Gdy zwierzęta i ścigający je ludzie znikli im z oczu, wszyscy siedzący przy ognisku nasłuchiwali okrzyku tryumfu polujących, jednak długo słychać było tylko pojedyncze trzaski gałęzi i nawoływania. Potem zapanowała cisza. – Kulawiec nie ujdzie – mruknął któryś. – Pewnie już je sprawiają na miejscu – odezwał się Milo, wstając od ognia. – Będzie pieczeń na wieczór. Ciekawym tylko, czy młode ubili. No, pora do roboty. Pójdę zobaczyć po drodze. Wkrótce reszta mężczyzn zaczęła się zbierać. Brali narzędzia i rozchodzili się po lesie. Bodek, obrobiwszy kilka drzew, przysiadł na korzeniu. Nie był zmęczony, ale poczuł się dziwnie. Idąc w miejsce, gdzie wczoraj przerwał robotę, mijał po drodze to ogromne drzewo, z którego zdzierano korę kilka, może z dziesięć, dni temu. Okaleczony olbrzym broczył. Jakiś czerwonawy sok powoli ściekał po białym drewnie i zastygał w postaci kropel podobnych owocom kaliny, lecz ciemniejszym, ciemnym niemal jak krew. Bodek podszedł, dotknął palcem nacieku i spróbował językiem. Był już niemłody i uchodził za najroztropniejszego chłopa w osadzie. Rozstrzygał spory, godził skłóconych, pośredniczył przy zawieraniu małżeństw. W wielu sprawach zwracano się do niego po radę. To również on był odpowiedzialny za decyzje o porzuceniu starej ziemi i obecnej wyprawie. A teraz w jego posiwiałej głowie pojawiały się myśli nieoczekiwane, dziwne, niestateczne, jakby nie był od dawna dojrzałym chłopem. Czyżby zjadł co niedobrego? A może stary Milo pomylił się i nakładł do naparu jakichś złych ziół? Od jakiegoś czasu panowała cisza, mężczyzna nie słyszał odgłosu siekier. Potem coś usłyszał, coś, czego nie rozumiał, nie rozpoznawał. Słaby odgłos jakby uderzeń. To szybkich, zlewających się niemal w jeden dźwięk, to powolnych, dudniących. Gdy dźwięki przyspieszały, przez krótką chwilę brzmiały niemal jak zawodzenie, nie wiadomo, ludzkie czy zwierzęce. Przyjrzał się małemu pająkowi wspinającemu się po zżółkłym źdźble przy jego nodze. By nie stracić go z oczu, musiał pilnie wytężać wzrok. Marszczył się i mrugał, potrząsał głową, jakby nie tylko pająk, ale wszystko, co widział, miało zaraz gdzieś umknąć, a utrzymanie dotychczasowego stanu rzeczy zależało od pilności i uporu, z jakim na to patrzy. Gdzie podział się pająk?! Zdało mu się, że znów widzi pająka, jeno ogromnego, wielkiego jak pagór. Jego kończyny przypominały konary, a może bardziej jeszcze – świeżo wydarte z ziemi korzenie ogromnego drzewa, powyginane, pełne ciemnych zgrubień, pokryte cętkami. Stwór jęczał jak wyginane drewno, trzeszczał jak las smagany wściekłą wichurą. Zdawało się, że utyka, mimo to poruszał się ze zdumiewającą prędkością. Drąc ziemię niby potworna brona, tryskał i dymił na wszystkie strony brudną chmurą wyrywanych z podłoża grud ziemi, patyków, mchu i zwiędłych liści. Był coraz bliżej. Walek znów potknął się na jakimś korzeniu. Przed chwilą niemal już ułapił ‘kulawca’, a zaraz potem, wpadłszy w krzaki, pobiegł w złą stronę. Ścigane zwierzęta mogły być gdzieś tuż-tuż. Ależ by kpiono zeń, gdyby wrócił z pustymi rękami! Wcześniej jego młodszy brat, Wiłko, biegł tuż za nim, w pewnej chwili nawet go wyprzedził, lecz spłoszył tylko zwierzynę i sam gdzieś przepadł. Akurat teraz mógłby się przydać, dureń, gdyby stale trzymał się Walka. Innych ścigających też nie słyszał już od jakiegoś czasu. Było cicho. Tylko dzięcioł stukał gdzieś niedaleko. Właściwie jak długo gonił za zwierzętami? Nie wiedział. Może dwie modlitwy, a może już z pół dnia? Zupełnie stracił też rozeznanie kierunku. Nie rozpoznawał lasu, widocznie był w jakiejś jego części, do której dotąd nie dotarli. Nie tylko nigdzie nie dostrzegał jasnych plam pni obłupionych u dołu z kory, ale i sam las był tu inny – niższy, gęstszy, zakrzaczony i podmokły. Jakiś hałas rozległ się na prawo od niego. ‘Tu jesteście!’, pomyślał i ruszył, tym razem ostrożniej niż dotąd. Niczego wszakże tam nie znalazł. Zaczął siąpić słaby deszcz. Walkowi wydało się wreszcie, że je dostrzegł. Wśród pni i plątaniny zarośli widział wyraźnie szyję i głowę okulałej sarny. Jej młode, niewidoczne teraz, stało zapewne gdzieś obok. Ostrożnie omijając rozpełzłe szeroko, kolczaste jeżyny, powoli zaczął zachodzić zwierzęta od tyłu. Dziwiła go długotrwała nieruchomość sarny. Póki co jednak nie został dostrzeżony. Teraz był bliżej, widział ją od tyłu. Ale coś nie pasowało. Podszedł jeszcze. W końcu zupełnie przestał dbać o zachowanie ciszy. To, co wziął za zarys głowy sarny, było tylko starym kikutem złamanego drzewa, wiązką próchniejących drzazg. Znów coś usłyszał i jął się przekradać, i znów nic. Zatrzymał się, nasłuchując. Nagły trzask gdzieś z boku, bardzo blisko, niemal go przeraził. Dostrzegł tylko kołyszące się gałęzie, a trochę dalej, między zaroślami mignął nieduży, czarniawy ptak. Szedł przez jakiś czas bezwiednie, zupełnie nie myśląc o kierunku i celu. Zawołał kilkakroć, ale żaden ludzki głos mu nie odpowiedział. Wreszcie zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie idzie, ale jakoś nie mógł zatrzymać się i spokojnie rozeznać. Las rozbrzmiewał jakimiś głosami, czasem były to głosy ptaków, czasem nie wiadomo co, jakieś szelesty, stęknięcia, postukiwania. Walek zaszedł tak między jakieś rokiciny. Zarośla, niewiele wyższe niż dwukrotność ludzkiego wzrostu, były bardzo gęste i z każdej strony wyglądały jednakowo. Rychło nie wiedział już, którędy tam trafił. Gęstwa mokrych, napierających ze wszystkich stron witek utrudniała ruchy i uniemożliwiała mu orientację. Ubranie przemokło niemal zupełnie, nogi grzęzły w błocie, w plątaninie korzeni i opadłych gałęzi. Schylony, próbował przeciskać się jakimiś wydeptanymi przez dziki ścieżkami, potem uznał, że to na nic, ścieżynki te były niewyraźne, zbyt niskie, przy tym zdawały się kluczyć, wciąż łącząc się i rozdzielając, pojawiając się i niknąc. Zaczął z trzaskiem, na oślep przedzierać się przez gęstwinę, byle iść w jednym kierunku. Zmęczywszy się, co pewien czas odpoczywał, pozwalając ciału bezwładnie opierać się na wiązkach sprężystych gałęzi lub grubszym pniu. Szedł długo i przystawał coraz częściej. W końcu zdało mu się, że gdzieś przed nim robi się jaśniej, gęstwina rzednieje. Gdy dotarł do skraja, zobaczył łąkę. Było zielono, jakby jesień się tu spóźniała. Gdzieniegdzie lśniły kałuże. Za łąką grunt się nieznacznie podnosił i nie było tam już zarośli, tylko pojedyncze czarne pnie. Czarne, posępne oblicza. Za nimi zaś dziw nad dziwy – chata. Niby zwykła, nieszczególna, mała, podobna do tych, jakie i oni stawiali tam, gdzie mieszkali do niedawna. Dziwne, i to bardzo, było to, że widzi ją w takim miejscu. I jej kolory. Oni chat nie bielili i nie malowali na nich czerwono-niebieskich wzorów. Po kilku, kilkunastu krokach dotarło do jego umysłu, że grunt pod nim ugina się i drga. W tej samej chwili z chlupotem zapadł się po pierś. ‘Łąka’ wokół niego zafalowała. Zaszamotał się i krzyknął. Przez zamglone powietrze z wolna przebijało się słońce. W jego obecności nie należało mówić, o ile nie zapytał, przeto kilka dobrych chwil panowało zupełne milczenie. Do czoła miał przytwierdzoną główkę nietoperza, a półnagie, poznaczone świętymi bliznami ciało było obwieszone licznymi amuletami – małymi skórzanymi zawiniątkami, kawałkami pirytu oraz zębami, pazurami i oczami drapieżnych zwierząt. O ile jednak owe oczy, nawleczone na nici ze ścięgien, były wysuszone i przypominały zaledwie jakieś małe pomarszczone orzeszki, to oczy samego znachora zdawały się oczami polującej kani. Choć od dłuższego czasu były nieruchome, pałały życiem i miały przenikliwość gotowego do uderzenia, naostrzonego żelaza. Przedtem wielki czarownik szczegółowo pouczał, jak i kiedy mają odkopać ciało Zaślubionego, oraz jak ponownie pogrzebać. Takie zalecenia były sprawą znachorów, jednak dziś obecni byli przy tym także liczni starsi rodów i zwykli wojownicy. Niektórzy pochodzili z odległych stron i nie znali wielu twarzy, większość po raz pierwszy uczestniczyła w tak wielkim zgromadzeniu. Wszyscy mieli poczucie, że zdarzyło się coś niebywałego, strasznego – zniszczono Święty Las. Poruszenie było jak za czasów Wielkiej Wędrówki. Ludzie przez wiele dni ściągali z oddalonych siedzib. Część przybyła już przystrojona i wymalowana w barwy wojenne. Wysyłano grupki zwiadowców, badano, skąd przyszli świętokradcy. Pojawiały się głosy, by mordować wszystkich obcych. Niech zginą jak tamci. Wówczas, gdy je znaleziono, ciała kilkunastu sprawców były nadżarte przez padlinożerne zwierzęta, poza tym zgniłe już, cuchnące i pełne robactwa. Rozbite czaszki, poskręcane, połamane członki nie pochodziły jednak od zwierząt żerujących na zwłokach. Wyglądało, jakby ludzie ci znaleźli śmierć w rękach ogarniętego szałem olbrzyma. Truchła te pozostawiono na miejscu. Nawet cenne żelazne narzędzia, które tamci mieli przy sobie, budziły zbyt wielką odrazę, by je wziąć. Wyzbierano je tylko i ułożono w niewielki stosik między zwłokami. W pobliżu znaleziono również ciało Zaślubionego. Było naznaczone licznymi cięciami, ale wyglądało jakby po prostu uschło. Rany po ciosach zdawały się zabliźnione. Żadnego śladu żerowania zwierząt i gnicia, tylko wątła woń kory i zwiędłych liści. Wciąż panowało milczenie. Mimo białego dnia i wielkiej ciżby mężczyzn wokół, gdyby zamknąć oczy, słyszałoby się tylko szelest powiewu i głosy ptaków. Czarownik poruszył się. Zdjął pas z wysuszonych jelit, coś zeń wydobył i rozwinął. Jasny, cienki płat poznaczony rzędami malutkich czarnych znaków. Wielkie leki. Mężczyźni z zapartym tchem przypatrywali się, gdy jął to drzeć, rozdrabniać w dłoniach i powoli, odmierzonymi porcjami wkładać do ust, żuć i przełykać. Czuli strach, ale i dziwną błogość, gdy wpatrywali się w pracujące pod tatuowaną skórą szczęki i wędrującą dostojnie w górę i w dół grdykę. Nawet ptaki ucichły. – Słabi błądzą – przemówił wreszcie wielki znachor. – Święci już dokonali pomsty. Weźmiecie ich, te kobiety i potomstwo, i przyłączycie. Cichy szmer rozległ się wśród zgromadzonych. – A co z pozostałymi trawożerami, tymi, co dalej mieszkają? – Zezowaty wojownik o poczernionym jak do bitwy obliczu, wyrwał się niepytany, wzbudzając bardziej zdumienie niż gniew pozostałych. Znachor obrócił się ku niemu i przez jakiś czas nic nie mówił. – Przyłączycie ich do rodów – rzekł wreszcie. – Tych z mokradeł również? – Tych również. Wszystkich przyłączajcie do ludu. Zbliżało się lato, zioła nabrały ciemnozielonej barwy, ale Święty Las był widny, jakby wciąż trwała zima. Gałęzie wielkich drzew były nagie, w górze tylko gdzieniegdzie widniały zwiotczałe, przywiędłe listki, jeszcze zielone, niewyrośnięte, a już uschłe. Na wzgórku, w szerokim jak chata pniu jaśniała połać drewna, z którego odarto grubą skórę. Drewno obnażono kilka miesięcy temu, teraz już zaczynało szarzeć i ciemnieć. Jednak poniżej odarcia, od strony oświetlonej przez słońce, spomiędzy wiekowych, brunatnych bruzd przy samym korzeniu, strzelała w górę miotełka młodych pędów. Jej listki nie były przywiędłe. Te najmniejsze błyszczały lekko i były świeże jak nowe życie. |