powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXII)
grudzień 2016

Tu miejsce na labirynt…: Czterdzieści lat minęło… a im się wciąż chce wracać!
Fatal Fusion ‹Total Absence›
Skoro zespół wydał dopiero trzecią płytę długogrającą, mogłoby wydawać sie, że wciąż jeszcze mamy do czynienia z formacją na dorobku. Tymczasem lider nowerskiego Fatal Fusion, klawiszowiec Erlend Engebretsen, działa już – choć wcześniej pod innymi szyldami – od trzydziestu lat. Wiedząc o tym, tudno się dziwić, że „Total Absence” to tak udany, choć zarazem bardzo eklektyczny, album.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹Total Absence›
‹Total Absence›
Początki Fatal Fusion, choć zespół istnieje zaledwie od ośmiu lat, tak naprawdę sięgają 1986 roku. To właśnie wtedy w stolicy Norwegii dwóch młodych muzyków zafascynowanych dokonaniami wielkich twórców rockowych z lat 70. XX wieku – klawiszowiec Erlend Engebretsen oraz basista Lasse Lie – założyło swój pierwszy zespół, który ochrzcili… No Name. W kolejnych latach przechodził on wiele przeobrażeń, zmieniał się nie tylko jego skład, ale i szyld. W 1997 roku, gdy Erlend powołał do życia grupę Hydra, zaprosił do udziału w niej swojego młodszego brata, grającego na perkusji Auduna, który – jak się okazało – pozostał z nim już na zawsze (przynajmniej jak dotąd). Razem znaleźli się również w formacjach Moonstone (1998-2000) i Chrystal Blues (2002-2007); razem, z pomocą Lassego, w 2008 roku ogłosili światu istnienie Fatal Fusion. Wkrótce dołączyli do nich dwaj kolejni artyści: najpierw wokalista Knut Erik Grøntvedt, a następnie gitarzysta solowy Stig Selnes (wcześniej w The Rumbling Tubes, a wtedy także jednocześnie w Agathe).
Na debiut płytowy Fatal Fusion trzeba było poczekać dwa lata, do momentu kiedy światło dzienne ujrzała wydana własnym sumptem płyta „Land of the Sun”. Spodobała się ona na tyle, że krótko po tym kontrakt z zespołem podpisała – mająca siedzibę w norweskim Bergen – wytwórnia Karisma Records. Z jej logo na okładce ukazał sie krążek „The Ancient Tale” (2013), który dzięki profesjonalnej dystrybucji zatoczył znacznie szersze kręgi. Tym sposobem Erlend i jego koledzy wyszli poza stołeczne środowisko, zyskując – ograniczoną wprawdzie, ale zawsze jakąś – popularność wśród wielbicieli skandynawskiego progresywnego hard rocka. Bo w tych właśnie okolicach lokują się zainteresowania Norwegów. Co znajduje potwierdzenie w podanej przez nich samych liście wykonawców, którymi się inspirują, a która to lista zawiera takie nazwy, jak King Crimson, Camel, Yes, Pink Floyd, Genesis, a także Led Zeppelin, Rush i Rainbow. Biorąc pod uwagę, że każdy z tych zespołów w jakiś sposób wpłynął na twórczość Fatal Fusion, czego można oczekiwać po kwintecie z Oslo? Pytanie z gatunku retorycznych…
Jeśli jednak ktoś ma jeszcze wątpliwości, rozwieje je na pewno „lektura” najnowszego wydawnictwa grupy – albumu „Total Absence”, który światło dzienne ujrzał (nakładem Karisma Records) 25 listopada. W ciągu minionych trzech lat – tyle bowiem minęło od premiery „The Ancient Tale” – grupa uzbierała niespełna sześćdziesiąt minut muzyki, co nie jest wynikiem zapierającym dech w piersiach. Ale wiadomo przecież – nie ilość, lecz jakość jest najważniejsza. A z tym akurat Norwegowie problemu nie mają żadnego. Na krążek trafiło siedem kompozycji, spośród których każda trzyma poziom, a niektóre mogą doprowadzić wręcz do ekscytacji każdego, kto wychował się na klasyce sprzed czterech dekad. Choć z drugiej strony warto z miejsca zaznaczyć, że w muzyce Fatal Fusion nie ma miejsca na wirtuozerskie popisy; nie uświadczycie na ich płytach ciągnących się w nieskończoność solówek, które mają udowodnić przede wszystkim, że jestem lepszy od najlepszego instrumentalisty na świecie. Czasami bywa kanciasto i topornie, ale jednocześnie bywa bardzo klimatycznie i melodyjnie.
Album otwiera majestatyczna instrumentalna kompozycja „The Gates of Ishtar”, w której marszowemu rytmowi perkusji towarzyszy orientalny motyw zagrany przez Erlenda Engebretsena na syntezatorach. Stanowi ona swoiste preludium do progresywno-hardrockowego „Shadow of the King”, które już po kilkunastu sekundach przywodzi na myśl jedno tylko skojarzenie – niemieckie Eloy! Jest tu odpowiednia moc, jest wpadający w ucho refren, jest wreszcie partia gitary (znów z lekko orientalnym odchyłem), której na pewno nie powstydziłby się Frank Bornemann. Parę nowych elementów pojawia się w – kto wie, czy nie najlepszym w całym zestawie – „Forgotten One”, który to utwór zaczyna się jak zagrany na rockowo walczyk, a z czasem przeistacza się w urzekającą pięknem próbkę nawiązania do muzyki dawnej (z brzmieniem fortepianu, fletu i odpowiednio stylizowanym śpiewem Knuta Erika Grøntvedta). Nawet gdy w drugiej części robi się bardziej czadowo, o klimat wciąż dba starszy z braci Engebretsenów, wypełniając tło nastrojowymi dźwiękami organów Hammonda oraz syntezatorów.
W instrumentalnym „Astral Flight” powraca duch wczesnego (czytaj: z pierwszej połowy lat 70.) Eloy (vide Hammondy plus progresywna gitara), ale o dziwo Erlend i Stig Selnes znajdują w sobie również odwagę, by poeksperymentować trochę z jazz-rockiem. Kolejnym mocnym punktem albumu jest balladowy „The Emperor’s Letter”, w którym ponownie ciężar zyskania sympatii słuchaczy biorą na siebie przede wszystkim dwaj muzycy – imponujący orkiestrowym rozmachem w aranżacji syntezatorów Engebretsen oraz Stig, w którego głowie (a pewnie i sercu) zrodził się przepiękny motyw gitarowy. W „Endless Ocean Blue” Norwegowie rzucają się na naprawdę głęboką wodę, przywołując ducha Pink Floyd z połowy lat 70. Nie dość, że muzyka snuje się psychodelicznie, to na dodatek Grøntvedt śpiewa jak, nie przymierzając, natchniony Roger Waters. Skojarzenia z Brytyjczykami rozwiewają się nieco w dalszych fragmentach (oscylujących wokół hard rocka), ale pierwsze wrażenie długo nie opuszcza słuchacza.
Na finał wybrzmiewa kompozycja tytułowa – najdłuższa i zarazem… najmniej intrygująca. Oczywiście wszystko jest w niej na miejscu (włącznie z otwierającym ją dialogiem Knuta Erika z grającym na gitarze akustycznej Stigiem i późniejszymi progresywnymi solówkami Selnesa), ale całość jest nazbyt wykoncypowana, pobzawiona ducha i polotu. Może nie zaniża poziomu, ale też niczym szczególnym się nie wyróżnia. Komu powinno przypaść do gustu „Total Absence”? Tym, którzy wychowali się na Deep Purple i Uriah Heep, którzy w późniejszym czasie z wypiekami na twarzy sięgali po albumy Rush i Eloy, wreszcie tym, którym nie przeszkadza eklektyczność przekazu i brak jakicholwiek zapędów eksperymentatorskich.
Skład:
Knut Erik Grøntvedt – śpiew
Stig Selnes – gitara elektryczna, gitara akustyczna
Erlend Engebretsen – organy Hammonda, syntezatory, mellotron
Lasse Lie – gitara basowa
Audun Engebretsen – perkusja, instrumenty perkusyjne



Tytuł: Total Absence
Wykonawca / Kompozytor: Fatal Fusion
Data wydania: 25 listopada 2016
Nośnik: CD
Czas trwania: 56:21
Gatunek: rock
Wyszukaj w: Matras.pl
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Utwory
CD1
1) The Gates of Ishtar: 02:30
2) Shadow of the King: 07:40
3) Forgotten One: 06:09
4) Astral Flight: 05:34
5) The Emperor’s Letter: 07:21
6) Endless Ocean Blue: 11:37
7) Total Absence: 15:31
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

156
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.