 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ci, którzy kochają Radiohead za „OK Computer” i „Kid A” mogli odetchnąć z ulgą. Ich ukochany zespół wreszcie wrócił do formy. Po nijakim i wymuszonym „A King of Limbs” sprzed pięciu lat można było nabrać obaw, czy aby ekipa Thoma Yorke’a udźwignie jeszcze kiedyś ciężar swej legendy. „A Moon Shaped Pool” rozwiewa te czarne myśli, bo choć nie jest to może ta sama liga, co wymienione na początku krążki, ale spokojnie może uplasować się w drugim składzie, gdzie dorównuje kroku chociażby świetnemu „Hail to the Thief”. Co najważniejsze, zespół nie zamknął się w swojej niszy introwertycznych eksperymentów z elektroniką, ale wciąż poszukuje. Tym razem zaprowadziło go to chociażby do RAK Studios, gdzie spotkał się z całą orkiestrą – London Contenporary Orchestra. Dobrze wiedzieć, że jeden z najważniejszych zespołów przełomu XX i XXI ciągle może.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Uwielbiam płyty, które są o czymś. Opowiadają albo o konkretnych emocjach albo historiach. Nowy album Nicka Cave’a był dla niego zapewne pewną formą terapii po tragicznej śmierci syna. Choć jest to muzyka znacznie trudniejsza w odbiorze niż ta z poprzedniej płyty, nie oznacza, że gorsza. Lider The Bad Seeds nagrał dźwięki do których z pewnością nie będziecie wracać bardzo często. Za to każdy kontakt z „Skeleton Tree” będzie dla was podróżą po mroczniejszych obszarach waszego umysłu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Klasycy i ojcowie chrzestni space-rocka, czyli brytyjska formacja Hawkwind, wciąż żyje i ma się dobrze. Nie wykazuje najmniejszej chęci na abdykację i przekazanie tronu następcom. A jest ich wielu. Niektórzy nawet nerwowo przebierają nóżkami, aby wkroczyć na salony. Na szczęście nie dotyczy to Niemców z zespołu The Spacelords – oni już na salonach brylują od paru lat. A najnowszym albumem – „Liquid Sun” – jedynie potwierdzili swoje ambicje.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jarmusch o Popie pisze tak: „On daje z siebie wszystko. Dzięki temu czujesz dziwną więź ze wszystkimi, którzy są z tobą na koncercie. Jakbyście byli częścią tej samej emocji.”. Trudno nie przyznać mu racji. Iggy to wręcz archetyp pierwotnej i nieokiełznanej energii rock′n′rolla, którą wraz z The Stooges zmienił oblicze muzyki. Ale „Post Pop Depression” to ukłon w stronę bardziej melodyjnej, chwytliwej i, jak sam tytuł wskazuje melancholijnej wycieczki po obrzeżach rocka. Inspiracje Queens of the Stone Age są nad wyraz słyszalne. Co w zasadzie nie powinno dziwić, jako że ikonie proto-punka współtowarzyszy Josh Homme. Owa muzyczna żonglerka niesie ze sobą dość ponury klimat. Tak jakby panowie zachęcali nas do spaceru we wspólnym pogrzebowym orszaku. Od bardzo dawna Pop nie wydał tak autentycznej i szczerej płyty. Co więcej, brzmi to niemal jak rozliczenie się ze swoją twórczością, inspiracjami, własnym życiem. Sporo tutaj hołdu dla Bowiego, któremu Iggy wiele przecież zawdzięcza. Wyraźnie słychać to w „Vulture” czy „Paraguay” gdzie melodeklamacje wokalisty i charakterystyczne rozedrgane dźwięki przypominają najlepsze dokonania zmarłego muzyka. „Post Pop Depression” nie ocieka surową mocą, ale przenosi owe akcenty prosto do tekstów. Udowadnia również, że pierwotna siła niezależnie od dźwięków istnieje w osobowości muzyka bez oglądania się na wiek.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pierwsze wrażenie było odrobinę zaskakujące (by nie rzec: szokujące). Co to jest?! To na pewno Motorpsycho?! Ta doskonale znana fanom norweska legenda psychodelicznego rocka, kojarzona przez wielu dzięki swoim płytowym i estradowym szaleństwom? To przecież nieprawdopodobne, by spod ich ręki wyszedł taki album, jak „Here Be Monsters” – stonowany, a momentami wręcz balladowy. A jednak! I co więcej: to doskonała płyta.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na początku kariery o Beth Hart mówiło się jako o reinkarnacji Janis Joplin. Otóż nic z tych rzeczy. Beth to po prostu Beth, a „Fire on the Floor” udowadnia, że ma ona swój własny styl, a dość klasyczne utwory bluesowe potrafi tak bardzo zdominować swoją osobowością, że każdy z osobna staje się prawdziwą perełką. Dwa przykłady z brzegu – „Love is a Lie” i „Good Day to Cry” – niby nic specjalnego, ot kawałki o niespełnionej miłości, ale zaśpiewane z takim ogniem i ładunkiem emocjonalności, że aż ciarki przechodzą. Nie będzie w tym chyba przesady, jeśli zdecyduję się na stwierdzenie, że „Fire on the Floor” to najlepszy album artystki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z New Model Army jest jak z szafą grającą. Gdyby wymieszać wszystkie utwory i włączyć losowo jeden z nich, zawsze możecie być pewni bardzo dobrej jakościowo muzyki. To jest jeden z tych zespołów, który gra równo niemalże przez cały okres bycia na scenie. Na potwierdzenie tej tezy i wzrastającej ciągle popularności niechaj wystarczy fakt, że Sullivan już nie straszy brakiem uzębienia a „przerwę na papierosa” w końcu wypełnił implantem. Za następne zarobione funty będzie mógł już bez problemu podbijać serca Amerykanów (ponoć z brakującą „jedynką” nie było to możliwe). Sama płyta różni się od poprzedniej, plemiennej „Between Dog and Wolf”. Muzycy powracają do punkowej rytmiki, a kontemplacyjna natura wokalisty tym razem podbita zostaje przez przesterowane, świetnie wyprodukowane gitary. „Winter” to też wycieczka w kierunku energii znanej z „Thunder and Consolation”, co świetnie słychać w takich numerach jak „Burn The Castle”, „Strogoula” czy „Echo November”. Choć sama płyta dla miłośników ekipy z Bradford nie będzie zaskoczeniem to już zagadką jest jak zespół tego formatu, grający wspólnie 36 lat nie jest znany szerszej publice. „Winter” w dobie nachalnego cyfrowego dźwięku brzmi unikatowo. Choćby z tego powodu warto wysłuchać co naczelny brytyjski kaznodzieja ma do wyśpiewania na temat kondycji naszego świata.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O drugim studyjnym albumie Blues Pills można w sumie powiedzieć, jako o rozczarowaniu, ponieważ jednak zespołowi nie udało się dorównać genialnemu debiutowi. Ale osiągniety tam poziom był tak wyśrubowany, że nawet jeśli „Lady in Gold” wypada nieco mniej imponująco, to wciąż jest to kawał świetnej muzyki w klimatach retro rocka z naleciałościami bluesowymi i psychodeli. Propozycja Szwedów wciąż brzmi, jakby był to przeleżały w archiwach, zapomniany materiał nagrany w erze Dzieci Kwiatów, kiedy to największe sukcesy święcili tacy wykonawcy, jak Janis Joplin i Jefferson Airplane. Trzeba jednak zaznaczyć, że mowa tu o inspiracjach, nie bezczelnym kopiowaniu. A jeśli już, to wyłącznie o kopiowaniu energii, jaka wtedy towarzyszyła muzyce.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niewiele o nich wiadomo poza tym, że działają w Szwecji od pięciu lat i od początku swego istnienia są triem (choć niekiedy zapraszają do studia nagraniowego bądź na scenę podczas koncertów dodatkowych muzyków). Ukrywają swoją tożsamość, posługując się pseudonimami. „Pronounce This!” to dopiero drugie oficjalne wydawnictwo Salem’s Pot, ale już teraz uzasadniona wydaje się nadzieja, że dzięki tej grupie czeka nas jeszcze wiele radosnych chwil.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
To nie jest najłatwiejsza płyta Briana Eno. Nie jest także najlepsza, niemniej mistrz elektroniki powrócił wreszcie do tego, co wychodzi mu najlepiej, czyli do kreowania ambientowych pasaży. Nawet jeśli czasem zdarza mu się uderzyć w bardziej podniosłe tony, to jednak przede wszystkim mamy do czynienia z muzyką wyciszoną, nastawioną na kreowanie konkretnego klimatu (w tym wypadku inspiracją była wielokulturowość I Wojny Światowej, a także tragedia „Titanica”). Pozycja dla tych, którzy mają akurat wolne ponad 47 minut i chcieliby spędzić je w oderwaniu od pędu codzienności. |