powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXII)
grudzień 2016

Niedojechanie
Denis Villeneuve ‹Nowy początek›
Spojlery w recenzji najprościej wytłumaczyć rozgoryczeniem. Ujawniam fabułę, ponieważ nie uważam, by należało się z nią cackać. A jak usprawiedliwić esej ze spojlerami? Zażenowaniem. Film podobał się wszystkim, tylko nie mnie.
ZawartoB;k ekstraktu: 50%
‹Nowy początek›
‹Nowy początek›
1.
Choć wśród nieprzetłumaczalnych angielskich słów moim ulubionym jest „creepy”, akurat teraz potrzebne nam będzie zupełnie inne. Brzmi ono „hack” i posiada aż kilkadziesiąt znaczeń. Na świecie najbardziej rozpowszechniło się to związane z manipulowaniem programami oraz systemami komputerowymi, oddawane u nas neologizmem „hakować”. Jednak odmienny homonim – wywodzący się od wyrazu „hackney”, czyli m.in. „konia do wynajęcia” – określa kogoś, kto, kolokwialnie rzecz ujmując, udaje, że umie, ale w gruncie rzeczy nie umie.
Dlaczego więc nie przetłumaczyć po prostu „hacka” jako „szachraja” lub „blagiera”? Dlatego, że w angielskim zwrocie odnajdziemy dwa pierwiastki, które trudno uchwycić pojedynczym słowem polskim. Po pierwsze, działalność hacka związana jest przede wszystkim ze sferą artystyczną. Nazwiemy tak przede wszystkim nieudolnego pisarza („grafomana”) bądź malarza („pacykarza”), nie ślusarza czy polityka – chociaż Urban Dictionary, w przeciwieństwie do Random House Dictionary, definiuje pojęcie szeroko i rozciąga je na wszelkie możliwe profesje.
Po drugie i co ważniejsze, hack nie jest bynajmniej pierwszym lepszym oszukańcem. W jego wytwory oraz wypowiedzi wiele osób uwierzyło, ponieważ hack świetnie radzi sobie z zachowywaniem pozorów. Nazwanie tak kogoś wymaga zatem, jeśli nie bezczelności kontrującej domniemaną bezczelność hacka, to przynajmniej estetyczno-intelektualnej zarozumiałości. „Wszyscy go chwalą, ale ja wam powiadam: to blaga nad blagi!”. Określenie kogoś mianem hacka okazuje się perlokucyjnym aktem mowy. Próbujemy zburzyć nim obowiązujący pogląd, wystrzelić snopem jaskrawego, krytycznego światła, skłonić ludzi do powtórnego namysłu.
Pozwólcie, że i ja spróbuję: Denis Villeneuve, „un enfant prodige” współczesnej kanadyjskiej kinematografii, jest hackiem.
Obejrzawszy dwa z jego wcześniejszych filmów – „Pogorzelisko” i „Wroga” – odczułem ogromne rozczarowanie. Scenariusze były cienkie jak zupy na gwoździu, tyle że przyrządzone dla zmyłki w świetnie wyposażonej kuchni. Villeneuve posiada bez wątpienia doskonały warsztat, potrafi ugnieść atmosferę jak neapolitański kucharz ciasto na pizzę, lecz do fabuł jakoś zupełnie nie ma ręki.
Historia opowiedziana w „Pogorzelisku” opiera się na zwrocie akcji tak wyuzdanym i nieprawdopodobnym zarazem, że zawstydziłaby niejedną operę mydlaną. Natomiast „Wróg” to taki upośledzony Lynch – film aspirujący do kategorii „kina metafizycznego niepokoju”, lecz z fabułą, której obie główne interpretacje okazują się całkowicie nieracjonalne. A nieracjonalność stanowi wszak najcięższą zbrodnię, jaką popełnić może dzieło usiłujące uchodzić za irracjonalne. Wzburzonych apologetów brodatego Gyllenhaala i monstrualnego pająka łażącego po Toronto informuję, że po seansie poświęciłem trochę czasu na analizę fabuły, ale nadal uważam, iż Villeneuve zrobił ich tym filmem w jajo. Rodzimych krytyków również.
Do tej pory skłonny byłem machnąć na wyczyny kanadyjskiego reżysera ręką, ergo nie silić się na pisanie demaskatorskich recenzji. Swoją najnowszym produkcją sknocił jednak „Historię twojego życia” Teda Chianga, jedno z najwybitniejszych opowiadań fantastycznonaukowych lat dziewięćdziesiątych, które odkryłem samodzielnie, co w erze internetowych recenzji oraz wszechobecnych polecanek zdarza się rzadko. Przeczytałem je przypadkowo w antologii i z miejsca się nim zachwyciłem; na długo zanim autora począł chwalić Dukaj, zanim na łamach „Esensji” opisała je w superlatywach Anna Kańtoch.
Gdy reżyser-hack patroszy na twoich oczach mistrzowski kawałek prozy i gdy wszyscy wokół go oklaskują – doprawdy trudno przejść obok takiego skandalu obojętnie. Bez spojlerów się nie obejdzie, lecz jeśli jeszcze nie czytałeś opowiadania ani nie widziałeś filmu, z całego serca radzę: zacznij od literackiego (niedługiego!) pierwowzoru. Bo król – czyli film Villeneuve’a okrzyknięty najlepszym SF mijającego roku – jest nagi.
2.
Jeżeli w recenzji „Historii twojego życia” przeczytamy, że opowiadanie Teda Chianga dokonuje kreatywnego przetworzenia tzw. hipotezy Sapira-Whorfa (HSW) na literacką materię, będzie to znaczyło, iż recenzent przeczytał je o jeden raz za mało. HSW nie zostaje wszak nigdy wymieniona z nazwy ani w utworze, ani w nocie odautorskiej. Ta nieobecność powinna dać nam do myślenia, ponieważ Chiang nie ma oporów przed tłumaczeniem swoich konceptów czytelnikowi wprost lub prawie wprost – zresztą owo mistrzowskie wplatanie „infodumpów” w narrację stanowi wielką zaletę jego fikcji.
To dopiero początek ironii. HSW nie jest w gruncie rzeczy ani hipotezą, ani Sapira, ani Whorfa. Benjamin Lee Whorf, wybitny amerykański lingwista, pod koniec lat 30. XX wieku postulował zasadę lingwistycznej względności, według której „idee nie są formułowane w sposób racjonalny i niezależny [od języka], lecz jako część określonej gramatyki i zmieniają się, mniej lub bardziej, w zależności od niej”. Nie chodzi bynajmniej o to, że Eskimosi posiadają kilkadziesiąt słów na nazwanie śniegu (nie posiadają). Whorf miał na myśli coś bardziej doniosłego: gramatyka języka segreguje pojęcia, kształtuje nasze postrzeganie rzeczywistości.
Bardziej doniosłego, lecz niekoniecznie prawdziwszego. Wśród lingwistów po dziś dzień trwają spory dotyczące Whorfowskiej „teorii względności”. Nikt oczywiście nie kwestionuje, że zdania przekazują informacje o rzeczywistości, że wiedzę o świecie zdobywamy poprzez język, albo że różne rzeczy i zjawiska posiadają odmienne nazwy. Ale czy język determinuje nasze myślenie o świecie? Czy Polak myśli inaczej niż Japończyk?
Być może tak właśnie przypuszczał Harry Hoijer, który w 1953 r. na konferencji poświęconej pracom Whorfa (podówczas już nieżyjącego) ukuł „hipotezę Sapir-Whorfa”. Nie wiadomo niestety, na czym HSW miałaby dokładnie polegać, ani jak Hoijer zamierzał połączyć zasadę Whorfa z odkryciami swojego promotora Edwarda Sapira, innego słynnego antropologa i lingwisty, twórcy klasyfikacji języków amerykańskich Indian. Hoijer wspomniał tylko mgliście o „języku definiującym doświadczenie”. Bądź tu teraz mądry.
Nie ulega wątpliwości, że język do pewnego stopnia wpływa na nasze procesy myślowe. Wie o tym każdy, kto choć raz prowadził w swojej głowie monolog analizując jakąś sytuację lub przygotowując się do ważnej rozmowy. Jednak czy kognicja jest językowi całkowicie posłuszna? Oznaczałoby to istnienie myśli, których w danym języku nie sposób pomyśleć – a nawet myśli, których nie sposób pomyśleć w ogóle, bo żadna ludzka mowa ich nie ogarnia. Tak radykalna konkluzja obraża chłopski rozum, wywołuje protesty wielu lingwistów i rozwściecza Polaków nie znających obcych języków.
Kompromis brzmi tak: Język reguluje pewne aspekty procesów myślowych, rozkłada akcenty w naszej percepcji, lecz jego wpływ na umysł nie jest totalny. Być może Niemcy oraz Hiszpanie są bardziej wyczuleni na komunikacyjny dystans wobec osoby, której nie znają, albo której chcą okazać grzeczność, gdyż w ich językach występuje odpowiednik naszego „pan / pani / państwo”. Nie znaczy to jednak, że idea wykracza poza zdolności rozumienia Anglików oraz Norwegów. Po prostu muszą się z nią wpierw oswoić, tak jak my ucząc się języka angielskiego musimy oswoić się z przedrostkami „a” i „the”. Czy tylko mnie w wieku bardzo małoletnim całkowicie zbił z tropu tytuł „The Incredible Machine”?
Obejrzawszy „Nowy początek” wielu widzów dojdzie do wniosku, że jest to film o hipotezie Sapira-Whorfa podniesionej do siódmej potęgi. Oto pewna lingwistka, poznawszy język obcej rasy, posiadła zdolność podróżowania w czasie (interpretacja skrajna) bądź zdolność widzenia przyszłości (interpretacja umiarkowana). Tyle w tym stwierdzeniu prawdy, ile w podsumowaniu fabuły „Blade Runnera” słowami, że to film o policjancie walczącym z robotami. Mowa tu oczywiście o pierwszym „Blade Runnerze” – bo o czym będzie kręcony przez Villeneuve’a sequel (sic!) dowiemy się dopiero za rok.
Natomiast w „Nowym początku” grzech kanadyjskiego reżysera polega na tym, że różnica między obiema interpretacjami jest zatarta. Ponadto z wariantu umiarkowanego wyparowały pewne kluczowe elementy. Ich brak uniemożliwi widzowi niezaznajomionemu z pierwowzorem docenienie genialnego i jednocześnie eleganckiego pomysłu Teda Chianga. W przekładzie opowiadania na film zbyt wiele słów się zagubiło, bo scenarzysta Eric Heisserer ich nie zrozumiał, a reżyser nie umiał uratować.
Ale pewnie obaj panowie myślą inaczej.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

76
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.