Bláithín długo wędrowała w poszukiwaniu kruczej bogini. Nie natrafiła na żadne kolejne pole bitwy, nie usłyszała też niczego o innych wojnach toczonych na wyspie. Z twarzą ukrytą pod kapturem zatrzymywała się w grodach i uczestniczyła w egzekucjach złoczyńców; jeśli nadarzała się taka okazja, próbowała znaleźć się w różnych miejscach, w których ludzie zwalczali się nawzajem, lecz wszystkie próby ujrzenia Morrigan spełzły na niczym. Niebawem dziewczyna w zamyśleniu zboczyła z traktów i zabłąkała się w nieznaną jej krainę. Wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerał się krajobraz ciemnozielonych wzgórz, w oddali majaczyły poszarpane szczyty i postrzępione grzbiety. Iryjskie góry pachniały deszczem i smutkiem. Jedynym towarzyszem podróży był wicher nucący z dawna zapomniane, nostalgiczne pieśni. Najgorzej było wtedy, kiedy zamierał nawet wiatr i nastawała głucha cisza. Opuszczone hale powiodły ją wprost do miejsca, gdzie wznosiły się dziesiątki kurhanów. Pech chciał, a może była to sprawka Morrigan, że akurat wtedy nastała Noc Pucka, podczas której otwierały się wszystkie grobowce. W ciemności zmarli wydostali się na zewnątrz. Potomkowie dawnych wielkich iryjskich wojowników, Milezjan, Fomorian i aes sidhe rozpierzchli się po wzgórzach, niewyraźne sylwetki przez kilka godzin otaczały Bláithín ze wszystkich stron. Dziewczyna skuliła się, owinęła płaszczem i szeptała błagalne słowa modlitwy do wszystkich bogów znanych i nieznanych, ale mimo to słyszała świszczące oddechy, jakby przemykające obok zjawy pragnęły wessać świat do swego wnętrza, i czuła przenikliwe zimno, od którego aż bolały ją zęby. Dziewczyna nie pamiętała potem, jak udało jej się przeżyć tę noc i nie oszaleć ze strachu, ale żaden duch nie wyrządził jej krzywdy i nie zaciągnął do katakumb, a kiedy rankiem ocknęła się pośród głazów, miniona noc zdawała się ledwie upiornym koszmarem. Mimo kolejnych niepowodzeń Bláithín nie zamierzała zawracać. Kto raz wkroczy na daną ścieżkę, nie powinien z niej schodzić w połowie wędrówki. Bez względu na wszystko, choćby drogę zagrodziły mu powalone drzewa i wezbrane rzeki, choćby szlak wiódł przez bezdenne przepaście i zdradzieckie bagna. Tylko nieustępliwość pozwala dotrzeć do celu. Tylko ona pozostaje ludziom, którzy nie mają już nic do stracenia. Mijały kolejne tygodnie, wraz z upływającym czasem topniała nadzieja. Pewnego wieczora, nieopodal jakiejś wioski, dziewczyna spotkała na drodze mężczyznę napojonego goryczą Govannona, który siedział na skraju ścieżki i bełkotał niewyraźnie. Dziewczyna przystanęła na chwilę, żeby obdarzyć go zniesmaczonym spojrzeniem, i wtedy z jego pijackiej paplaniny wyłowiła jedno słowo. Samhain. Uderzyła się dłonią w czoło i zaklęła. Dopiero teraz przypomniała sobie o starym zwyczaju, którego Morrigan nigdy nie lekceważyła. Dawno temu Siwowłosa opowiadała jej o tym podczas cerowania ubrań – gdy nadchodzi koniec lata, Dagda zawsze kocha się z Morrigan nad brzegiem najdłuższej iryjskiej rzeki. To mogła być jej jedyna szansa. Do święta zostało jeszcze sporo czasu, ale dziewczyna natychmiast zawróciła i ruszyła na północny zachód, w stronę Kredowej Góry, tam, skąd wypływała rzeka Sionny, dzieląca wyspę na dwie części. Dziewczyna dotarła na miejsce kilka dni przed wyznaczoną datą. Pozostały czas przeznaczyła na ćwiczenia z łukiem, aby ręka nie zadrżała jej w decydującym momencie. W Samhain, noc duchów, okolica opustoszała doszczętnie, nikt o zdrowych zmysłach nie śmiał bowiem zakłócać spokoju bogów. Bláithín długo skradała się wzdłuż brzegu, kryjąc się w cieniu spiczastych drzew, aż wreszcie, kiedy księżyc świecił już wysoko, ujrzała ich oboje. Najpierw jej oczom ukazał się nie kto inny, tylko Bóg Ojciec, Rudowłosy Pan Wielkiej Wiedzy, władca mleka i ziarna, opiekun druidów. Dagda był barczystym, postawnym mężem o długich, rozczochranych włosach, noszącym zieloną kamizelkę. Opierał się na kiju, którym, jak powiadano, potrafił zabić dziewięciu ludzi za jednym uderzeniem, a jego cieńszym końcem mógł ich przywrócić do życia. Nieopodal na trawie leżał bezdenny kocioł obfitości, zdolny napełnić niezliczone rzesze żołądków, a obok niego spoczywała bogato zdobiona, dębowa harfa, rządząca następstwem pór roku. W objęciach Dagdy znalazła się krucza bogini. Spotykali się tutaj rokrocznie, żeby uczcić przymierze zawarte przez nich przed ostateczną bitwą z Fomorianami, a w konsekwencji wielkie zwycięstwo nad rodem gigantów. – Bądź pozdrowiony, o najwyższy z bogów – dygnęła uroczyście Bláithín, spoglądając na Dagdę, po czym, zapomniawszy o strachu, przeniosła wzrok na ciemnowłosą kobietę, która zdołała już wyswobodzić się z niedźwiedzich objęć kochanka i stanęła wyprostowana naprzeciwko niej. – Wreszcie cię odnalazłam, wiedźmo. – To ta przeklęta dziewczyna, o której szepczą drzewa i szemrzą strumienie? Jesteś okrutna, Morrigan – szepnął Dagda. – Za to mnie przecież kochasz – odparła bogini półgębkiem, a następnie zwróciła się do dziewczyny: – Odłóż tę zabawkę, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę. Bláithín już mierzyła do niej z napiętego łuku. Strzała świsnęła, przecięła powietrze i błyskawicznie poszybowała w stronę bogini, ale dosłownie tuż przed jej twarzą zamieniła się w trociny, które rozwiał wiatr. – Nie sądziłaś chyba, że możesz wyrządzić mi krzywdę? – Morrigan zachichotała niby to figlarnie, lecz w tym śmiechu było coś, co przyprawiłoby o dreszcze nawet najmężniejszych iryjskich wojowników. – Przebrała się miarka, przepióreczko. Ostatnim razem sama prosiłaś mnie o śmierć, więc teraz spełnię twoje życzenie, tyle że najpierw poprzedzi je cierpienie tak wielkie, iż sama nawet nie jesteś w stanie sobie go wyobrazić.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bláithín błyskawicznie spróbowała raz jeszcze sięgnąć po łuk, ale teraz nie mogła się nawet poruszyć; jakaś moc przytrzymywała ją, a po tułowiu stopniowo rozlewał się palący ból, wypuszczając ogniste nitki także ku kończynom. Nagle wszystko inne przestało się liczyć, istniało tylko cierpienie, które odbierało zdolność trzeźwego myślenia, zupełnie jakby miażdżono każdy fragment jej ciała, wyprostowywano, a potem miażdżono kolejny raz, i tak w nieskończoność. Dziewczyna chciała krzyczeć wniebogłosy, lecz żaden jęk nie zdołał wyrwać się z zastygłych ust. Jedynie jej źrenice miotały się rozpaczliwie na wszystkie strony. – Dosyć – powiedział nagle Dagda, a ból i paraliż znikły. Dziewczyna runęła na trawę jak szmaciana lalka i przez moment słychać było tylko jej płytki, nierówny oddech. Na twarzy Morrigan niedowierzanie mieszało się z wzbierającą złością. – Ty chyba postradałeś zmysły, mój drogi. – Nie, Morrigan. Wystarczy. – Będziemy się kłócić o śmiertelniczkę? O pluskwę niewartą nawet splunięcia? O robaka, który zasługuje tylko na to, aby go zadeptać, rozgnieść obcasem? – Będziemy. Przecież wiesz, jak bardzo lubię, kiedy się złościsz. To dziecko naprawdę już dosyć wycierpiało i zasługuje choćby na odrobinę szczęścia. Przez długą chwilę Morrigan sztyletowała Dagdę wzrokiem, ziemia drżała z wściekłości, krzewy szeleściły wzburzone, sosny wyginały się na prawo i lewo, stare dęby trzeszczały złowieszczo i powoli zaczynały pękać. A potem nagle wszystko ustało, a bogini uśmiechnęła się szeroko, jadowicie. – Odrobinę szczęścia – powtórzyła, przyklaskując. – Dobrze zatem, niech wszyscy usłyszą, że wielką Morrigan stać na łaskę! Niech stracą języki wszyscy ci, którzy twierdzą, że moje serce jest z kamienia! Cofnę klątwę pod jednym warunkiem i będziesz wtedy wyglądać tak, jak wyglądałabyś normalnie. Będziesz mogła odejść i rozpocząć życie na nowo, cieszyć się wszystkim, czego dotąd nie doświadczyłaś. – A cóż to za warunek? – Nigdy nie podążysz szlakiem Brana. Nigdy nie popłyniesz tam, gdzie kwitną jabłonie. A kiedy twoje życie dobiegnie kresu, bez cienia sprzeciwu poddasz się temu, co dla ciebie zaplanuję. Przemyśl dokładnie swoją decyzję, bo nie będzie od niej odwrotu. Bláithín pobladła. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, czego żąda Morrigan. Jeśli się zgodzi, nigdy nie zobaczy już ukochanej ciotki Móirín, nie pozna matki i ojca, i nie podziękuje Áedánowi za pomoc. Jednakże z drugiej strony mogłaby wreszcie żyć normalnie wśród ludzi, o czym zawsze marzyła, no i najważniejsze – zakosztować cielesnej miłości. Przecież wciąż miała niewiele wiosen na karku i całe życie było jeszcze przed nią. Spojrzała kątem oka na Dagdę. Bóg tym razem milczał, a jego oblicze zdawało się nieprzeniknione jak poranna mgła. Skoro nie protestował, najwyraźniej uważał, że to uczciwa oferta. – Zgoda. Na wszystkich bogów, przyjmuję warunki. Bogini uśmiechnęła się szeroko i pstryknęła palcami, dziewczyna zaś poczuła przyjemne mrowienie na całej głowie. |