Zdążyliśmy w ostatniej chwili, bo ledwie wyszliśmy, system odciął śluzę prowadzącą na dziedziniec.
– Jak to? – zdumiał się Satapathy. – Przecież w budynku C te zabezpieczenia nie uruchamiają się automatycznie.
– No właśnie – odezwał się niespodziewanie Dvorak, który tymczasem skończył rozmawiać z dowództwem i podszedł do obu naukowców. – Ktoś przejął kontrolę nad systemem bezpieczeństwa. I wszystko wskazuje na to, panie doktorze, że to ta wasza zabawka.
– Pink? – Abhay Satapathy miał wrażenie, że coś bardzo zimnego i nieprzyjemnego pełznie mu wzdłuż kręgosłupa.
– A i owszem. Moi chłopcy – Dvorak wskazał na trzech informatyków klepiących zawzięcie w klawiatury laptopów i wymieniających się zdawkowymi uwagami, które postronnym nic zgoła nie mówiły – od dwudziestu minut próbują odzyskać kontrolę nad ośrodkiem.
– Odzyskać kontrolę? – powtórzył bezmyślnie naukowiec.
– Tak, doktorze Satapathy. Wasz komputer podłączył się do wszystkich głównych systemów zarządzania laboratoriami, odciął wejścia i uruchomił procedury awaryjne. Jestem przekonany, że ludzie wyszli z budynków tylko dlatego, że ta diabelska maszyna im na to pozwoliła. On chciał tam zostać sam, doktorze.
– Chciał? – Satapathy czuł się jak w najgorszym z możliwych koszmarów.
Rozejrzał się bezradnie wokół, ale noc, choć rozświetlona miejscami mocnym światłem wojskowych reflektorów, dobrze kryła przed wzrokiem szczegóły krajobrazu. W ciemnościach ledwie rysowały się kontury dwóch zaparkowanych najbliżej ciężarówek i namiotów sztabu operacji.
– Na to wygląda. Wasza myśląca maszyna zdecydowanie coś wymyśliła. I jeśli pyta mnie pan o zdanie, to z pewnością nic dobrego. – Dvorak przerwał, gdy podległy mu żołnierz przekazał wiadomość ze stanowiska informatyków. Major zapoznał się z meldunkiem, a potem oznajmił: – Udało się nam dostać do systemu komunikacyjnego. Spróbuje pan przemówić temu do rozsądku, Satapathy?
Abhay skinął głową i dał się poprowadzić przed komputer. Siedzący przy nim informatyk uruchomił mikrofon i dał Hindusowi znak, by zaczął mówić.
– Pink? – zaczął niepewnie Satapathy. – Pink, wiem, że mnie słyszysz. Otwórz bramę, Pink. Wpuść mnie do środka. Porozmawiamy i na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.
Dvorak chciał zaprotestować, ale doktor uciszył go krótkim, zdecydowanym gestem.
Propozycja doktora początkowo nie wywołała żadnej reakcji. Po chwili w głośniku pisnęło, zatrzeszczało, a potem zapadła w nim głucha cisza.
Chwilę później wysiadły światła wzdłuż całego ogrodzenia.
– Jasna cholera! – zaklął jeden z informatyków.
– Co się dzieje? – Dvorak nachylił się mu nad ramieniem i spojrzał zaciekawiony w ekran, na którym przewijały się rzędy liczb.
– Widzi pan? – zapytał informatyk, a potem wskazał na przewijające się w dwóch kolumnach liczby. – Przerzuca całą moc do LAB-4.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.