 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
70. Piotruś Pan (1953)(1953, reż. Clyde Geronimi, Wilfred Jackson, Hamilton Luske, Jack Kinney) Tak jak Coca-cola przywłaszczyła sobie święta Bożego Narodzenia, kreując kanoniczny wizerunek Świętego Mikołaja, tak Disney przez pierwsze pół wieku interpretował znane postacie z literatury, nadając im konkretny szablon w taki sposób, że nie potrafimy już o nich myśleć inaczej. Tak było z Królewną Śnieżką, Kubusiem Puchatkiem i Piotrusiem Panem właśnie. Trzeba przy tym zauważyć, że pomimo licznych prób przeniesienia bohaterów sztuki, a następnie powieści Jamesa Matthew Barriego na duży ekran (pierwsza miała miejsce już w 1924 roku) w pełni udało się to tylko Disneyowi w swojej animacji (do ideału zbliżono się potem tylko raz za sprawą „Hooka” Stevena Spielberga). Ma ona bowiem mnóstwo wdzięku dziecięcej przygody, ciekawych bohaterów z Wandą i Dzwoneczkiem na czele i pełnokrwisty czarny charakter w osobie kapitana Haka. Trudno znaleźć młodzieńców, którzy nie chcieliby przeżyć niesamowitej przygody w Nibylandii. Pomimo upływu grubo ponad pół wieku od czasu premiery tego filmu, wciąż potrafi rozpalić nie mniejsze emocje niż kiedyś, a pod względem wizualnym ciągle zachwyca lekkością animacji i jej niezaprzeczalnym urokiem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
69. Millennium Actress(2001, reż. Satoshi Kon) Satoshi Kon, zanim zmarł przedwcześnie w wieku zaledwie 46 lat, nakręcił zaledwie cztery pełnometrażowe filmy animowane, ale każdy z nich był wydarzeniem i uważany jest za klasykę gatunku. Każdy z nich pokazywał jak wielkie możliwości daje animacja w opowiadaniu oryginalnych historii. Nie inaczej było z „Millenium Actress” z 2001 roku, filmem o arcyciekawej strukturze fabularnej. Studio filmowe Ginei ulega likwidacji, z tej okazji producent filmowy Genya Tachibana pragnie przeprowadzić wywiad z największą gwiazdą kina Chiyoko Fujiwara, która właśnie przeszła na emeryturę i mieszka samotnie w efektownej rezydencji. Opowieść o życiu Chiyoko zaczyna się jeszcze w czasach imperialnej Japonii, gdy, będąc młodziutką dziewczyną, wbrew woli matki, rozpoczyna karierę filmową na planie w Mandżurii, podążając śladem tajemniczego politycznego dysydenta, którego na chwilę miała okazję spotkać, a zauroczenie którym pozostaje już w niej na zawsze. Satoshi Kon nie byłby sobą, gdyby zrobił normalną opowieść biograficzną. Historia Chiyoko opowiadana jest bowiem poprzez kolejne filmy, w których gra, z udziałem w scenach Tachibany i jego asystenta, w których forma i sceneria zmienia się co chwilę, fantazja miesza się wciąż z rzeczywistością i trudno określić co właściwie jest w tym historią Chiyoko, co jej zmyśleniem, a co fabułą filmu w którym gra. Kon bawi się doskonale, mogąc dzięki temu w jednej animacji wykorzystywać wiele konwencji – „Millenium Actress” momentami jest historią wojenną, momentami miłosną, momentami historyczno-kostiumową, a nawet przeskakującą do księżycowej bazy kosmicznej… Cały film, opisujący nieustający pościg Chiyoko za swą wyśnioną miłością jawi się jako wielka metafora filmowej kariery i wiecznego poszukiwania uznania i sławy. Koronkowa robota.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
68. Mistrzowie czasu(reż. René Laloux) Na skutek wypadku podczas eksploracji niegościnnej pustynnej planety Perdide śmierć ponoszą rodzice kilkuletniego chłopca – on sam musi walczyć o przetrwanie w niebezpiecznym środowisku. Jego ojciec tuż przed śmiercią przekazuje mu komunikator, tłumacząc dziecku, że jest to przyjaciel, który będzie mu mówił, co robić. W rzeczywistości komunikator połączony jest ze starym przyjacielem ojca, pilotem Jaffarem, który rusza na pomoc maluchowi, jednocześnie próbując przekazać mu polecenia, dzięki którym będzie w stanie przeżyć. Jaffar po drodze na Perdide zabiera swojego starego przyjaciela Silbada, który zna planetę i wie, jak na niej przeżyć. Na pokładzie statku Jaffara jest jeszcze dwoje pasażerów, a jednemu z nich nadkładanie drogi w celu ratowania dziecka jest wyjątkowo nie na rękę… „Mistrzowie czasu” to druga pełnometrażowa animowana produkcja SF w reżyserii René Laloux, po głośnej „Dzikiej planecie” z 1973. Koprodukcja francusko-węgierska to fabularnie klasyczna pozycja fantastycznonaukowa, z podróżami kosmicznymi, obcymi formami życia, tajemniczymi planetami, nieodgadnionymi istotami, a także – jak sugeruje tytuł – z manipulacjami czasem. Nie sugerujcie się prostą liniową konstrukcją fabuły – wielki zwrot akcji w końcówce filmu z pewnością może wielu widzów zaskoczyć. Największym atutem „Les maîtres du temps” będzie jednak starannie rozrysowana sceneria (zarówno statków kosmicznych, jak i obcych światów), za którą stał sam słynny Jean Giraud, czyli Moebius.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie powinno dziwić, dlaczego twórca tak zafascynowany tajemnicami ludzkiego umysłu, jak autor „Zakochanego bez pamięci” postanowił poświęcić film dokumentalny amerykańskiemu lingwiście i filozofowi Noamowi Chomsky’emu. Spotkanie reżysera ze słynnym intelektualistą dalekie jest jednak od akademickiej powagi, nie tylko dlatego, że film został zrealizowany w formie animacji – Michel Gondry z rozbrajającą szczerością przyznaje, że teorie Chomsky’ego zna dość pobieżnie, a tam, gdzie intelekt reżysera mógłby nadążyć za tokiem myśli bohatera filmu, nierzadko na przeszkodzie staje niedoskonała angielszczyzna twórcy „Jak we śnie”. Mimo to, film dostarcza wiele przyjemności – ręcznie rysowana animacja Gondry’ego, za pomocą której ilustruje anegdoty z życia oraz idee Chomsky’ego jest urocza i dowcipna, a surrealistyczna wyobraźnia reżysera potrafi być interesującym kontrapunktem dla racjonalistycznych koncepcji profesora MIT. „Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy?” nieoczekiwanie zyskuje też intymny charakter – dla Gondry’ego to próba powrotu do autorskiego kina po niepowodzeniach związanych z produkcją „Green Horneta”, z kolei twórca koncepcji gramatyki generatywnej pytany jest nie tylko o naukowe teorie, ale również o wspomnienia z dzieciństwa, a także – i to w filmie moment, gdy eksperymenty z dokumentalną formą i nastrój beztroski ustępują miejsca tonom serio – żałobę po śmierci żony. Po filmie Michela Gondry’ego nie należy oczekiwać wielkich intelektualnych odkryć, ale inspirującej zabawy z nutą refleksji – jak najbardziej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
66. Podróże Guliwera(1939, reż. Dave Fleischer) Nie, to nie Disney. Owszem, kreska jest podobna, paleta wydawanych przez postaci dźwięków również, ale film jest dziełem Fleischer Studios, wytwórni założonej dwa lata wcześniej niż Walt Disney Productions i swego czasu z powodzeniem deklasującej rywala przygodami uzależnionego od szpinaku Popeye′a oraz… Supermana. „Podróże Guliwera” były odpowiedzią na Disneyowską „Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków” i powstały nie dość, że w połowę krótszym czasie, to jeszcze za niespełna połowę budżetu „Śnieżki”. Na podstawę fabularną wzięto jednak nie jakąś bajkę, a kilka rozdziałów klasycznej powieści Jonathana Swifta, opowiadających o lądowaniu Guliwera na wyspie Liliputów i uwikłaniu się w bezsensowną wojnę z Blefuskami – o piosenkę, jaka powinna zostać odśpiewana podczas ślubu księżniczki Liliputów z księciem Blefusków. Opowiadana historia jest wartka, wręcz pełna tumultu, więc nudzić się na niej sposób nawet dzisiaj, mimo upływu 75 lat. Wciąż też posiada pewien nieprzeparty urok, pozwalający bawić się na seansie niemal dokładnie tak samo, jak zapewne bawili się na nim nasi pradziadkowie. Doskonale to świadczy zarówno u umiejętnościach scenarzystów, którzy potrafili dokonać perfekcyjnego połączenia dorosłej fabuły (radzenie sobie z wyzwaniami, tolerancja wobec obcych, nieszczęśliwa miłość) z elementami żywcem przeniesionymi z krótkometrażówek dla dzieci (te wszystkie rozsmużone galopady, chyboczące się deski, umowne mordobicia), jak i o rysownikach, którzy na kolejne kilkadziesiąt lat – wespół z Disneyem – praktycznie zabetonowali kształt kreskówek. Mimo ogromnego sukcesu film nie zdołał jednak uratować studia, które trzy lata później upadło. Sam też – mimo że był drugą pełnometrażową animacją produkcji USA – popadł swego czasu w zapomnienie, lądując co najmniej na początku lat 1970-tych w domenie publicznej ze względu na zaniedbanie przedłużenia praw własnościowych. Z jednej strony pozwoliło to na renesans zainteresowania bezpłatnymi już „Podróżami Guliwera”, z drugiej jednak spowodowało, że dopiero w 2014 roku pokwapiono się o poprawienie jakości obrazu tej sędziwej, bardzo zasłużonej kreskówki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
65. A gdy zawieje wiatr(1986, reż. Jimmy T. Murakami) Tytułowy wiatr to doprawdy wiatr szczególny – nie jakiś tam atmosferyczny ruch powietrza powstający na skutek różnicy ciśnień, ale, ni mniej, ni więcej, fala uderzeniowa po eksplozji nuklearnej. Bowiem ten mało znany animowany film brytyjski z lat 80. wpisuje się w tak popularny w tamtym czasie nurt ostrzeżeń przed zagrożeniem wojną termonuklearną. Kameralna opowieść będąca adaptacją komiksu Raymonda Briggsa prezentuje dwoje staruszków (nazwisko Boggs nieprzypadkowo podobne do nazwiska twórcy pierwowzoru – Briggs wzorował bohaterów na swoich rodzicach) mieszkających na wsi gdzieś w hrabstwie Sussex i przygotowujących się do zbliżającej się wojny. Z radia słyszymy informacje o coraz bardziej napiętej sytuacji międzynarodowej i porady, jak przygotować się na wypadek ataku nuklearnego. Pan Boggs, w pełni ufający rządowym komunikatom, wykonuje ochoczo wszystkie – nieraz absurdalnie wyglądające (malowanie szyb na biało, prowizoryczny schron) – polecenia. Jak łatwo się domyślić, po ataku niewiele to daje. Państwo Boggs zostają odcięci od świata zewnętrznego (być może zresztą przestał on istnieć) i obserwujemy ich agonię spowodowaną utratą zasobów i chorobą popromienną. Film, tworzony częściowo animacją rysunkową, a częściowo poklatkową, zapisuje się w dziejach kina oryginalnym podejściem do tematu nuklearnej zagłady, efektowną sceną ataku nuklearnego, muzyką tworzoną przez Rogera Watersa i Davida Bowie i z pewnością może być spokojnie stawiany obok takich dzieł jak „The War Game”, „Ostatni brzeg”, „Dr. Strangelove”, „Fail-Safe”, „Nazajutrz”, „Threads” czy „Listy martwego człowieka”, przestrzegających ludzkość przed MAD – Mutual Assured Destruction, czyli pewnej zagładą naszej cywilizacji w przypadku wojny jądrowej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
64. Uciekające kurczaki(2000, reż. Peter Lord, Nick Park) Film „Uciekające kurczaki” wkracza na cokolwiek grząski teren jak na animację. Gdy bowiem widzimy pilnowane przez groźne psy druty kolczaste, strażnicze wieże i baraki pełne więźniów, skojarzenia, jakie się automatycznie pojawiają, wcale nie są wesołe… Nawet jeśli wszystko jest utrzymane w jakże charakterystycznym stylu studia Aardman Animations, a owymi więźniami są kury z angielskiej kurzej farmy produkującej jajka, groza nieustannie zagrażającej im śmierci wcale nie jest umowna. Choć autorzy zrobili wiele, aby ich produkcję kojarzyć przede wszystkim ze słynną „Wielką ucieczką”, mimo wszystko wisi nad całością ponure widmo hitlerowskiego obozu zagłady. Czy można się z takich rzeczy śmiać? Myślę, że autorom udała się podobna sztuka, jak Roberto Benigniemu, gdy nakręcił „Życie jest piękne”. Stworzyli film o przemożnym pragnieniu wolności, które pcha bohaterów do poczynań balansujących na krawędzi szaleństwa. Niezłomna kura Ginger zapewne zachodnim widzom kojarzy się głównie z postacią wzorowaną na bohaterze „Wielkiej ucieczki”, kapitanie „The Cooler King” Hiltsie, granym przez Steve’a McQueena. Dla mnie o wiele bliżej jej do naszego Franka Dolasa – niezmordowanego w swym dążeniu do wolności cwanego indywidualisty, obmyślającego nieustannie karkołomne plany ucieczki. Przesłaniem tego filmu jest myśl, aby nigdy nie tracić nadziei, pomimo – wydawałoby się – zupełnie beznadziejnej sytuacji. Ale też, by nie szafować nią pochopnie, pokładając ją w zupełnie nierealnych mrzonkach. Trzeba rzetelnie ocenić własne możliwości, obmyślić plan i konsekwentnie go zrealizować. Wtedy może się udać oszukać przeznaczenie. Oczywiście przebłysk geniuszu też jest zawsze mile widziany… Zwłaszcza, jeśli dotyczy czegoś, co było cały czas tuż przed oczami. Jak to w filmach Nicka Parka bywa, nie obejdzie się bez zadziwiających absurdalnych wynalazków i nielichych kłopotów, z których bohaterowie wyjdą niemal cudem dzięki własnej pomysłowości i odwadze. I postaci, które – choć daleko im do kryształowo czystych charakterów – mają szansę naprawić własne błędy by zasłużyć sobie na sympatię widza.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
63. 101 dalmatyńczyków(1961, reż. Clyde Geronimi, Hamilton Luske, Wolfgang Reitherman) Film pamiętany głównie z powodu jednej z lepszych disneyowskich postaci negatywnych – Cruelli de Vil (w którejś z polskich wersji była przez chwilę Cruellą deMon), zdobywającej od tamtych czasów czołowe miejsca we wszystkich rankingach filmowych czarnych charakterów oraz spopularyzowania mało przedtem znanej w Polsce rasy dalmatyńczyków (zwłaszcza, oczywiście, wśród dzieci). Technologiczny postęp znacznie ułatwił animację, co pozwoliło rysownikom pokazać rozmach: każdy z ponad setki psów ma indywidualny wzór łat! Poza tym raczej standardowo: prościutka fabuła, pochwała życia rodzinnego oraz przyjaźni, podkreślonej przez międzygatunkową współpracę rozmaitych zwierząt (choć przyznać należy, że sam pomysł demonicznego planu Cruelli, by uszyć futro z psich skór może nawet dziś być odbierany jako nieco szokujący). Film doczekał się sequela oraz wersji aktorskiej z Glenn Close w roli Cruelli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z pozoru mamy tu kolejną obyczajową historię, do której tak przyzwyczaiły nas japońskie anime, tu w ujęciu szkolnego romansu. Główna bohaterka, Makoto Konno, zupełnie przypadkiem zdobywa możliwość przenoszenia się w czasie, co prowadzi do szeregu niecodziennych sytuacji. Na szczególną uwagę zasługuje to, do jakich celów Makoto wykorzystuje owo tytułowe „skakanie” przez czas: od początkowej zabawy, przez bardziej pożyteczne użytkowanie nowo nabytej mocy. Cała historia jest ładnie opowiedziana, nie pozbawiona sporej dozy humoru i całkiem ciekawych bohaterów. Ale to nie wszystko, mamy bowiem możliwość obserwować ciekawą ewolucję od dowcipnego i lekkiego obrazu do bardziej dojrzałego, bardziej melancholijnego, lirycznego klimatu, a owa ewolucja fabuły idzie w parze z wewnętrznymi przemianami głównej bohaterki. Dodajmy na koniec interesujący sposób podróży w czasie poprzez „ładowanie” się przy użyciu specjalnego gadżetu oraz piękno niezwykle starannej, niejednokrotnie bliskiej realizmu animacji. Film, będący swobodną kontynuacją powieści Yasutaki Tsutsui z 1967 należy do dużej rodziny filmowych, książkowych i literackich wariacji na ten sam temat (nastolatki posiadającej moc cofania czasu), z wszystkich nich robiący największą karierę dzięki bezpretensjonalnemu ujęciu i profesjonalnemu wykonaniu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
61. Gnijąca panna młoda Tima Burtona(2005, reż. Tim Burton, Mike Johnson) Wesela i pogrzeby w różnych tradycjach znajdują się w pewnej opozycji. Tim Burton jednak, jak zwykle gnany swymi fantazjami, ma to za nic. W poklatkowo nakręconej „Gnijącej pannie młodej” wszystko stoi na głowie: świat realny jest smętny, szary i niemiły (rodzice głównego bohatera i jego narzeczonej to istni „straszni mieszczanie” do potęgi n-tej, aż dziw, że dochowali się tak miłych dzieci), natomiast zaświaty są kolorowe, zwariowane i – mimo turpistycznych elementów, jak gadający robaczek w oku – całkiem sympatyczne. Blade i chude wielkookie postaci natychmiast kojarzą się z „Miasteczkiem Halloween”, a Victor i Victoria budzą sympatię od pierwszego rzutu oka. Burton zgrabnie łączy klasyczne wiktoriańskie motywy panny wydawanej za mąż dla pieniędzy (tu nawet dwukrotnie) z lubianym przez siebie światem… hm, zaświatów, a nawet – w jednej ze scen – z filmami o zombie: oczywiście, jak to u niego, pokazanymi całkiem na odwrót. Jest to baśń wzruszająco smutna i wesoła zarazem; finał jest niby standardowo pomyślny, ale zarazem pokazuje, że niekiedy w życiu czyjeś szczęście okupione jest, nawet nieumyślnie, nieszczęściem innej osoby. |