powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLXIII)
styczeń-luty 2017

100 najlepszych filmów animowanych wszech czasów
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
60. Ernest i Celestyna
(reż. Benjamin Renner)
Jarosław Robak
Urocza i nieco antyburżuazyjna w wymowie – taka jest historia międzygatunkowej przyjaźni biednego niedźwiedzia i małej myszki. On ma na imię Ernest, jest zgryźliwy, nikomu nie ufa, a grając na ulicy próbuje zarobić na jedzenie (a jeśli mu się nie uda, nie pogardzi skonsumowaniem jakiegoś gryzonia). Ona, Celestyna, przyuczana jest do zawodu dentystki, ale tak naprawdę chciałaby zostać artystką i rysować – najlepiej niedźwiedzie (które nie wiedzieć czemu w mysiej społeczności uważane są za wroga numer jeden). Spotkanie tych dwojga outsiderów pełne jest subtelnego humoru, a twórcy sprytnie wplatają w film przekaz o stereotypach i uprzedzeniach, które niepotrzebnie komplikują życie i często prowadzą do krzywdy. Szczyptę anarchii oraz drobne uszczypliwości pod adresem mieszczan szczególnie widać w wątku niedźwiedziej rodziny, w której mąż prowadzi cukiernię, a żona gabinet dentystyczny – wobec tak wymyślnego familijnego modelu biznesowego nietrudno kibicować sympatycznym tytułowym bohaterom, których potrzeba skłoni do luźniejszego podejścia do kwestii prawa własności. Fabuła jest tu prosta i nietrudno przewidzieć, dokąd prowadzi – jest w niej jednak mnóstwo ciepła, a niecodzienny urok filmu podkreślany jest jeszcze przez rysunek, w którym zwracają uwagę piękne akwarelowe tła (warto dodać, że produkcja powstała na podstawie książeczek dla dzieci autorstwa belgijskiej pisarki i ilustratorki Gabrielle Vincent).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
59. Jak wytresować smoka
(2009, reż. Dean DeBlois, Chris Sanders)
Jarosław Loretz
Świetna animacja ze studia DreamWorks, opowiadająca o dręczonej przez hordy rozmaitych, mniej lub bardziej absurdalnych smoków wiosce Wikingów, którą poprzysięga raz na zawsze uwolnić od fruwających gadzin syn wodza, kompletny nieudacznik. Wkrótce okazuje się, że to, co nie poszło w mięśnie, poszło w mózg i chłopak zestrzeliwuje skonstruowaną przez siebie fikuśną maszyną najgroźniejszego, najbardziej przerażającego smoka, na którego nikt dotąd nie śmiał nawet próbować podnieść ręki. Rozradowany idzie go dobić, ale zamiast tego… zaprzyjaźnia się z bestią, z czasem oswajając ją i ucząc się na niej latać, a także poznając dzięki niej obyczaje i przywary smoków, co na przyszłość okazuje się bardzo pomocne. Bajeczka jest przepięknie zrobiona, ma wiele nieprzepartego uroku i jest szalenie daleka od klasycznego hollywoodzkiego moralizatorstwa. W dodatku ma bardzo trafioną kreskę jeśli chodzi o zachowanie i mimikę postaci, a także oferuje nadzwyczaj szeroki wachlarz rodzajów smoków, objawiając tym samym niebanalną wyobraźnię twórców. Owszem, historia nosi piętno fabuły „Avatara” (członek społeczności staje po stronie wroga), zaś smokowi bohatera bliżej do zwariowanej mieszanki kota (co jest swoją drogą niezwykle urocze) z jednym z japońskich pokemonów, niż rzeczywiście do smoka, ale w najmniejszym stopniu nie psuje to przyjemności płynącej z seansu, zwłaszcza że film otrzymał w Polsce wyjątkowo porządny dubbing.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Pierwszy pełnometrażowy film animowany wytwórni Walta Disneya to wciąż przykład ponadczasowości tradycyjnych kreskówek. Choć z dzisiejszej perspektywy sam obraz może wydać się już nieco archaiczny, zwłaszcza jeśli mówimy o kanonie piękna, jaki prezentuje Śnieżka (to ciekawe, że królewicze aż tak bardzo się nie zmienili), to jednak urok samej opowieści pozostał bez zmian. Zła Królowa wciąż budzi grozę i stanowi archetyp późniejszych demonicznych żeńskich adwersarzy, mroczny las, przez który biegnie Śnieżka po wypuszczeniu jej przez Łowczego, dalej potrafi przerazić, zwłaszcza młodszą widownię, natomiast chatka krasnoludków to oaza ciepła i spokoju, w jakiej każdy z nas chciałby zamieszkać. Pomimo, że małych górników jest siedmiu każdy z nich cechuje się własnym charakterem i ma swoje zabawne momenty, dzięki czemu jeszcze bardziej można wczuć się w opowiadaną historię. Wreszcie jest tu słynna piosenka „Hey ho”, która stanowi chyba najbardziej znany utwór w historii animacji. O sile oddziaływania „Królewny Śnieżki” najlepiej przekonać się samemu w czasie rodzinnego seansu, kiedy to baśń tę z równym zaangażowaniem oglądają zarówno dzieci, jak i ich rodzice (zwłaszcza tatusiowie).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
57. Akira
(reż. Katsuhiro Otomo)
Beatrycze Nowicka
„Akira” Katsuhiro Otomo to film oparty na głośnej mandze o tym samym tytule. Jest tak daleki od stereotypowych skojarzeń przeciętnego widza na temat filmu animowanego, jak tylko można. Przede wszystkim – jest brutalny i chwilami aż można się zdziwić, jaki efekt emocjonalny udaje się wywołać za pomocą rysunku. Albo, jak można było wymyślić scenę majaków bohatera, prześladowanego przez ożywające pluszowe misie i zrealizować ją tak, by faktycznie wzbudzała niepokój. Zapada w pamięć sceneria nieodległej przyszłości w „cyberpunkowym” z ducha mieście, świetnie oddanym dzięki dynamicznym ujęciom wieżowców oraz brudnych, zniszczonych ulic. Klimat został też podkreślony przez bardzo dobrą muzykę. Niektóre pomysły twórców filmu powracały później w SF. Być może bohater zatrzymujący w powietrzu pocisk zainspirował Wachowskich, podczas pracy nad „Matrixem”. Na zbliżonej koncepcji została także oparta „Lucy” Bessona. Finał z kolei przywołuje na myśl zakończenie „Rzeki bogów” Iana McDonalda. Przy okazji nasuwa się refleksja – gdy porównać przepoczwarzającego się bohatera „Akiry” z bezgłowym duchem lasu z „Księżniczki Mononoke”, albo łakomym bóstwem z „W krainie bogów” – że Japończyków nie przeraża jakaś zła jednostka i jej knowania, lecz moc, wymykająca się spod kontroli, amorficzna substancja, zalewająca i niszcząca wszystko po drodze.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
56. Ralph Demolka
(2012, reż. Rich Moore)
Agnieszka ‘Achika’ Szady
Pomysł, na którym oparty jest film, urzeka oryginalnością: co by się stało, gdyby negatywny – z zawodu, nie z charakteru – bohater gry komputerowej zbuntował się przeciwko swojemu losowi i trafił do innej gry? Takie założenie pozwala twórcom zarówno bawić się nawiązaniami, jak i rozwinąć skrzydła przy projektowaniu zupełnie nowych scenografii (wizualnie film po prostu powala, szczególnie sceneria krainy „Sugar Rush”, gdzie wszystko – od roślin po samochody – jest jakimś rodzajem słodyczy). Widzowie, którzy strawili nastoletnie lata na platformówkach i strzelankach, z pewnością będą się na „Ralphie Demolce” świetnie bawić, odnajdując postaci i artefakty ze znanych gier. Dla koneserów scenarzysta przewidział mnóstwo smaczków: pojawiają się postaci z prastarych gier platformowych, ktoś używa „kodu Kunami”, włamując się do samego rdzenia programu gry… Jednak niezależnie od poziomu wiedzy o grach komputerowych, każdy powinien mieć dużo przyjemności z seansu „Ralpha Demolki”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
55. Perfect Blue
(1998, reż. Satoshi Kon)
Konrad Wągrowski
„Perfect Blue” to pozycja wyjątkowa w naszym zestawieniu, Wyjątkowa, bowiem rzadko kiedy animacje chodzą w parze z horrorem, i to w wersji dla dorosłych. Ale technika wykonania w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia. „Perfect Blue” to ciekawa historia grozy, która pozostałaby tak samo dobra, gdyby opowiedzieć ją za pomocą aktorów (zresztą – taki był pierwszy pomysł na film, mający być ekranizacją powieści Yoshikazu Takeuchi). Satoshi Kon zrealizował jednak animację i nie może jej zabraknąć na naszej liście.
Mina Kirigoe jest cukierkową piosenkarką pop. Jej łatwo przyswajalne przeboje, czynią ją wielką gwiazdą i obiektem westchnień milionów nastolatków. Mina jest jednak osobą ambitną, a jej marzeniem jest zostanie cenioną aktorką filmową. Wykorzystując swą pozycję w show biznesie, decyduje się wykonać dramatyczny zwrot w swej karierze. Porzuca zespół i próbuje swych sił w filmie, brutalnym dramacie. Jej pierwsza rola wiąże się z upokorzeniami na planie, na domiar złego wokół niej zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Czyżby jakiś fanatyczny miłośnik chciał wyrazić swoje niezadowolenie z odmiany wizerunku Miny? A może prawda jest bardziej skomplikowana?
Twórca „Perfect Blue”, Satoshi Kon, to jeden z najciekawszych twórców anime. Kręcił opowieści obyczajowe, komediowe, fantastyczne, ciekawe, że zaczął od klasycznego (poza technologią wykonania) horroru. Na poziomie fabularnym film jest solidną historią, opartą na schemacie tajemniczego prześladowcy, zamieniającego czyjeś życie w piekło. Jego siła polega na tym, że nie mamy tu tajemnicy dla samej tajemnicy, lecz to, iż zagadka przeradza się w wątpliwość co do własnej poczytalności, a film zyskuje drugie psychologiczne dno. Bo jego tematem stają się nie prześladowania, ale wewnętrzne rozdarcie Miny, zastanawiającej się nad słusznością wyboru własnej drogi, stwierdzającej własne zagubienie i brak pewności co do sposobu na swe dalsze życie, rozdarcie, które manifestuje się (być może) nie tylko w sferze mentalnej. Ale, pomimo doskonale dawkowanego napięcia, ciekawego przeplatania planów realistycznych i fantastycznych, „Perfect Blue” zapamiętuje się z zupełnie innego powodu. Mina podczas kręcenia filmu, musi odegrać scenę, w której jest bezwzględnie gwałcona. W ten sposób otrzymujemy niezwykle mocną, rzadko spotykaną nawet w aktorskim kinie scenę, w której zaciera się różnica między fikcją filmową a prawdą, a upokorzenie bohaterki jest bolesne dla samego widza, który zastanawia się, co jeszcze jest tu grą, a co rzeczywistością, pomimo tego, że ogląda animowaną produkcję.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
54. Trio z Belleville
(2003, reż. Sylvain Chomet)
Michał Chaciński
Znakomite, oryginalne, prawie nieme kino animowane, przywodzące na myśl komiksy Wojdy i Gawronkiewicza. Postaci są mocno i dziwnie niepokojąco zdeformowane, zaś tło wypełnione dopracowanymi szczegółami. Choć streszczenie fabuły „dzielna babcia forsuje ocean, by z pomocą emerytowanych piosenkarek i tłustego psa wyrwać ukochanego wnuka z rąk mafii” brzmi komediowo, to jednak nastrój filmu jest melancholijny. Dużo w nim przemijania, wspominania minionej chwały, nawet bycie mistrzem kolarskim wydaje się raczej udręką niż szczęściem. Dowcipna, oryginalna, subtelna robota – do tego pozbawiona wrażenia prymitywnej krytyki byłego pracodawcy Chometa, czyli Disneya. Chomet kiedy krytykuje, rozdziela po równo – śmieje się tak z Amerykanów, jak i z Francuzów oraz Włochów. Zachwyca zupełnie sposób budowy żartów – na niektóre puenty czeka się dosłownie kwadrans, a podane zostają bez przyciągania uwagi, gdzieś na marginesie. W skład tria z Belleville mogliby wchodzić Luis Bunuel, Buster Keaton i Mel Brooks – mamy tu i slapstick, i czarny humor, i surrealizm – zarówno dosadny, jak i delikatny, aluzyjny. Błyskotliwa żonglerka konwencją. Oryginalne rozwiązania animacyjne. Nawet nie powiew, ale całe tornado świeżości po disneyowskich landrynkach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
53. Interstella 5555
(2003, reż. Kazuhisa Takenouchi)
Michał Kubalski
Po oszałamiającej karierze utworu „Get Lucky” Daft Punk kojarzą już chyba wszyscy. Ale ci, którzy dołączyli dopiero wskutek sukcesu tego singla, mają do odkopania całkiem sporo świetnej muzyki i równie dobrych teledysków. Co ciekawsze, wszystkie teledyski nagrane do drugiej płyty francuskiego duetu, „Discovery”, tworzą animowany film science fiction, narysowany w konwencji anime, w reżyserii Kazuhisa Takenouchi, przy artystycznej opiece legendarnego Leiji Matsumoto, twórcy wielu klasycznych serii anime z lat 60. i 70. Jedynymi dźwiękami ilustrującymi fabułę są właśnie utwory z albumu „Discovery” – w filmie nie ma dialogów, co nie znaczy, że nie ma treści, bo „Interstella 5555” to całkiem spójna opowieść o uprowadzeniu na Ziemię pewnego zespołu muzycznego z innej planety. „Interstella 5555” to udany mariaż house’owego koncept-albumu i tradycyjnej japońskiej animacji. Co do fabuły – prastary spisek, żądza władzy nad wszechświatem, mistyczne więzy, rakiety, porwania i… przemysł popkulturalny. Film wyjątkowy i do obejrzenia za darmo na YouTube.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
52. Kot rabina
(reż. Antoine Delesvaux, Joann Sfar)
Miłosz Cybowski
Wielokrotnie nagradzany i nominowany do wielu nagród „Kot rabina” jest luźną adaptacją serii komiksów pod tym samym tytułem (szczególnie tomów pierwszego, drugiego i piątego cyklu). Historia opowiada o kocie, jego rabinie i córce rabina, w której tenże kot jest do szaleństwa wręcz zakochany. Jednak, choć wątek przywiązania zwierzaka do swojej właścicielki (która, rzecz jasna, jest o wiele bardziej wyrozumiała niż sam rabin) jest jednym z wielu, to nie on wysuwa się na pierwszy plan. Wzorem wersji komiksowej, po odkryciu w sobie daru mowy kot prowadzi liczne i całkiem celne dyskusje ze wszystkimi wokół: wliczając to filozoficzne i teologiczne debaty z rabinami. Porównywany do „Persepolis”, ma w sobie „Kot rabina” coś, co wyróżnia go na tle wielu innych zachodnich animacji. Być może jest to brak jednolitej fabuły (można bowiem bardzo wyraźnie dostrzec kolejne, nieco odmienne pod względem stylu narracji, epizody, z których składa się film), być może brak wyraźnego moralnego przesłania, które miałoby wynikać z działań kota. Ale, o czym nie wolno zapominać, to kot, a koty chadzają własnymi ścieżkami. Podobnie jak cała ta animacja, która urzeka zarówno muzycznie, jak i graficznie, w wyjątkowy sposób oddając realia międzywojennej Algierii…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
51. Wzgórze królików
(1978, reż. Martin Rosen)
Jarosław Robak
Natura jest bezwzględna, a gdy kładzie się na niej cień człowieka, robi się jeszcze bardziej ponuro. Niewiele filmów potrafi oddać tę prawdę w bardziej sugestywny sposób niż brytyjskie „Wzgórze królików” z 1978 roku – historia stadka królików, które poszukuje nowego miejsca zamieszkania, po tym jak jeden z nich doświadcza apokaliptycznej wizji przyszłych losów starej królikarni. Ta ekranizacja książki „Wodnikowe Wzgórze” Richarda Adamsa zdecydowanie nie należy do filmów, które pokazywać należy najmłodszym dzieciom – a i te trochę starsze mogą odczuwać dyskomfort w trakcie seansu: pełno w filmie Martina Rosena przemocy, śmierć zbiera obfite żniwo, a mroczny nastrój podkreślany jest jeszcze przez chłód palety kolorystycznej i sposób, w jaki nakreślono bohaterów (widok zakrwawionego generała Woundworta będzie się wam śnił po nocach, gwarantuję). „Wodnikowe Wzgórze” to jednak nie tylko naturalizm skutkujący wyjątkowo nieupiększonym obrazem „koła życia” – to również zaczerpnięte z książki Adamsa mitologia, język i struktura społeczna, dzięki którym opowieść o królikach zyskuje alegoryczny charakter. To także śliczna piosenka „Bright Eyes” w wykonaniu Arta Garfunkela, poetycki opis przejścia z fazy ziemskiego życia do śmierci – dzięki temu utworowi pojawia się w okrutnym filmie Rosena szczypta ukojenia.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

126
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.