Długo na nią czekaliśmy, ale wreszcie jest. Nowa płyta Metalliki jak zwykle budzi skrajne emocje, choć wydaje się, że tym razem niezadowolonych jest mniej niż zwykle. O zespole, jego fenomenie, kondycji współczesnego thrashu i dlaczego The Rolling Stones nie grają „Battery”, a przede wszystkim o „Hardwired… to Self Destruct” dyskutują Jacek Walewski i Piotr „Pi” Gołębiewski.  | ‹Hardwired... To Self-Destruct›
|
Piotr „Pi” Gołębiewski: Machina promocyjna sprawnie podsycała ciekawość fanów. Oczywiście tych, którzy nie uważają, że zespół skończył się na "Kill′EmAll". Ja do nich nie należę i powiem, że "Hardwired… to Self Destruct" mi się podoba, ale niestety nie rozkłada na łopatki. Produkcja jest o niebo lepsza niż to, co zaserwował Rick Rubin na "Death Magnetic" (poprzednim krążku grupy), ale tam podobała mi się furia, z jaką grali sami muzycy. Tu tej energii nie czuję. Owszem, utwory są całkiem melodyjne i dobrze się ich słucha, ale od połowy przestaje się na nie zwracać uwagę i stanowią jedynie miłą muzykę tła. Potencjalnych hitów w zasadzie brak, a i z thrashem też raczej niewiele ma to wspólnego. Jacek Walewski: Ja należę do tej grupy fanów, którzy uważają, że Metallica w ogóle się nie skończyła i nadal trwa! Uwielbiam „Load”, cenię nawet kontrowersyjne „St. Anger” i „Lulu”. Tylko „Death Magnetic” uważam za niepotrzebny autoplagiat. Brzmienie tej ostatniej płyty również jest pomyłką i wielkim rozczarowaniem, tym bardziej że odpowiedzialny za nie był wspomniany Rick Rubin, czyli człowiek, który nauczył muzyków Slayera, jak powinien brzmieć thrashowy album. Nie mogę jednak zgodzić się, że nowa Metallica nadaje się tylko jako „muzyka tła”. Hitów masz tu pod dostatkiem. „Atlas, Rise” przypomina patenty, na których zespół zbudował sobie pomnik trzy dekady temu. „Moth Into Flame”, „Halo On Fire” i „Now That We’re Dead” to idealne strzały na listy przebojów. „Dream No More” gruchocze kości tak samo mocno jak „Sad But True” czy „Some Kind of Monster”, zaś „Spit Out The Bone” to przecież dźwiękowy odpowiednik filmowego Terminatora. Może masz rację, że w większości momentów brakuje metalowej furii, ale w zamian za to słychać frajdę z grania muzyki. I ja to kupuję!  | ‹Death Magnetic›
|
Pi: „Atlas, Rise” to chyba generalnie najlepsza kompozycja na albumie. Niemniej męczy mnie dość jednostajne tempo całości. Sprawdza się przez pięć utworów, ale potem jest ich jeszcze siedem i tu widzę główny problem – znów panowie nie wiedzieli, kiedy skończyć, i nagrali tyle, ile im się zmieściło. Widzę tu pewne analogie z krążkiem „Load”, bo tamten również był długi, przyjemny, ale jednak niepowalający. Z tą różnicą, że na „Hardwired…” nie uświadczymy strzału na miarę „Until it Sleeps” JW: „Load” miał swój charakterystyczny klimat, „Hardwired…” ma własny. Na swojej szóstej płycie Metallica wyraźnie szukała nowych dróg. Muzycy byli wtedy znudzeni metalem, badali southern rocka, stoner czy nawet country. Na nowym albumie James Hetfield poprowadził swoich kolegów w stronę, za którą chyba jednak szczerze tęsknił. Nie ma tu eksperymentów, jest równo zagrany metal środka i hard rock. Myślę, że to piękne zwieńczenie kariery grupy. Takiego krążka od dawna oczekiwali fani, choć reakcje, jak zawsze, są skrajne. Pi: Przy „Death Magnetic” też mówiło się, że takiego krążka oczekiwali fani. Czyli wychodzi na to, że wtedy były spełniane marzenia tych, którzy tęsknili za bezkompromisowością lat 80., a teraz tych patrzących z sentymentem na lata 90.? To spełnianie oczekiwań to chyba rzecz, która najbardziej doskwiera Metallice, która nie potrafi przeskoczyć swej legendy.  | ‹St. Anger›
|
JW: Może w tym ostatnim zdaniu jest główny problem. Fani oczekują po Metallice nagrania czegoś na miarę pierwszych czterech, pięciu albumów, które wyznaczały swego czasu trendy w ciężkim graniu. Od połowy lat 90. Papa Het inspiruje się albo młodszymi kolegami („Load”, „Reload”, „St. Anger”), albo samym sobą z lat 80. („Death Magnetic”). Mimo wszystko „Hardwired…” brzmi (poza paroma momentami) jak napisany na luzie i bez spiny, czego brakowało poprzedniej płycie. Można snuć teorie, że to kawałki cynicznie napisane właśnie pod grupę fanów, którą wymieniłeś. Ja osobiście całą płytę kupuję bez problemu. No, może nie całą, bo jest potworek w postaci „Hardwired” napisanego chyba na kolanie i stylizowanego na coś z „Kill’Em All”. Pi: A ja już się do „Hardwired” przyzwyczaiłem i dopingowałem mu w czasie jego drogi na szczyt Listy Przebojów Trójki. I pewnie będzie tak z całą płytą, że wreszcie ją zaakceptuję (byłem gorącym przeciwnikiem „S&M”, ale teraz mam do niego sentymentalny stosunek, bo przypomina mi czasy, kiedy z kolegami zamiast o pracy dyskutowało się o muzyce). Na dzień dzisiejszy jednak uważam, że mogło być lepiej. Hetfield z ekipą tak rzadko nagrywają kolejne albumy, że oczekuje się, iż każdy kolejny będzie dziełem co najmniej wielkim, tymczasem ostatnim razem taki nagrali w 1991 roku. Ja może aż tak wymagający nie jestem, ale chciałbym, by był to album, który po pierwszym osłuchaniu będzie do mnie wracał, a nie stał grzecznie na półce. Poza tym wydaje mi się, że w przeciwieństwie do pozostałych członków Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, Metallica musi wciąż jednak coś udowodnić. Slayer regularnie nagrywa równe płyty z wyskokami w stronę genialności, Megadeth podobnie i tylko Anthrax nieco od nich odstaje, ale od kiedy do składu wrócił Joe Belladonna, również sobie radzi. Nawet druga liga w postaci Testamentu, Overkill czy Annihilatora dokłada do pieca. Tymczasem ci, którzy osiągnęli największy sukces komercyjny, zostają gdzieś w tyle.  | ‹ReLoad›
|
JW: I tu ponownie się różnimy! Ostatnie dwie płyty Slayera są mocno przeciętne. Podobnie sprawy mają się z Megadeth, których ostatnim bardzo dobrym albumem jest „United Abominations” sprzed kilkunastu lat. Te zespoły po prostu bronią swoich okopanych pozycji, już nie eksperymentują, nie szukają, a przez to – przynajmniej w moich oczach - są nudne. Odnoszę wrażenie, że nagrywają tylko z powodu konieczności wypełnienia kontraktów i zarobienia pieniędzy. Tom Araya od dobrych paru lat wspomina już o chęci przejścia na emeryturę… Do tego w składzie Zabójcy brakuje Hannemana, co boleśnie odbiło się na ostatnim wydawnictwie. Oczywiście, jak już obaj przyznaliśmy, Metallica również przestała szukać złotego runa. Jednak w ich przypadku– może przez fakt, że tak rzadko nagrywają – przy nowej płycie słychać jeszcze radochę z grania. Poza tym – nie oszukujmy się – Hetfield i spółka spokojnie mogliby żyć już tylko ze sprzedaży gadżetów z ich logiem i wydawanych cyklicznie reedycji płyt. Co więc nadal trzyma ich w zespole? Zresztą z całą sceną thrashową mam jeden problem. Otóż te zespoły zatrzymały się na stylu gry, jaki uprawiały w latach 80. i 90. Po co jako słuchacz mam słuchać n-tej wersji klasyku sprzed trzydziestu lat? Metallica zaś ma tą przewagę nad swoimi kolegami, że nie bała się zmian i dlatego nadal może pozwolić sobie na nagrywanie bardziej różnorodnych płyt.  | ‹Load›
|
Pi: „Christ Illusion”, „Dystopia”, „Ironbound”, „Dark Roots of Earth” – to wszystko albumy wymienionych przeze mnie zespołów nagrane w XXI wieku, których można słuchać w zastępstwie klasyków. Thrash nie umarł i ma się świetnie! JW.: Z wymienionych przez Ciebie płyt wracam tylko do „Christ Illusion”, pozostałe to moim skromnym zdaniem tylko cień dokonań tych grup sprzed lat. To jak z Black Sabbath, którzy na „13” próbowali na siłę zabrzmieć, jakby czas się ich nie imał i nadal mieli po dwadzieścia lat. Metallica przynajmniej nie udaje na nowej płycie (poza krótkimi fragmentami), że jest młodsza o trzydzieści lat. Przez to całość brzmi autentyczniej. Pi: Oczywiście z oceną „13” się nie zgadzam, a skoro przy niej jesteśmy, to właśnie dla mnie album, który został nagrany bez spinki z szacunkiem dla bogatej przeszłości zespołu. Może tylko znów Rick Rubin zaszalał, podkręcając gałki przesterów, ale generalnie wydaje mi się, że to jeszcze nie czas, by Metallica nagrała album kończący się dźwiękami rozpoczynającymi ich debiut (przy Black Sabbath był to odgłos burzy, a tu pewnie zapętlony riff „Hit the Lights”). JW.: Pożyjemy, zobaczymy… Pi: To może teraz o tak zwanych plusach dodatnich… Dla mnie bohaterami tego krążka są Hetfield, który śpiewa z mocą, jakiej dawno w sobie nie miał, i Kirk Hammett za rewelacyjne solówki…  | ‹Metallica›
|
JW.: Tak! To zdecydowanie gitarowy album. Hetfield chyba ponownie wziął lekcje śpiewu. Choć takiej agresji, jak na „…And Justice For All”, ani różnorodności jak na „S&M”, nie osiągnie już nigdy, tym razem jego wokal to jeden z najmocniejszych elementów całości. Solówek Hammetta nie nazwałbym „rewelacyjnymi”, ale przynajmniej dobrymi. Inna sprawa to udział w komponowaniu. Ciekawi mnie, dlaczego duet założycielski nie pozwolił wykazać się na tym polu Hammettowi i Trujillo. Myślę, że przy ich udziale mogło być jeszcze lepiej, o czym świadczy basowe intro do „ManUNKind” – jedyny fragment, w którym maczał palce basista. Pi: Za stylem Roberta Trujillo nigdy nie przepadałem. Szczerze mówiąc, o wiele bardziej lubiłem grę Jasona Newsteda, który nie tylko wizualnie lepiej pasował do zespołu, ale i charakterem (potrafił się świetnie wydrzeć na koncertach do mikrofonu, wspierając Hetfielda). Niestety, nowy album nie zmienia mojego postrzegania basisty, bo faktycznie jego gra, poza buczeniem w tle, niewiele wnosi. |