powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXII)
grudzień 2016

Sto lat w słońcu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie dziwię się – uśmiecha się złośliwie wódz. Widać, że właśnie uszła z niego reszta napięcia. – Kiedy ostatnim razem znów zaczęli nękać staruszka, by jednoznacznie wyznaczył swego zastępcę, wziął ich oboje nad sadzawkę, gdzie było dużo tych wyjątkowo śmierdzących ropuch, jak one się tam nazywają…
Miku – podpowiada któryś z przybocznych.
Miku. No i oznajmił z tą swoją tajemniczą miną – zdrajca zawiesza dramatycznie głos, widać, że nadal lubi opowiadać różne historie, swoją drogą ciekawe, czy próbuje zabawiać tych barbarzyńców swymi dworskimi poezjami – iż ten, kto pragnie zostać drugim w hierarchii ringu naszej armii powinien się wykazać nie tylko odwagą i umiejętnościami, lecz również poświęceniem, odpornością i determinacją. Zatem zwycięży to z pretendentów, które w ciągu godziny zeżre żywcem więcej tych ropuch. Oboje Saion Ringu po krótkiej chwili z pokorą oświadczyli, że jednak nie są jeszcze godni, aby podjąć się tej próby. Ponoć nigdy wcześniej nie byli tacy zgodni.
Barbarzyńcy znów rechoczą.
– A gdyby się jednak podjęli i któreś wygrało? – pyta jeden z nich.
– Wówczas – uśmiecha się szyderczo wódz – jak go znam, stwierdziłby zapewne, że drugi w hierarchii ringu naszej armii nie powinien być też kompletnym idiotą, a tylko kompletny idiota zjada żywcem śmierdzące ropuchy.
Kolejna salwa śmiechu.
– Większość spraw pomiędzy kobietami a mężczyznami można załatwić w o wiele prostszy sposób – komentuje jeszcze jeden z wytatuowanych.
– Cóż – odpowiada z uśmiechem wódz. – Obawiam się, że musimy poczekać, aż sami do tego dojdą.
A potem posłańcy ruszają w drogę, spokojni i rozluźnieni, wiedząc, że ostateczny triumf to tylko kwestia kilku najbliższych godzin.
Kruk również odlatuje, kierując się w stronę stożka wygasłego wulkanu. Przy zdrajcy pozostaje jedynie czterech przybocznych.
– Wybacz, Harahanie – odzywa się wreszcie zdrajca, głęboko wciągając powietrze. Jego oblicze emanuje ulgą i radością. – Teraz wreszcie mamy trochę spokoju. Zapomniałem spytać, jak oceniasz to Odwrócone Gekkin, które przygotowałem dla ciebie zeszłej nocy?
– Odwrócone Gekkin? – pyta zaskoczony shekkun. – Tak nazwałeś ten manewr?
Przez krótki moment można odnieść wrażenie, że oto czas się cofnął; że on i jego najzdolniejszy oficer toczą właśnie jedną z dziesiątek niekończących się rozmów o strategii.
– Odwrócone Gekkin, hę? – władca Tanmuku po raz pierwszy podczas całej tej rozmowy mimowolnie odwzajemnia uśmiech tamtego. – To dobra nazwa. Manewr był naprawdę zdradziecki.
Ilustracja: <a href='mailto:aszady@uw.lublin.pl'>Agnieszka ‘Achika’ Szady</a>
Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady
– Dziękuję, Harahanie. – Nieprzyjacielski wódz cieszy się radością ucznia pochwalonego przez wyjątkowo wymagającego nauczyciela.
Harahan patrzy na niego z wciąż rosnącym niedowierzaniem. Zdrajca i tchórz, renegat i uciekinier, ten który pogwałcił kodeks mirun, świętą Drogę Woli i Stali. Ten, który okazał się niegodny, by być prawdziwym wojownikiem i władcą. Dowódca, który pozwala na zawieruszenie własnego sztandaru. Człowiek, który mógł u jego boku walczyć o honor i chwałę, a kto wie, być może w przyszłości nawet odziedziczyć jego spuściznę, skończył zaś jako przybrany, chwilowy wódz barbarzyńców, opowiadający im po bitwie z beztroską miną błahe plemienne anegdotki. Mężczyzna, który miał poślubić jego córkę i zamieszkać na dworze w Orlej Stolicy, a teraz gzi się w namiotach z brudnymi koczowniczkami…
Jak to możliwe, by to właśnie on wygrał bitwę, której nie można było wygrać? Jakim cudem zwyciężył Harahana?
– Dlaczego? – pyta cicho władca Tanmuku. – Dlaczego mnie zdradziłeś?
Tamten poważnieje i podchodzi bliżej.
– Dlaczego? – odpowiada również niemal szeptem. – Kto wie? Ponieważ wtedy, gdy otrzymałem twój list, zszedłem do lochu i spojrzałem na twarze dzieci Kandara? A może dlatego, że wdrapałem się potem na blanki i długo wpatrywałem w kometę lśniącą na wschodnim niebie? Albo dlatego, że jeszcze później, we śnie, znów stałem się dziesięcioletnim chłopcem, który płakał nad okrucieństwem świata i wspinał na dach drewutni, aby schwytać którąś z gwiazd i poprosić ją o spełnienie życzenia? Już dawno zapomniałem o istnieniu tego chłopca, a jednak to on obudził się wtedy zamiast mnie. Albo też może po prostu na moment uwierzyłem, że nawet pod niebem tej ziemi człowiek jest w stanie odzyskać swą duszę, jeśli tylko będzie wystarczająco dzielnie o to walczył? Kto wie, Harahanie. Kto wie. Lecz jest rzecz, co do której jestem pewien. Sto lat przeżytych w słońcu Orlej Twierdzy nie nauczyłoby mnie tego, czego nauczyło mnie jedno spojrzenie, skradzione przypadkiem pewnej ciepłej nocy na dalekim stepie.
Władca Tanmuku wypuszcza ze świstem powietrze, zdając sobie sprawę, że ich opowieści zbyt oddaliły się od siebie, by w jakikolwiek sposób dało się je posklejać. Że teraz nie mogą być dla siebie już nawet wrogami.
– Skończmy to – mówi miękko.
Tamten zaczyna się śmiać.
– Musisz mnie zabić – wykrzywia się gniewnie Harahan. – Wymaga tego i mój i twój honor. Takie są prawa rządzące światem.
– Coś ci się znowu pomyliło. Świat, o którym mówisz, pozostawiłeś daleko za swymi plecami. – Jego przeciwnik wyciąga miecz i wskazuje ostrzem zarys gór na zachodzie. – A więc wracaj do niego, Harahanie. Zwiadowca, z którym rozmawiałem tuż zanim ciebie odnaleźliśmy doniósł, że armia Madagoru rozdzieliła się na cztery niezależne kolumny i gna na złamanie karku przed siebie. Jak znam życie, twoi generałowie właśnie rozpoczęli wyścig po Orli Tron i twą piękną, choć cokolwiek kapryśną i krwiożerczą córkę. Jeśli chcesz jeszcze poskładać swoje imperium do kupy, doradzałbym pośpiech.
Władca Tanmuku patrzy na tamtego zadziwiony, wreszcie kiwa głową.
– Nie boisz się, że na nowo zbiorę swe wojska i tu powrócę? Że nie pogodzę się z porażką?
Zdrajca spogląda na jego oblicze, po czym znów się uśmiecha.
– Nie, nie sądzę, byś kiedykolwiek powrócił. Sam już z pewnością zrozumiałeś, że nic tu po tobie, shekkunie Harahanie.
I oto władca Tanmuku uświadamia sobie, że tamten ma rację, że już nigdy nie skrzyżują ostrzy ani nie spojrzą sobie w oczy; że każdy z nich uda się własną drogą na spotkanie z przeznaczeniem.
I że, tak naprawdę, tym razem również się nie spotkali. Bo nie było żadnego marszu poprzez jałowy step, ani największej bitwy w dziejach świata, ani deszczu ognistych meteorów, który spadł na ziemię niszcząc stwory światła i ciemności, których również nie było, bo przecież być nie mogło. Nie było zasadzki, w którą wpadła jego armia ani sprytnych, oszukańczych manewrów wroga. I nie było tego spotkania o świcie i pojedynku, w którym zdruzgotany został młot, jaki otrzymał z ręki boga. Nie było słów, które sobie nawzajem powiedzieli.
To tylko sen, zdaje sobie sprawę z oślepiającą jasnością Harahan. Tylko sen. Sen wyśniony przez dziwnego demona, który przybył z krainy po drugiej stronie snów. Albowiem tylko we śnie oddziały sklecone naprędce z naiwnych, skłóconych ze sobą barbarzyńców pokonują najpotężniejszą armię, jaka kiedykolwiek maszerowała pod niebem tej ziemi. Tylko we śnie ludzie gadają z wilkami i krukami, zaś zwycięscy generałowie zadowalają się jednym i to w dodatku pożyczonym namiotem, miast krwawo scalać swą władzę.
I tak naprawdę, nieprzyjacielski wódz wcale nie jest jego niegdyś najzdolniejszym i najbardziej zaufanym oficerem, który go później zdradził. Nie, tamten zmarł z wycieńczenia, uciekając przez step, na którym właśnie stoją; być może jego kości bieleją nawet gdzieś w pobliżu. Mężczyzna, który teraz stoi naprzeciwko niego jest po prostu duchem, zwidą, iluzją stworzoną przez demona.
– O, zdaje się, że wreszcie znaleźli mój sztandar! – cieszy się jego rozmówca. – Sze Diri, Isz Tkaj – zwraca się do dwóch wytatuowanych wojowników. – Zdobędziecie shekkunowiHarahanowi jakiegoś wierzchowca i wyprowadzicie go poza nasze linie.
– Ej, ej, Sai Saion Tengit – odpowiadają bez entuzjazmu przyboczni.
Nieprzyjacielski wódz wskakuje na konia i kpiąco salutuje władcy Tanmuku lewą dłonią.
– Bywaj, Harahanie! To dobrze, że dane nam było jeszcze raz się spotkać. Czasem człowiek musi na moment zanurzyć się w przeszłości, by móc tym pełniej żyć teraźniejszością.
Harahan w milczeniu odprowadza nieprzyjacielskiego wodza wzrokiem. I wtedy spływa na niego jeszcze jedno, ostatnie olśnienie – tak przemożne i oczywiste, że wydaje się być dziełem samego Przeznaczenia. Oto zdaje sobie sprawę, że to on właśnie a nie tamten okazał się ostatecznym zwycięzcą. Że on sam już wkrótce powróci do prawdziwego świata i że czeka go jeszcze wiele dni blasku i chwały. Że zdołał dokonać czegoś, co udało się tylko nielicznym – na wieczność wyrył swe imię w twardej materii historii. Nic ani nikt już mu tego nie wydrze.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.