Zakłopotani przyboczni idą śladem jego wzroku. – No nie wiem – wybąkuje któryś z nich. – Ostatnio widziałem go chyba jakieś dwie mile na północ… – Ile razy mam wam powtarzać, że sztandar idzie za wodzem – wzdycha zrezygnowany zdrajca i spogląda bezradnie na Harahana, jakby szukając u niego wsparcia. Władca Tanmuku wybałusza oczy z niedowierzaniem. Myśl, że można zawieruszyć sztandar wodza wydaje się zupełnym absurdem dla kogoś, kto wychował się w Jedenastu Królestwach. Gdyby coś takiego wydarzyło się w armii któregokolwiek z królów Madagoru, winowajcy natychmiast nadziali by się na własne miecze, żałując, że w ogóle się narodzili, zanim ktokolwiek zdążyłby wydać na nich wyrok śmierci. – No co się tak gapicie! – irytuje się zwycięski wódz. – Tanka, Kasz Ghaj, dawać mi go tutaj z powrotem! – Ej, ej, Sai Saion Tengit! – krzyczą dwaj przyboczni, wyraźnie zawstydzeni, i gorliwie galopują na północ. – Sai Saion Tengit – melduje tymczasem posłaniec. – Saion Tengit Khy Yara przesyła pozdrowienia. Zawróciliśmy z pościgu za tsamanu – wypowiada niezrozumiałe dla Harahana słowo, choć shekkun domyśla się, kogo tamten ma na myśli – bo tam nie ma już właściwie kogo ścigać. Tylko nieliczni próbowali stawiać opór. Saion Tengit Khy Yara osobiście zgładził ich przywódcę i przytroczył jego głowę do swego siodła. Był to wspaniały, długi pojedynek, o którym śpiewać się będzie jeszcze przez wiele pokoleń… – Nie wątpię – odpowiada zdrajca dyplomatycznie. – Przekaż proszę Saion Tengitowi Khy Yarze moje najszczersze gratulacje. – Nasz wódz – kontynuuje posłaniec – zamierza teraz wesprzeć środek ze swojej flanki. Za twoim przyzwoleniem, oczywiście. – Zaczekaj chwilę – odpowiada przybrany wódz barbarzyńców – bo chyba nadciąga właśnie posłaniec Rahona… I rzeczywiście – wkrótce zbliża się do nich kolejny konny, tym razem z południowego zachodu. Ten z kolei, podobnie jak jeden z przybocznych, ma przymocowane do hełmu i zbroi różnokolorowe wstążki. – Sai Saion Tengit – melduje, obrzucając przy okazji Harahana zaintrygowanym spojrzeniem. – Saion Tengit Rahon i Saion Tengit Czemde nadal trzymają obóz wroga w oblężeniu. Na razie wstrzymali natarcie, aby uniknąć niepotrzebnych strat. Proszą o wsparcie, jeśli chcemy to szybko zakończyć. Tamci nadal mają nad nami przewagę liczebną i w końcu mogą to zauważyć. – Tam zostali już chyba tylko wojownicy z Amdo, piechota z Urun i górale z Husz – namyśla się zdrajca. – Niech Saion Tengit Khy Yara zamknie ich zatem z lewej strony, ale na razie również nie atakujcie. Wkrótce Saion Tengit Hasug Aj wesprze was z prawej. W tym momencie zapewne wraca już z pościgu za wojownikami Madagoru – rzuca Harahanowi porozumiewawcze spojrzenie. – Pozwólcie tamtym ochłonąć i w pełni zrozumieć swoje położenie. Nim zapadnie wieczór, sami do reszty zmiękną. I tak cud, że wytrzymali tak długo. Złożą przysięgę krwi przed obliczem Ihuru i pozwolimy im odejść. – Czy dochowają przysięgi? – powątpiewa jeden z wytatuowanych. – Wy dochowaliście – zdrajca uśmiecha się ironicznie. – Fakt – wzdycha wytatuowany. – Któż ośmieli się stanąć na drodze gniewu Ihuru? – Któż – podchwytują rytualnie pozostali barbarzyńcy. – No – stwierdza nieoczekiwanie przyboczny ze wstążkami przy hełmie. W jego rzeczowym głosie słychać wyraźną satysfakcję – Tatline Erzhana się ośmieli… – Fakt – przytakuje wytatuowany. – Któż zatem ośmieli się stanąć na drodze gniewu Sai Saion Tatline? Któż zdoła się jej przeciwstawić? – Nikt – odpowiada zdrajca z przekonaniem. – Nawet Ihuru. Przyboczni i posłańcy znowu wybuchają zgodnym śmiechem. Harahan zdumiony przeciera oczy. Ihuru – czyżby jednak nieprawidłowo zrozumiał to słowo? Ma wrażenie, jakby zapadał coraz głębiej w jakiś dziwaczny sen. A może tak naprawdę skręca się właśnie w agonii, pchnięty ostrzem zdrajcy, a jego umierający umysł tworzy absurdalne majaki? – Jest jeszcze coś – wtrąca posłaniec z pomalowaną twarzą. – Duża gromada tych wielkich jakby… hm… szczurów czy też… – Tak – wchodzi mu w słowo zdrajca. – Słyszałem o nich. Nazywają się gaszti. Co z nimi? – Schroniły się w lesie na południu stepu. W przyszłości mogłyby sprawiać kłopoty. Nasi wojownicy – wzdycha posłaniec jakby zawstydzony – obawiają się trochę iść ich śladem. Rozumiesz, Sai Saion Tengit, na stepie, gdy siedzisz w siodle wierzchowca i trzymasz łuk lub włócznię to co innego, ale… – Słusznie – przytakuje zdrajca. – Ściganie ich po lesie byłoby głupim pomysłem. – Phi! – prycha kpiąco drugi posłaniec, ten ze wstążkami. – Wędrowcy Tajgi, tak chyba sami siebie nazywacie? Wasz znak to kły niedźwiedzia warigi? – Wy też macie sporo lasów – odwarkuje pomalowany. – Wiecie, jak się poruszać po puszczy. Ponoć chełpicie się tym, iż potraficie to robić najciszej ze wszystkich plemion. Czemu zatem sami się nie wybierzecie zapolować na te szczury, o bohaterscy hodowcy reniferów? Wytatuowani przysłuchują się tej kłótni z minami pełnymi pobłażliwej wyższości. Wódz ziewa przeciągle i spogląda z ukosa na obu posłańców, którzy błyskawicznie się uspokajają. – Pomyśleliśmy w każdym razie – podejmuje pomalowany, popatrując nerwowo na wielkiego szarego wilka, który tymczasem usiadł na ziemi za plecami Harahana – że może zechcesz powiadomić hm… Saion Tengit Tsebu i… Nieprzyjacielski wódz przywołuje wilka skinieniem dłoni. Nachyla się i szepcze mu coś do ucha. Przyboczni i posłańcy przyglądają się temu w nabożnym skupieniu. – No, smarkulo – zdrajca klepie bestię po grzbiecie. – Przydaj się na coś wreszcie, pędź do Tamry! Wilk zrywa się do biegu, momentalnie zmieniając się w wielką szarą strzałę. Wkrótce dobiega ich przeciągłe wycie. I niemal natychmiast, gdzieś z oddali odpowiada mu drugie, a potem jeszcze jedno. I jeszcze kolejne. To sen, myśli Harahan. To tylko sen. Czy dobrze zrozumiał tę wymianę zdań? Czy tamci naprawdę nadali honorowy wojenny tytuł dzikiej bestii? – Jedźcie już – Sai Saion Tengit zwraca się do posłańców. – Albo nie, zaczekajcie. – Unosi głowę i wpatruje się gdzieś w dal. – Kruk – stwierdza jeden z przybocznych. – Nadlatuje od strony samotnej góry. Nareszcie. Były podwładny Harahana wyciąga ramię, na którym ląduje wielki czarny ptak. – No co tam, Sziri Ajug? – szepcze. W jego głosie słychać nutę napięcia. Również pozostali zamierają w oczekiwaniu. Sziri Ajug. Zwichnięte Skrzydło, tłumaczy sobie Harahan. – Kra! Kra! – oznajmia dumnie ptaszysko, bo niby co innego miałoby powiedzieć? Ale zdrajca uważnie wpatruje się w jego oczy, jakby naprawdę był w stanie coś z nich wyczytać. W końcu kiwa głową i odwraca się do pozostałych. – Wiadomość od Sai Saion Ringu! – woła donośnie. – Nasi szamani zadali czarownikom wroga dotkliwy cios przy niewielkich stratach własnych. Futrzany Łeb spieprza na południe! – Ej, ej! – wykrzykują radośnie pozostali – Taja igri Sai Saion Ringu! Futrzany Łeb. Harahan bez problemów domyśla się, kogo tamten ma na myśli. I przez krótkie mgnienie czuje nawet coś na kształt ulgi – zupełnie jakby pomylił wrogów z sojusznikami. – Sai Saion Ringu przekazał już dowodzenie Saion Ringu, a sam udał się na spotkanie z Ihuru. – Zdrajca zerka z ukosa w stronę samotnej góry. – Jako że nic nie zapowiada, by sukinsyn we własnej osobie powrócił na pole walki, a podejrzewam, że jest już po drugiej stronie kontynentu, zapewne wkrótce do nas dołączą. Harahan wzdraga się, rozpoznając kolejne bluźnierstwo. Jak to możliwe, by dało się bezkarnie wypowiadać podobne słowa? – Taja igri Sai Saion Ringu! Taja igri Ihuru! – drą się barbarzyńcy. – Powierzył dowodzenie Saion Ringu? – reflektuje się posłaniec ze wstążkami przy zbroi. Ci ze wstążkami, dochodzi do wniosku Harahan, są chyba bardziej sceptyczni i ostrożniejsi od porywczych wytatuowanych. – Obydwojgu naraz? – Bez obaw – odpowiada wódz. – Może się nie pozabijają. Od czasu tamtej próby z ropuchami jest z nimi względny spokój. – Próba z ropuchami? – pyta ciekawie posłaniec z malowaną twarzą. – Nasza Saion Ringu – wymawia te słowa z wyraźną dumą, akcentując słowo „nasza” – nigdy nam tego nie opowiadała. |