powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXII)
grudzień 2016

Tu miejsce na labirynt…: Co za dużo, to niezdrowo
Seven Impale ‹Contrapasso›
Gdy dwa lata temu sekstet Seven Impale wydał swój debiutancki album, można było oczy (uszy) przecierać ze zdziwienia – płyta „City of the Sun” ocierała się bowiem o geniusz. Norwegowie tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę, że należało żywić uzasadnione obawy, czy drugim krążkiem zdołają utrzymać poziom. Od momentu wydania „Contrapasso” znamy już odpowiedź – nie zdołali, chociaż nagrali bardzo przyzwoity materiał.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
‹Contrapasso›
‹Contrapasso›
Nieczęsto w czasach nam współczesnych trafiają się takie debiuty, jak ten, który przed dwoma laty zaliczyła szóstka Norwegów z Bergen. Po czterech latach działalności – i wcześniejszej publikacji złożonej z pięciu utworów EP-ki „Beginning / Relieve” (2013) – panowie z Seven Impale wypuścili na rynek pełnowymiarowy album zatytułowany „City of the Sun”. Okazał się on absolutną rewelacją; stylistycznie była to fascynująca i niezwykle świeżo brzmiąca mieszanka rocka i metalu z jazzem (a momentami nawet free jazzem). Płyta zgarnęła znakomite oceny, windując zespół w gronie najciekawszych debiutantów 2014 roku. Młodzi muzycy – w tamtym czasie żaden z nich nie zbliżał się nawet do trzydziestki – mogli czuć się wniebowzięci. Ale każdy taki „wyskok” wiąże się również z wielką odpowiedzialnością; przychodzi przecież taki czas, kiedy trzeba otrząsnąć się z euforii, wejść do studia i nagrać nową płytę, którą wszyscy krytycy i fani będą porównywać do kongenialnej poprzedniczki. Dla wielu artystów takie oczekiwania bywają paraliżujące; w efekcie nadzwyczaj często zdarza się, że drugie wydawnictwo okazuje się znacznie słabsze od pierwszego.
Jak jest w przypadku Seven Impale? Niestety… właśnie tak. I nawet jeżeli uznamy, że album „Contrapasso” jest całkiem przyzwoitą porcją rocka i jazzu, nie da uciec się od porównań z „City of the Sun” i – zapewne dla muzyków bolesnej – konstatacji, że nie zdołali udźwignąć brzemienia. Nagrania powstały w tym samym składzie, co oznacza, że w studiu pojawili się: wokalista i gitarzysta Stian Økland, gitarzysta solowy Erlend Vottvik Olsen, basista Tormod Fosso, klawiszowiec Håkon Vinje oraz bracia Mekki Widerøe – saksofonista Benjamin i perkusista Fredrik. Płyta trafiła do sklepów w połowie września i ponownie widniało na niej logo – również pochodzącej z Bergen – wytwórni Karisma Records. Co zdecydowało o słabszej formie skandynawskiej formacji na „Contrapasso”? Przede wszystkim nadmierna pewność siebie. Album „City of the Sun” był bardzo spójny i zwarty; trwał – jak na obecne standardy – krótko, bo zaledwie niespełna czterdzieści sześć minut, co zresztą okazało się czasem idealnym. Pracując nad jego kontynuacją, Norwegowie postanowili prawdopodobnie umieścić na kompaktowym krążku wszystko, co nagrali w studiu. I to był największy błąd.
„Contrapasso” trwa dwadzieścia trzy minuty dłużej. Przy czym nie jest to w żaden sposób usprawiedliwione. Płyta jest właśnie co najmniej o te dwadzieścia minut za długa; niektóre kompozycje sprawiają wrażenie na siłę przeciąganych. Wszechobecne jest wrażenie, że muzycy z Bergen zwyczajnie nie mieli tylu pomysłów, by wypełnić nimi ponad godzinny krążek. Odchudzenie albumu o dwa numery, przykrojenie kilku innych utworów o w sumie parę minut – mogłoby mu tylko wyjść na dobre. Wszak znacznie lepsze – przynajmniej w sztuce – jest uczucie niedosytu aniżeli przesytu. A tym razem Seven Impale najnormalniej w świecie przesadzili z tym drugim. W efekcie świetne niekiedy koncepty aranżacyjne i intrygujące partie solowe utonęły w zalewie powtarzalności. Które kompozycje się bronią? Na pewno otwierająca „Contrapasso” – „Lemma”, ze smaczkami organowymi w tle, gotyckim wokalem w stylu Petera Murphy’ego z Bauhausu oraz energetyczną freejazzową partią saksofonu. Ciągle przejścia od progresywnego metalu do fusion też przyprawiają o ciarki. Jedno tylko trudno pojąć – czemu na służyć długa, prawie dwuminutowa końcówka, która polega na stopniowym wyciszaniu muzyki.
Co gorsza, ten patent formacja powtarza częściej – także w „Heresy”, „Helix” i „Phoenix”; podobny charakter ma też całe, półtoraminutowe „Ascension”. Po co? Naprawdę nie sposób stwierdzić. Ktoś może dojść do wniosku, że dzięki temu zabiegowi udaje się wprowadzić odpowiedni nostalgiczny nastrój. Ok., ale to sprawdza się raz, góra dwa razy. Ale żeby aż cztery?! Miało być jednak – przynajmniej na razie – o pozytywach. A skoro tak, to pochwalić należy również „Heresy”, w którym rockowa moc przenika się z jazzową swobodą, a jakby tego było mało, nie brakuje też podróży w stronę krautrockowej psychodelii (vide „kwasowe” organy). W podobnym klimacie utrzymana jest „Inertia”, ale mimo wszystko znacznie więcej w niej eksperymentów gitarowych i – z czasem – zawłaszczających całą przestrzeń – zarówno pierwszy plan, jak i tło – majestatycznych syntezatorów. Nieźle prezentuje się dynamiczny „Langour”, po raz kolejny nawiązujący do stylistyki krautrocka z lat 70. XX wieku, w którym znajduje się miejsce i na śpiew operetkowy, i na niepokojącą melodeklamację. Niestety, dalej jest już mniej interesująco. Cezurą dzielącą „Contrapasso” na dwie części jest instrumentalna miniatura „Ascension” – to co po niej, spodobać może się już chyba tylko najbardziej zagorzałym wielbicielom Seven Impale.
W „Convulsion” zespół zupełnie niepotrzebnie wprowadza rapowany śpiew; w „Serpentstone” do znudzenia powtarza te same motywy – jest na przemian ostro, rockowo i spokojnie, klawiszowo; z kolei w wieńczącym album „Phoenix” najpierw musimy poczekać prawie cztery minuty, by coś w ogóle zaczęło się dziać, a następnie na zakończenie zostajemy uraczeni ciągnącym się przez dłuższy czas pulsowaniem syntezatorów. To są właśnie te momenty, bez których album Norwegów mógłby się bez niczyjej straty obejść. Muzycy powinni zachować je w swoich archiwach i upublicznić dopiero za dziesięć, może dwadzieścia lat, gdy będąc już uznaną marką, sięgną po wczesne nagrania, by wydać ich zremasterowane wersje, uzupełnione o odrzuty z sesji. Cóż, stało się inaczej, w efekcie czego blask Seven Impale nieco przygasł. Jeżeli za dwa lata Skandynawowie ponownie wejdą do studia, aby nagrać trzecią płytę, koniecznie powinni zatrudnić człowieka, który przyjrzy się obiektywnie skutkom ich pracy i na miejscu przeprowadzi ostrą selekcję, z miejsca odrzucając wszystko, co nie będzie spełniać wysokich standardów wyznaczonych przez utwory zamieszczone na „City of the Sun”.
Skład:
Stian Økland – śpiew, gitara elektryczna
Erlend Vottvik Olsen – gitara elektryczna
Tormod Fosso – gitara basowa
Benjamin Mekki Widerøe – saksofon
Håkon Vinje – syntezator, organy, fortepian elektryczny, fortepian
Fredrik Mekki Widerøe – perkusja



Tytuł: Contrapasso
Wykonawca / Kompozytor: Seven Impale
Data wydania: 16 września 2016
Nośnik: CD
Czas trwania: 67:37
Gatunek: jazz, rock
EAN: 7090008311171
Wyszukaj w: Matras.pl
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Utwory
CD1
1) Lemma: 09:00
2) Heresy: 07:16
3) Inertia: 09:10
4) Langour: 07:39
5) Ascension: 01:38
6) Convulsion: 05:06
7) Helix: 09:16
8) Serpentstone: 07:21
9) Phoenix: 11:14
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

157
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.