Tradycyjnie prezentujemy zestawienie 50 najlepszych płyt ubiegłego roku. Choć ustalanie poszczególnych pozycji na liście przysporzyło nam trochę kłopotów, wyjątkowo tym razem co do czołówki byliśmy prawie zgodni. Zapraszamy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Koledzy z Twojego legendarnego zespołu Cię wkurzają? Załóż własną kapelę! Wymalowany na misia pandę lider Immortal z impetem zainaugurował karierę solową. I przy okazji nagrał płytę, która jest lepsza niż ostatnie dokonania jego macierzystej grupy. Okazuje się, że mroczny blackmetalowiec potrafi zainspirować się także Panterą i nowoczesnym metalem. Oczywiście charakterystyczny wokal głównego bohatera i riffy nie dają zapomnieć o korzeniach Abbath. Całość brzmi jednak świeżo i – co oburzy purystów – chwytliwie. Wobec istnienia tej płyty news o pracach nad nowym albumem Immortal bez Abbatha jakoś już nie podnieca…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
To jest jeden z tych momentów gdzie powinno się napisać Gombrowiczowskie: „jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”, skoro przypomina to wczesne dokonania Shining z okresu „The Eerie Cold” czy „Halmstad” (choć to pewnie tylko luźna inspiracja). Nihila ciasne ramy black metalu zaczynają uwierać. Eksperymentuje więc. Nadaje utworom specyficznej, momentami wręcz salonowej dramaturgii, a wycyzelowane kompozycje niczym w każdej rozprawce mają swój wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Może właśnie przez tę klarowną acz zadziorną strukturę i przaśność w tekstach kibicujemy śląskiej ekipie tak mocno? Jak widać to wystarczyło, aby „Księżyc milczy luty” pojawił się w podsumowaniu. Mimo, że od czasu „Blood Libels” do tego gatunku muzyki bardzo pasuje stwierdzenie: „na bezrybiu i rak ryba”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Utarło się, że Neurosis nie nagrywa słabych albumów. Co prawda nawet najwierniejsi fani kręcili lekko nosem przy ich poprzedniej płycie, ale „Fires Within Fires” Amerykanie w pełni się zrehabilitowali. Nie jest to oczywiście przełom na skalę wydawnictw z lat 90., na to nie liczy już nikt. W zamian otrzymaliśmy jednak utrzymany w charakterystycznej stylistyce mroczny i depresyjny krążek idealny do słuchania zimą. Płytę zalecamy jednak tylko odpornym psychicznie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Album DaSputnik raczej nie dotrze do setek tysięcy odbiorców. Ważne jednak, by usłyszeli go ci, którzy oczekują od współczesnych rockmanów muzyki skłaniającej do myślenia, angażującej emocjonalnie i – nade wszystko – działającej jak magnes, by chciało się do niej wracać. „Psykhixplosion” spełnia wszystkie te warunki!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tytuł „Awosting Falls” odnosi się do przepięknych krajobrazowo terenów w dolinie rzeki Hudson w paśmie gór Shawangunks. Tam, nie więcej niż sto mil od Nowego Jorku, na obszarze chronionego parku stanowego, podczas intensywnego spaceru można podziwiać jeziora Minnewaska i Awosting; dodatkową atrakcją tego ostatniego są wodospady. I o nich właśnie postanowił opowiedzieć amerykański mistrz organów Hammonda Jamie Saft. Że wybrał do tego nie swoich rodaków, ale Norwegów – chyba specjalnie nie dziwi. Wszak i oni przyzwyczajeni są do wciąż jeszcze dzikiej i nieokiełznanej górskiej przyrody. Nić porozumienia na tym tle zawrzeć więc było łatwo.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kto wciąż ma w pamięci dzieło Briana Eno z 1978 roku „Ambient 1 (Music for Airports), słuchając Psychic Temple może przecierać uszy ze zdziwienia. Wyobraźcie sobie bowiem utwór ambientowy (zagrany w oryginale na syntezatorach i fortepianach elektrycznym i akustycznym), który po liftingu brzmi jak dokonania Milesa Davisa z okresu jego fascynacji jazz-rockiem (z okolic płyt „In a Silent Way” czy „Bitches Brew”). A tak właśnie jest w tym przypadku. Muzycy postanowili zachować jedynie strukturę i nastrój utworu Eno; poza tym zmienili niemal wszystko. I, co najważniejsze, to doskonale się zazębiło: subtelna sekcja rytmiczna, delikatna gitara, pojawiające się na drugim planie klimatyczne organy Hammonda i fortepian elektryczny. Z każdą minutą partie instrumentów nabierają mocy, ale nie przekraczają granicy, poza którą rozpłynąłby się urok oryginału – te improwizacje pozostają mimo wszystko pod pełną kontrolą. Wzbogacają kompozycję, ale nie dewastują. Za co zresztą należy być Amerykanom niezwykle wdzięcznym.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
To nie jest zwykła płyta. I nie piszę tego tylko dlatego, że zawiera niezwykłą muzykę (bo tak też jest), ale ponieważ „ATGCLVLSSCAP” to album koncertowy, który jest albumem studyjnym. Skomplikowane? Oczywiście, bo taka jest twórczość Ulver. Generalnie chodzi o to, że to co słyszymy stanowi niemal w całości instrumentalne wycinki improwizacji z koncertów zespołu, jakie zagrał w lutym w 2014 roku (w tym z Gdańska z klubu B90). Poddano je jednak gruntownej obróbce w studiu, tak, że ani trochę nie brzmią jakby powstały na żywo. Tworzą za to wciągający kolaż dźwięków, wymagający od słuchacza skupienia, ale oferujący w zamian piękno pastelowych pejzaży.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najgorętsza metalowa premiera tego roku? Zdecydowanie! Na swoją nową płytę panowie z Metalliki kazali nam czekać osiem długich lat. W tym czasie dwoili się i troili, by tylko nie wejść do studia nagraniowego, ale gdy w końcu im się udało… No właśnie! Choć jak zwykle premierowe utwory zespołu wzbudzają ogromne emocje i kontrowersje, większość fanów odetchnęło z ulgą. Tym razem muzycy nie eksperymentują, ale grają dźwięki, które wyniosły ich na szczyty list przebojów w latach 90. Nasza dyskusja o albumie tutaj.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zaskakujące wydaje się to, że na albumie „Ritual” freejazzowych improwizacji jest stosunkowo najmniej w porównaniu z poprzednimi produkcjami Fire! Orchestra. Tym razem Mats Gustafsson stawia na dużo bardziej zwarty przekaz; temu posłużył również wybór tekstu Erika Lindegrena sprzed ponad siedemdziesięciu lat jako lejtmotyw płyty (fragmenty opublikowanego w 1942 roku tomiku „Mannen utan väg” – „Człowiek bez drogi”). Muzycznie jest bardzo różnorodnie – od jazzu improwizowanego drogi wiodą Skandynawów przez rock i post-punk do elektronicznej awangardy; trafiają się przy tym popisy solowe – jak na przykład trąbki w „Part 1”, saksofonu w „Part 2” czy perkusji w „Part 4” – ale generalnie Fire! Orchestra stawia jednak na granie zespołowe. Drogi, którędy skandynawscy artyści prowadzą słuchaczy, zdają się też być nieco mniej kręte, za to wyłożone twardszym podkładem. Całkiem możliwe, że – zwłaszcza dzięki „piosenkom” śpiewanym przez Mariam Wallentin i Sofię Jernberg – trafią do szerszego grona niż zazwyczaj. Co oczywiście nie znaczy, że wróżymy big bandowi Gustafssona karierę w stylu kwartetu ABBA.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rozkręcone wzmacniacze i sprzężone gitary, do tego rozciągnięty do granic możliwości wokal i transowy rytm – to nie jest łatwe do wytrzymania, ale na pewno wciągające. Można odnieść wrażenie, że Amerykanie z jednej strony chcą być klasyfikowani jako formacja doommetalowa, z drugiej zaś robią wszystko, aby nie dać się zamknąć w szufladce. I słusznie, ponieważ dzięki ich licznym próbom „ucieczek” muzyka Søøn zyskuje na oryginalności i wartości. |