„Lion. Droga do domu” wyjeżdża z Bydgoszczy z główną nagrodą festiwalu Camerimage 2016 – Złotą Żabą. Ale piękne zdjecia z pewnością nie są jedynym powodem, dla którego warto zobaczyć film Gartha Davisa. Tekst może zawierać spoilery dotyczące fabuły „Lion. Droga do domu”.  |  | ‹Lion. Droga do domu›
|
Ta historia wydarzyła się naprawdę. W 1986 roku pięcioletni Saroo, pochodzący z bardzo biednej hinduskiej rodziny, wybrał się ze swym starszym bratem na nieodległą stację kolejową, by zdobyć – za pomocą żebractwa, bądź wykonywania prostych prac porządkowych – odrobinę jedzenia lub pieniędzy. Zmęczony Saroo zasnął na peronie, a jego brat obiecał, że wkrótce wróci do brata. Niestety, tak się nie stało. Zdesperowany mały Saroo wsiadł do przejeżdżającego pociągu towarowego, licząc na to, że jego brat jest w środku. Zmęczony, zasnął ponownie, po przebudzeniu nie potrafił otworzyć drzwi, nawet gdy pociąg zatrzymywał się na nielicznych stacjach. Zanim udało mi się ostatecznie wydostać z wagonu, przejechał blisko półtora tysiąca kilometrów. W obcym miejscu przez kilkanaście dni żywił się znalezionym jedzeniem, gdy w końcu został odprowadzony na policję. Nie potrafił powiedzieć, skąd przybył, został więc umieszczony w sierocińcu. Stąd trafił do rodziny adopcyjnej, ale po latach zapragnął spróbować rozwiązać swą zagadkę… Tę historię prawdziwy Saroo opisał w 2014 roku w swej książce „Długa droga do domu”, a niedługo później tematem zainteresowali się filmowcy. „Lion. Droga do domu” szczegółowo opisuje losy Saroo, przy okazji przedstawiając mroczne oblicze ówczesnych (a zapewne i współczesnych Indii). Pod tym względem przypomina oscarowego „Slumdoga”, będąc jednak opowieścią bardziej realistyczną i autentyczną. Najlepsza w „Lionie” jest pierwsza część – opisująca odyseję pięcioletniego Saroo (granego przekonująco przez siedmioletniego debiutanta Sunny’ego Pawara) poprzez Indie, aż do momentu adopcji. Film z jednej stronie jasno i precyzyjnie przedstawia fakty, z drugiej potrafi przy okazji celnie ukazać problemy targające Indiami. Pierwszym z nich jest skrajne ubóstwo, w jakim żyją miliony mieszkańców kraju – ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. W kilku wyrazistych scenach „Lion” prezentuje nędzę, w jakiej egzystuje rodzina Saroo. Matka, aby dorobić na chleb zatrudnia się nawet do niespecjalne właściwych dla kobiet prac w stylu przenoszenia ciężkich kamieni. Chłopcy w tym czasie, pozbawieni opieki, również próbują zdobyć jedzenie i pieniądze – wygląda na to, że większa część ich egzystencji polega właśnie na takich zajęciach. W Kalkucie, na dworcu, koczują dziesiątki bezdomnych dzieci, żyjących z dnia na dzień, dzięki temu, co uda im się zdobyć bądź wyżebrać. Taka sytuacja musi zachęcać do działań różnorodnych handlarzy żywym towarem. Jesteśmy więc świadkami obławy na dworcowe dzieci, w późniejszych scenach filmu niedwuznacznie sugeruje się, że Saroo miałby stać się towarem na potrzeby jakiegoś pedofilskiego biznesu.  | ‹Camerimage 2016›
|
Niewiele lepsza sytuacja jest w sierocińcu. Kolejnym problemem jest więc systemowa bezradność państwa na sytuację bezdomnych dzieci. Sierocińce nie tworzą nawet iluzji poprawnego funkcjonowania, patologie i działania przestępcze są tu na porządku dziennym. Najlepiej o tym świadczy los adoptowanego brata Saroo, który zapewne zbyt długo czasu przed przygarnięciem przez australijską rodzinę spędził w takim domu dziecka i rany psychiczne, których tam doznał, pozostaną w nim na zawsze. Tak naprawdę los zagubionych, bezdomnych dzieci nie obchodzi nikogo prócz nielicznych filantropów. Ale oni mogą naprawiać tylko nieliczne przypadki. W tym kontekście Saroo jawi się jako dziecko szczęścia przy całym swym dramacie, bo ostatecznie wylądował w rodzinie, która obdarzyła go szczerym uczuciem. Nieco słabiej wypada druga połowa filmu, w której dorosły już Saroo próbuje odkryć tajemnicę swego pochodzenia. Choć znany ze „Slumdoga” i „Chappie” Dev Pattel wkłada niewątpliwie serce w swą rolę, to cała sytuacja rozgrywa się na kliszach – dorastający bohater zaczyna myśleć o swych korzeniach, spotyka dziewczynę, nie może się zdecydować, czy poświęcić się poszukiwaniom, bo to mogłoby zranić jego adopcyjnych rodziców, przez to komplikuje się jego życie osobiste – ale ostatecznie podejmuje słuszną decyzję. Troszkę zrobione jest to na autopilocie, z wciśniętym na siłę wątkiem romantycznym, ale na szczęście domknięte pięknym i autentycznie wzruszającym finałem. Nie zmienia to faktu, że pięknie sfilmowany „Lion”, w którym zdjęcia kontrastują piękno indyjskiej przyrody z ponurymi warunkami, w jakich przychodzi żyć mieszkańcom tego kraju, mocno akcentuje problem zaginięć i przyszłych tragedii dzieci. Problem, który w żadnej mierze nie dotyczy tylko lat 80. – finałowa tablica informuje nas o nadal istniejącej skali zjawiska. Podkreślając więc piękno i szlachetność jednostkowych starań, domaga się szerokiej współpracy przy działaniach zapobiegających dziecięcym dramatom. PS. Nie wiem, w jakim tłumaczeniu film ostatecznie trafi do kin, ale chciałbym nadmienić, że sformułowanie „couple of days” nie oznacza „kliku dni”, ale dokładnie „dwa dni”. A to jest akurat bardzo ważne w kontekście sytuacji, gdy bohater próbuje precyzyjnie wyliczyć jak daleko mógł odjechać w czasie swej podróży i podaje czas, jaki spędził w pociągu. Życzę powodzenia w wyliczeniach, mając „kilka dni” jako dane wejściowe.
Tytuł: Lion. Droga do domu Tytuł oryginalny: Lion Data premiery: 2 grudnia 2016 Rok produkcji: 2016 Kraj produkcji: Australia, USA, Wielka Brytania Czas trwania: 2 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 80%
Miejsce: Bydgoszcz Od: 12 listopada 2016 Do: 19 listopada 2016 |