– Ostrzegam cię… – Twarz starca poczerwieniała za złości. – Twoje życie jest tylko trochę mniej żałosne od mojego! Jesteś najbardziej tchórzliwym druidem, jakiego wydała iryjska ziemia! Myślisz, że Calatin, Cathbad i inni byliby dumni z takiego naśladowcy?! Przecież lękasz się nawet wypowiedzieć prawdziwe imię tej wiedźmy! – Wcale… się… nie lękam! – warknął przez zaciśnięte zęby. Bláithín nigdy nie widziała go tak rozwścieczonego. – Udowodnij! – Morrigan! Polana w domowym palenisku powoli wygasały. – Ptaki od kilku dni śpiewają o strzaskanych tarczach i stępionych toporach – powiedział druid, kiedy już się uspokoił, wypiwszy pękaty dzban wina. – W Emain Macha dmuchają w rogi, Ulaid niebawem ruszy na wojnę. Ród Uí Néill ośmielił się wystąpić przeciwko królewskiemu rodowi Dál Fiatach. – I co w związku z tym? – spytała Bláithín nieufnym tonem. – Śmierć przyciąga Morrigan jak miód pszczoły. Spotkasz ją na każdym polu bitwy, gdzie tańczy radośnie nad ciałami poległych, stąpając boso w kałużach krwi. A teraz zejdź mi oczu, muszę odpocząć. Dość już ci powiedziałem. Dziewczyna nie potrzebowała dużo czasu, by zebrać wszystkie manatki. Pożegnała się szybko z druidem i opuściła chatę na długo przed tym, jak wzeszło słońce. Ruszyła na zachód, gdzie leżały ziemie Uí Néillów. Kiedyś widziała jednego z władców z rodu Dál Fiatach, oczywiście z ukrycia, gdy wizytował swoje włości. Jechał dumnie, z wydętymi policzkami, odziany w bogate szaty. Powiadali, że władał wszystkimi ziemiami na wschód od Loch nEachach, a jego gniew budził strach zarówno w sercach najzagorzalszych wrogów, jak i najwierniejszych sług. Odnalazła ich sześć dni później, kiedy wędrowali łąkami. Z daleka przypominali ogromnego, ciemnego, wijącego się węża, który wychynął z leża na łowy. Na przedzie, za władcą, na drobnych koniach jechało kilkuset możnych odzianych w brzęczące kolczugi, z krótkimi mieczami u pasa. Za nimi maszerowali wojownicy z ciałami wymalowanymi niebieskawym barwnikiem, z długimi włosami oblepionymi błotem, utapirowanymi wapnem, usztywnionymi w charakterystyczne szpice nadające im wygląd leśnych bestii. Część nosiła kaftany z utwardzonej skóry, inni jedynie proste koszule, a bywało, że piersi niektórych pozostawały nagie. W dłoniach dzierżyli dzidy i owalne tarcze. Bláithín potrafiła poruszać się cicho w kniei, dlatego niezauważona skradała się za nimi przez kilka dni, z daleka przyglądając się strażom wystawianym na czas spoczynku, nim pewnego poranka wreszcie natknęli się na wrogów. Ulatowie opuścili cień rozłożystych lip, których kwiaty rozsiewały słodką, intensywną woń, i znaleźli się na rozległej polanie, zielonym pasie ciągnącym się wszerz na co najmniej kilka staj. Uí Néillowie już na nich czekali, rozstawiwszy się licznie wzdłuż przeciwległej linii lasu, który dalej wznosił się miarowo i pokrywał coraz to wyższe wzniesienia. Wśród wojowników obu stron zapanowało poruszenie. Powietrze błyskawicznie przesiąkło żądzą krwi i łupów, niemal stężało od pęczniejącej nienawiści. Jedynie przestrzeń otulająca najmłodszych i najmniej doświadczonych pachniała skrzętnie skrywaną trwogą. Dziewczyna szybko znalazła bezpieczne miejsce, z którego rozciągał się dobry widok na pole bitwy – z najbliższych drzew wybrała stary jawor o nisko zwisających, ale solidnie wyglądających gałęziach i wdrapała się po nich na odpowiednią wysokość. Ulatowie tymczasem wrzeszczeli chrapliwie ile sił w płucach, uderzali rytmicznie mieczami o tarcze, dmuchali w rogi, które tubalnym głosem oznajmiały wrogom nadciągający kres ich żywota. Tylu przekleństw i wyzwisk Bláithín nie usłyszała nigdy nawet w odniesieniu do siebie. Jeden z wojowników ulsterskich, władca zapewne, sądząc po żelaznym pancerzu, na który pozwolić mogli sobie tylko najbogatsi, wystąpił przed szereg i zaczął wymachiwać mieczem w kierunku Uí Néillów. Ich przywódca przyjął wyzwanie – również samotnie odłączył się od swoich żołnierzy. Obaj spotkali się w połowie drogi i nie wymieniwszy ani słowa, skoczyli na siebie jak wygłodniałe wilczury.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Walczyli wprawnie, żelazo zgrzytało przeraźliwie, a wojenna pieśń niosła się echem po lesie. Początkowo to wódz buntowników radził sobie lepiej. Paroma sprytnymi sztychami zmusił oponenta do cofnięcia się o kilka kroków, potem podstępnym cięciem spróbował zahaczyć o lewy bok, aż wreszcie natarł frontalnie, tnąc raz za razem. Atakował z takim impetem, że nie zauważył ostrego kamienia, a kiedy uderzył weń stopą, stracił na chwilę koncentrację. Cios płazem miecza natychmiast rozkwasił mu nos, a krew zrosiła trawę. Uí Néill wytrzymał uderzenie, chwiejąc się, ale nie upadł. Potrzebował jednak trochę czasu, żeby wrócić do siebie, co niewątpliwie nie uszło uwadze przeciwnika, który przeszedł do kontrataku, wzbijając się na wyżyny swojej szybkości. Trzy ciosy zostały odbite, ale czwarty prześlizgnął po ostrzu buntownika i zanurzył się w jego piersi. Uí Néill zawył z bólu i osunął się na kolana, zaś władca z rodu Dál Fiatach płynnym ruchem obciął mu głowę, po czym uniósł ją w stronę własnych wojowników, którzy zaryczeli z uciechy. To był dla nich dobry omen. Podobno posiadając głowę przeciwnika, mężczyzna zyskiwał panowanie nad jego duchem, przejmował jego siłę witalną i moc. Bláithín tymczasem poczuła gwałtowny napływ żółci do gardła, zamknęła oczy, wtuliła twarz w liście, zaciskając dłonie na wyżłobionej, łuszczącej się korze pnia i przyrzekła sobie, że nie uchyli już powiek dopóty, dopóki będzie trwała walka. Wrzask Ulatów przemieszał się z krzykami żądnych zemsty Uí Néillów, wibrującym odgłosem zwalnianych cięciw i tupotem setek stóp. W chwilę później dwie ludzkie fale z łoskotem zderzyły się na środku polany. Do uszu Bláithín dobiegł śpiewny ryk metalu, jęk łamanych dzid i huk rozbijanych tarcz. Kwik zarzynanych młodzieńców współbrzmiał z charkotem dobijanych starców. Próbowała nie słuchać, skupić myśli na czymkolwiek innym, ale jej usiłowania okazywały się bezowocne. W natłoku brzmień rozróżniała strach i odwagę, pogardę dla śmierci, bitewny szał, zwierzęcy zew, dzikość, szaleństwo, a nawet i ekscytację prowadzącą do największych uniesień. To wszystko wirowało w powietrzu. A potem nagle, choć tak naprawdę Bláithín nie potrafiła określić ile minęło czasu, nastała upragniona cisza. Mimo to dziewczyna odczekała jeszcze długie chwile, zanim ośmieliła się rozgarnąć gęste listowie. Ostatnimi dniami wciąż padało, ale akurat dzisiaj, kiedy niebo powinno właśnie zapłakać nad losem zmarłych, zza kłębiastych chmur wyjrzało słońce i promiennym uśmiechem przywitało stosy zmasakrowanych ciał. Na polanie nie było żywej duszy – zwycięscy wojownicy zapewne już odeszli. Dziewczyna niezgrabnie zsunęła się z drzewa, wciąż bacznie rozglądając się na boki – Morrigan mogła pojawić się w każdej chwili. Skryła się w krzakach i zaczęła czujnie obserwować pole bitwy, ale bogini nie nadchodziła. Całe popołudnie upłynęło jej na nerwowym wyczekiwaniu. Nie śmiała podejść bliżej ciał, lecz nie chciała też odejść, w obawie, że nie zauważy Wielkiej Królowej. Póki było widno, Bláithín jakoś się trzymała, ale z nadejściem zmroku opuściły ją resztki pewności siebie. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ciała ożyją i zatańczą do wtóru jakiejś smętnej melodii, albo że rzucą się na nią i nie spoczną, dopóki nie obedrą jej ze skóry. Sowy pohukiwały smętnie, kilka nietoperzy z łopotem małych skrzydeł wzbiło się w powietrze i ruszyło na polowanie. Drzewa, te czarne, wąskie plamy na tle granatowego nieba, zdawały się bestiami wyciągającymi ku niej szpony. Każdy cień mógł kryć najgorsze potworności, każdy najcichszy nawet odgłos przyprawiał o dreszcze. O tak, Éire potrafiła być piękna i mroczna zarazem. I kiedy już się jej wydawało, że Áedán nie miał racji, kiedy księżyc był już w pełni, Ona wreszcie nadeszła. Wychynęła z ciemności jak zjawa i zaśmiała się srebrzyście. Była zupełnym zaprzeczeniem Bláithín, jej kruczoczarne włosy, zmierzwione przez wiatr, lśniące w księżycowej poświacie, sięgały co najmniej do połowy pleców; sylwetkę miała nad wyraz zgrabną i nawet kolczuga, podzwaniająca upiornie przy każdym poruszeniu, nie ujmowała niczego z jej kobiecości, a wręcz przeciwnie – dodawała tajemniczego uroku. Piersi, skryte pod stalowymi kółeczkami, sprawiały wrażenie dorodnych, ale nie za dużych, jak u niektórych starych wiejskich bab, tylko takich idealnych, o jakich śnią mężczyźni niemal każdej nocy. Delikatna skóra na twarzy, pozbawiona wszelkich niedoskonałości, naznaczona była niewielkimi śladami krwi. Ciemnozielone wargi kontrastowały z nienaturalną, śnieżną bielą zębów. Oczy, ciemne jak sadza, przetykane złotymi niteczkami, drapieżnie omiotły pole bitwy. Tam, gdzie pojawiłaby się Morrigan, nikt nie dostrzegłby Bláithín. Dziewczyna oddałaby wszystko, żeby wyglądać choć w połowie jak ona. |