Po paru chwilach wrócił Matwiej. Hełm i miseczka, które przyniósł, podobnie jak większość metalowych przedmiotów, pochodziły sprzed Pomoru. Mocno zniekształcony, miał dno wgniecione tak głęboko, że z boku podobny był raczej do kociołka, jednak na kociołek nie nadawał się z powodu tulei z otworem, znajdującej się w samym środku owego wgniecenia. Zapewne w tulei tej tkwił kiedyś jakiś chełpliwy pęk piór, koński ogon lub barwny proporczyk. Obecnie również było tam coś umocowane, ale nie łopotało dumnie na wietrze, jeno zwisało do środka, nie było też wcale kitą wojownika, a tylko kłaczkiem starej ciemnej wełny. Lecz oni uważali, że w hełmie tkwi wielka moc, wskazywał bowiem, gdzie jest woda pod ziemią. Posługiwali się nim już ich dziadowie. Był nieomylny. Tam, gdzie objawił wodę, zawsze można było się do niej dokopać. Niestety, nie objawiał tylko, jaka będzie. Bo czasem bywała gorzka, słona, niekiedy zaś była dobra, ale tylko w pierwszych dniach. Hełm potrafił też wskazać – na odwrót – gdzie ziemia jest sucha, gdy trzeba było wykopać loszek. Przechowywany i dziedziczony w jednej rodzinie, od dawna służył całej wspólnocie. Matwiej pogłębił i wyrównał dołek, umieścił na dnie miseczkę i ostrożnie nakrył ją hełmem, uważając, by kłak wełny zwisający w środku znalazł się nad miseczką. Całość obłożył gałęziami i darnią. Był młodym, rosłym chłopem o nad podziw bujnej brodzie, ale już zaczynał łysieć, a głos miał piskliwy. – Ja się jeno o baby i dziatki lękam. Tak długo je tam same zostawiać? – Ja wiem, che, che – Milo wykrzywił wargi w uśmiechu. Miał długi, ruchliwy niby u kozła pysk i gdy tak się radował, ukazując dwa rzędy zębów, wyglądał jak zadowolony stary cap. – Tobie nie o nasze baby i dziatki strach, jeno pili cię do twej młodej. Tu – wskazał na ziemię – tu masz piczę, która dłużej będzie cię przyjmować, dłużej będzie rodzić niż najkraśniejsza baba. One tam bezpieczne, a tu teraz każdy chłop do roboty potrzebny. Schylił się i nabrał garść ziemi. – Psiamać, jaka czarna! Toć u ciebie, Małczaj, pod górką takiej dobrej nie było. Małczaj nie rzekł nic, tylko splunął i wzruszył ramionami. – U niego była podobna, przynajmniej na początku. Ale ile jej tam miał? Grubo na stopę, a potem już inna, jaśniejsza. A i to podmakało i niewiele tego było, mała polana, a wokół błota lub piachy. – Może to i na dobre wyjdzie, żeśmy musieli umykać – odezwał się któryś. – Gdyby nie ludojady, dalej siedzielibyśmy na tej starej nędzy, nic nie wypalali, albo tylko tam, gdzie wypalali już ojcowie, a wiosną i tak więcej lebiody byśmy żarli, niźli chleba i mięsa. Toć ja już parę lat tylko jęczmień sieję, bo pszenica marniała. A ty, Walek, chciałeś z nimi wojować, głupi. Jak tu wojować, gdy każdy osobno przy swoich polanach siedzi, a tamci przychodzą w nocy kupą, raz tu, raz tam, i zaraz znikają gdzieś na bagnach? Gadaliśmy przecie z Wojtowicami. Tylu ich pobili, pobrali, wkrótce i do nas by ta plaga przyszła, bo do kogo innego? Jeśli kraj bardzo zły, szukasz nowego. I znajdujesz, ot! – Gadasz, jakbyśmy już tu siedli. Toć ze trzy lata czekać wypadnie, zanim będziemy tu siać – rzekł Bodek. – Trzy lata? – wtrącił zrzędliwie jeden z mężczyzn. – Wypalałeś kiedy taki bór? Popatrz na te pnie. To nie krowi lasek. Nie doschnie dobrze drewno, to boru nie wypalisz. A te drzewa tutaj tak wielkie, że nawet jak wyschną, niełatwo będzie ogień puścić. Trza będzie część zwalać. Pięć latek przyjdzie poczekać, albo i dłużej. A tymczasem siać i tak musisz. A gdzie, jeśli nie w starych stronach? A tu przecie wokół na wiele dni drogi nic, tylko puszcza. Czym przeżyjesz te początki? Takiś myśliwiec? – Nie gadaj. Wykrociska, wiatrołomy to choćby i dziś można by podpalić gdzieniegdzie. Zresztą, co tu mleć ozorem, jak mus to mus, do roboty trza się brać. A nad rzekę tymczasem niech któryś pójdzie, miotły porobi, to węgorze jutro pojemy. Kora tych wielkich drzew schodziła opornie. Trzeba było wielu uderzeń siekiery lub ciosła, by odłupać miejscami grubą jak udo warstwę i wedrzeć się w białe drewno. Pień miał być całkiem odarty z kory, miazgi i łyka na wysokości mniej więcej od kolan po szyję tego, kto obdzierał. Nie wolno było pozostawiać niedoróbek. Drzewo trzeba było zranić mocno, tak, by nie mogło przetrwać. Pod przyszły wypał musiało być już suche. Bodek powoli okrążał pień, zadając ukośne cięcia. Z bruzdy, gdzie miał właśnie uderzyć, zwisał jakiś cienki ciemny kosmyk, podobny do pasemka ludzkich włosów. Wydawało mu się, że widział coś podobnego wcześniej przy innym drzewie, ale wtedy nie zwrócił na to uwagi. – Kie licho? – mruknął. Rozejrzał się, wzruszył ramionami, po czym podniósł siekierę do kolejnego cięcia. Gdy później zbliżał się do innego pnia, na kikucie po starej gałęzi zobaczył zaczepiony jakby uschły wianek. Wyciągnął rękę i natrafił na coś twardego. Były to jakieś kręgi zwierzęce, nawleczone na nić i oplecione ziołami. Odrzucił to z odrazą i rozejrzał się za towarzyszami. Pracowali teraz w znacznym oddaleniu od siebie, w tej chwili widział stąd tylko paru. Najbliżej niego był stary, burkliwy Małczaj. Właśnie zaczynał okorowywać nasadę prawdziwego olbrzyma. Drzewo rosło na niewielkim kopczyku, miało pień szeroki niby chata i było tak rozłożyste, że gdyby je jedno zwalić, powstałaby niezgorsza polana. Bodek przyglądał się przez chwilę chłopu i drzewu, wreszcie westchnął, splunął i zabrał się do roboty. Drzewoń ledwie zadrzemał. Z półsnu, w którym się pogrążał, wyrwało go przeszywające wrażenie, jakby ktoś nagle jął zdzierać zeń skórę. Natychmiast zerwał się z legowiska. Jednak wrażenie nie pierzchło wraz ze snem. Wiązka gałązek w popiele paleniska słabo dymiła, w kącie stał kostur, który ledwie tam odstawił. Niepojęte, okropne wrażenie jednak trwało, uporczywie rzeczywiste. Nie opuszczało już go. Utrzymywało się w trakcie spiesznych, posępnych przygotowań i gdy szedł puszczą – dzień, potem noc i przez następne dni. Wędrował tak, jak w jego plemieniu mógł wędrować puszczą tylko znachor-czarownik lub zaślubiony drzewu – zupełnie sam. Nigdy nie bał się leśnych duchów, nawet po zmroku, teraz zaś wszystkie duchy bały się jego. Nie kładł się do snu, nie jadł, nie rozpalał ognia. Szedł. Tracił życie, lecz nie siły. Upiorom nie trzeba już strawy ani odpoczynku. Czasem jednak zatrzymywał się. Ściągał z pleców bęben i torbę z ziołami, przysiadał u stóp jakiegoś drzewa i, sam nieruchomy niby pień, zaczynał bębnić. Zwykle ziąb budził ich, zanim się rozwidniło. Leżeli jeden przy drugim, w ciasnocie, dzieląc się derkami i ciepłem swych ciał. Nasłuchiwali, czy nie pada i czy któryś rozpalił już ognisko. Za parę dni mieli ruszyć w drogę powrotną, tam, gdzie pozostawili swe rodziny. Było to obozowisko niewiele mniej tymczasowe niż to tutaj, ale o tamtym myśleli już jak o swoim domu. – Kto tam? – dało się słyszeć gdzieś z zewnątrz, gdzie był drugi szałas i palenisko. – To ty, Bodek? – Czego chciałeś? – burknął wezwany. – Ktoś tu łazi. – I co z tego? Tym razem nikt nie odpowiedział. Po paru chwilach z drugiego szałasu dobiegły jakieś niewyraźne słowa i czyjś śmiech. Zaraz potem dało się słyszeć pokrzykiwania kogoś, kto najwyraźniej starał się przegonić jakieś zwierzę. Bodek wyszedł. Inni wyraźnie się już pobudzili i mimo panujących jeszcze ciemności wszczął się ruch. Ktoś próbował rozniecić ogień, czuć było słaby zapach dymu. – Kudłaty się pojawił? – Ano coś łazi wokół, grzebało przy kotłach. Ale nie kudłaty. Coś mniejszego, może lis. – A bo to pierwszy raz? Stale coś się nocą błąka w pobliżu, jak to w lesie. – Licho nie śpi – rozległ się czyjś rozespany głos. Wkrótce zapłonął ogień. Było już jasno, gdy mężczyźni kończyli posiłek. Pogadywali, popijali ciepły napar, gdy jeden z nich wskazał coś ręką. Niedaleko, obok wykrotów, z których brali drewno na opał, stały dwie sarny, koza i podrośnięte, ale wciąż wyraźnie mniejsze koźlę. Zwierzęta wpatrywały się w nich z postawionymi uszami, ale nie uciekały. Ktoś zawołał. Gdy po chwili zwierzęta postąpiły w bok kilka kroków, zobaczyli, że koza mocno kuleje. Stała teraz na trzech kończynach i zdawało się, że niewiele sobie robi z bliskości ludzi. Potem, niezdarnie kuśtykając, zaczęła się powoli oddalać, a młode wraz z nią. – To jest, Milo, to nocne licho, którego się bałeś niedawno. – Walek wyszczerzył zęby, pomacał nóż przy pasie i ruszył w kierunku zwierząt. Kilku innych zaraz pospieszyło za nim. Pozostali mężczyźni przez chwilę przypatrywali się pościgowi. Koza, jakby tknięta przeczuciem, niezdarnie kuśtykała próbując ucieczki, a młode, choć zdrowe i zdolne do ratowania swego życia, widocznie nie potrafiło zdobyć się na zerwanie więzi trzymającej je przy okulałej matce. Daremność tej ucieczki niemal rozczulała Bodka. |