 | |
Tomaszowi w młodości w chwilach irytacji głos załamuje się tak, że przeradza się w mówienie z akcentem ojcowskim. Najmłodszy z rodu staje się niejako kanalizatorem słusznego gniewu (by nie napisać wprost: wkurwienia) swoich rodziców, tego, które powinno zostać wypowiedziane, ale jest chorobliwie tłumione w imię spokoju. W rękach syna staje się jednak tylko ślepo działającą siłą destrukcji. Dokonująca się na naszych oczach przemiana dziennikarza z młodego gniewnego w cynicznego - choć nadal nieszczęśliwego - mężczyznę jest niezwykle ciekawa i to raczej ona powinna, jeżeli już, budzić moralny niepokój Weissa bardziej niż portretowanie ataków furii. Kiedy od Tomasza odchodzi dziewczyna, uzasadnia to słowami „Dawałeś za dużo”. (Co jest autentycznym cytatem, przywołanym przez Beksińskiego w jednym z felietonów. Nawiasem mówiąc, takich „niewidzialnych” dla niezorientowanego widza odwołań do źródeł, jest w filmie sporo, niektóre są stanowczo zbyt niedopowiedziane. Przykładowo, nienazwanie po imieniu Tomaszowej nienawiści do papierosów robi z niego człowieka o wiele bardziej nieracjonalnego w kontaktach z kobietami.) Otóż radiowiec w tym filmie jest człowiekiem, który w spotkaniach z innymi nie daje niczego od siebie (z jednym wyjątkiem, o którym zaraz wspomnę). Jego zainteresowanie sztuką zostaje przedstawione wyłącznie jako wyraz neurozy (opinia to na tyle stereotypowa, że specjalnie z nią polemizowałem w obszernym tekście z zeszłorocznej, październikowej „Twórczości”), co broni się w świetle kompozycji scenariusza, ale odejmuje pewną potencjalną warstwę głębi. Zwłaszcza, że produkcja umiała przy okazji pokazać różnorodność i element dowcipu w malarstwie Zdzisława, nie redukując plastyka do roli natchnienia przyszłych twórców horrorów. Po konfrontacji z materiałami dokumentalnymi, zwłaszcza przywołanym przez reżysera odcinkiem „Wieczoru z wampirem” widać też wyraźnie, że dziennikarz w rzeczywistości mówił w o wiele mniej nerwowy i bardziej zdystansowany sposób, niż jego aktorski odpowiednik. Ostatecznie śmiech widowni w odpowiedzi na kwestię jednej z babek, „Tomasz nadciąga”, zdaje się właściwą odpowiedzią na tę interpretację bohatera, która dramatyzm potrafi łączyć z przerysowaniem Obronna reakcja fanowska względem portretu juniora jest bowiem znakiem czasów: nie wyciąga się jakoś wniosku z tego, że jeżeli Tomasz jest w tym filmie potworem to „tylko” bardziej spektakularnym od ojca. Może wynika to też z samych stylów gry. Dawid Ogrodnik, absolwent wymagającej szkoły krakowskiej, zajmujący powoli, ale z determinacją miejsce po zmarnowanym talencie Szyca, zdaje się zatracać, spalać się w imitacyjnym sposobie grania. Andrzej Seweryn, mistrz w dojrzałym wieku i ze sporym dorobkiem, znalazł pierwszą od lat w filmie godną siebie rolę, w której dużo rzeczy można oprzeć na drobiazgach: mimice, odruchach fizycznych, osobliwościach dykcji. Razem (trochę niczym Hoffmann i Olivier w „Maratończyku”) stanowią dopełniającą się parę, tak jak Beksińscy w rzeczywistości. Nie zmienia to faktu, iż nerwicę natręctw i trudności Zdzisława w okazywaniu intymności podkręcono w wizji filmowej z dużym naciskiem i zrobiono z niego momentami funkcjonalnego socjopatę, egocentrycznego, samolubnego i nieczułego. Jedną z lepszych scen „Ostatniej rodziny” jest rekonstrukcja katastrofy lotniczej z udziałem syna. Z jednej strony to jakby skupiony skrót całej historii, dramatyczne zdarzenie bez wyraźnego przesłania. Z drugiej pokazuje reżyserską siłę w operowaniu podtekstami. Tomasz znajdujący się w obliczu zewnętrznego, niesprowokowanego przez siebie dramatu w pierwszym odruchu zamiast uciekać jak wszyscy, próbuje ratować jedyną ofiarę wypadku (szczegół obecny w dokumentach), co zainscenizowane jest w nienachalny sposób. Potężne zasygnalizowane tego, kim mógłby być ten człowiek, gdyby miał tylko mądrzejsze podejście do losu.  | |
A ojciec? Poznajemy go w 2005 roku, kiedy nawet Silverstone, obiekt jego fantazji, jest już upadłą gwiazdą. Niewidoczność twarzy rozmówcy, Dmochowskiego, w pierwszej scenie wzmaga jeszcze wrażenie samotności i osobliwości malarza, którego efekty działań będziemy mogli dopiero zobaczyć. Ostatecznie ten wygodnicki mieszczanin gardzący mieszczańskim myśleniem (bo przecież szczęście rodzinne „gwarantuje” tylko lekceważony przez niego Kościół) kończy na kompletnym odwróceniu i zniszczeniu pojęcia rodziny (brawa dla Seweryna, który kondycję postaci umie pokazać przez migawkową czynność jedzenia hamburgera). Zastąpienie krewnych kupionymi pracownikami też okazuje się mieć tragiczne, choć nieprzewidywalne konsekwencje. Można by właściwie powiedzieć, że plastyk w interpretacji Matuszyńskiego pokazuje, czemu chrześcijaństwo uznaje lenistwo za grzech śmiertelny. Choć takie stwierdzenie grzeszyłoby raczej dosłownością w stosunku do ostatniej sceny, mordu nawet bardziej bezsensownego niż w rzeczywistości, choć empirycznie możliwego. To jakby okrutne, szydercze echo wypadku lotniczego. Niewele wcześniej Zdzisław uzasadnia brak używania przemocy wobec syna podejrzewaniem u siebie ukrytego sadyzmu. Tomasz w młodzieńczych dziennikach przyznawał, że czułby się całkiem świetnie, gdyby mu pozwolono co miesiąc strzelać do ludzi. Ale obaj poruszali się jednak w innym obszarze. Brutalna magma rzeczywistości, zdaje się mówić reżyser, wygląda zupełnie inaczej. A jeżeli historia świata ostatnich lat jest tak niekomfortowa, to dlatego, że przypomina mieszczaństwu, że ideał wiecznego pokoju i spokoju w szczęśliwie sytym zakątku świata może nie trwać wiecznie. Być może nieco zboczyłem z tematu. Sugestywność finałowych partii filmu kojarzy się nieco z metodą Kubricka: dążeniem do mistrzowskiego chłodu formy, nie wykluczającym jednak sygnałów reżyserskiej intencji. U Matuszyńskiego na razie bardziej „dążeniem”, bo zmagał się on wyraźnie z okiełznaniem ogromu materiału źródłowego, którego sens nie jest tak ładnie wcześniej uporządkowany w książkach, jak to z klasycznymi biografiami bywa, a Grzebałkowskiej ekranizować nie zamierzał. Robert Bolesto, jeśli sądzić o jego stylu po niedowarzonych „Córkach dancingu”, ma skłonność do pulsującego operowania serią krótkich, ale nie zawsze równych artystycznie scen. Widać tego ślady także i w „Ostatniej rodzinie” – jej napisanie i zmontowanie musiało być tytaniczną pracą. Zdecydowanie udaną, jeżeli mówimy o ponad dwugodzinnym filmie, który ma tak świetnie wyważone tempo, a także wielką ilość ważnych dramatycznie chwil, robiących długotrwałe wrażenie. Nie może wszak się obyć bez pewnych zastrzeżeń. O skrótach myślowych była już mowa, tak więc najlepiej przystąpić do seansu mając już jakąś wiedzę o Beksińskich. Może to i zresztą lepiej, zważywszy, że podawanie syntetycznych informacji wypada tutaj nieprzekonująco, na przykład Zdzisław w jednej sztucznej kwestii porusza w ciągu kilkunastu sekund trzy tematy, o których zazwyczaj pisał marszandowi w sposób bardzo obszerny. Jedną sprawą jest intensywność cech w interpretowaniu postaci, inną umieszczanie scen kontrfaktycznych, a tych zorientowany widz może naliczyć co najmniej dwie: Zdzisław określający próbę samobójczą syna jako „akt odwagi” (co jest kompletnie sprzeczne z rzeczywistymi poglądami malarza) oraz Tomasz biorący sobie obraz wprost z pracowni ojca. Pierwsza z nich jest co najmniej wątpliwa etycznie, obie wprowadzają niepotrzebne zamieszanie co do intencji oraz standardów postawionych sobie przez twórców produkcji. Postać Piotra Dmochowskiego została prawie niewykorzystana (mając na uwadze znakomitego aktora, można napisać wręcz: zmarnowana), a mogła być źródłem kolejnej oryginalnej i osobliwej kreacji. W filmie marszand okazuje się w najbardziej krytycznej sytuacji może zbyt niedyskretnym, ale za to szczerym, autorem relacji o artystycznej rodzinie. W rzeczywistości jest to osoba o wiele bardziej skomplikowana, w opublikowanej przez samego siebie (podkreślam ten fakt) korespondencji ze Zdzisławem prezentuje się jako autor takich zdań jak: „Zawsze powtarzam: jeśli chcecie już zabijać, to zabijajcie dzieci. Jest ich za dużo. Nie zabijajcie lwów ani żyraf, bo prawie ich już nie ma. Zupełnie na serio myślę, że gdyby tak SIDA [AIDS] wytruła ze trzy miliardy tego robactwa, powietrze było by czystsze.” albo „W ogóle uważam, że jakiś mały aneks, Treblinki lub Majdanka powinien stale być na chodzie żeby można tam było podusić w komorach gazowych i popalić w piecach kilku chujów.” Dmochowski w pełni swej ekspresji mógłby być komplementarny wobec Beksińskich. Rozumiem jednak, że dla twórców (dziękującym marszandowi w napisach końcowych) eksplorowanie tego wątku byłoby niezręczne.  | |
Jan P. Matuszyński swoim brawurowo wręcz udanym debiutem wpisuje się dla mnie w grupę dzieł młodej formacji twórców polskiej kinematografii: Borysa Lankosza, Jana Komasy, Łukasza Palkowskiego, których nadejście oznacza ostateczny koniec tradycji PRL-owskiej, wychowanych w okresie łapczywego nadrabiania zaległości kulturowych, obeznanych z językami współczesnego kina, także jego odmian popularnych. Których talent i ambicje zdają się przerastać wciąż dosyć skromny zasób historii, jakie można w rodzimych warunkach zrealizować. Na pewno udowodnili, że stać ich na więcej niż realizowanie kameralnych opowieści obyczajowych, stanowiących „mięso armatnie” kina festiwalowego. ”Ostatnia rodzina” formalnie jest polemicznym boksowaniem się z formułą biopicu i pewnymi zakusami w stronę epickości. Scenografia obu ciasnych mieszkań potrafi być jednak momentami klaustrofobiczna, co czasem podkreśla jeszcze zawężanie kadru. (Podczas oglądanego z ostatniego rzędu seansu przyszedł mi na myśl obraz włączonego telewizora umieszczonego w nogach trumny. To wyobrażenie pasowałoby chyba do gustu Zdzisława i Tomasza.) Czytających z wypiekami na twarzy o losach malarza ciekawi chyba wizja przeciętnej klitki co jakiś czas uzupełnianej i opróżnianej z plastycznych majstersztyków. A i dziennikarz,, narzekający w felietonach na zawartość programu telewizyjnego zdaje się postacią uroczo namacalną. Tak, to może być nawet bardzo istotny film, jeżeli się go zrozumie. Gombrowicz to dzisiaj autor omawiany w ściągach maturalnych, jeden z tych, o których mógłby perorować Zdzisław podczas swych amatorskich wykładów i, jak się miało okazać, dostarczyciel bardzo doraźnych wzorów satyrycznych, często wykorzystywanych przez epigonów albo kabotynów. Wychodzę z kina. Nocna Warszawa skupi się przez jakiś w Śródmieściu, aby potem ruszyć się i odgrodzić od miasta na zamkniętych imprezach, gdzieś na peryferiach. Ludzie, dla których Tomasz należy do pokolenia ich rodziców, jeżeli już rodzą się na takich ponurych, depresyjnych blokowiskach, jak to z filmu i rzeczywistości, starają się od nich uciec. Wszechobecne na ekranie od pewnego momentu kamery VHS są obecnie tylko memetycznym wspomnieniem z dzieciństwa. Zespół Genesis ma większe prawdopodobieństwo być nie siódmym cudem świata, jak u radiowca, ale raczej źródłem starych dowcipów o Philu Collinsie, jeżeli w ogóle czymś. Co więc przed chwilą zobaczyłem? Relikt? Prolog? Ostrzeżenie? Przypomina mi się „Widokówka z tego świata” napisana przez „niesłusznie zmarłego” Barańczaka: (…)Zawarłem się w chwili dumnej, że się rozrasta w nowotwór epoki; choć jak ją nazwą, co będą mówili o niej ci, co przewyższą nas o grubą warstwę geologiczną, stojąc na naszym próchnie, łgarstwie, niezniszczalnym plastiku, doskonaląc swoją własną mieszankę śmiecia i rozpaczy - nie wiem. Jak zgniatacz złomu, sekunda ubija kolejny stopień, rosnący pod stopą. Śmieci i rozpacz. To właśnie pokazał nam Matuszyński, sięgając po bliskiej przeszłości. Możemy się teraz zastanawiać, co z tego wynika dla nas.
Tytuł: Ostatnia Rodzina Data premiery: 30 września 2016 Kraj produkcji: Polska Gatunek: biograficzny |