powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CLXIV)
marzec 2017

Dobry i Niebrzydki: Oscary intymne i okruchy życia
Piotr Dobry, Konrad Wągrowski
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
PD: Tak, widziałem „Medicine for Melancholy”, to w pewnym sensie wprawka przed „Moonlight”. Intymny, impresjonistyczny portret dwojga kochanków, tam heteroseksualnych, od pierwszego spotkania zdających sobie sprawę, że do siebie nie pasują, ale starających się jak najdłużej zostać razem, oddalić nieuchronny moment rozstania. Bardzo ciekawy debiut.
KW: No i Chazelle. „Whiplash” chyba nikogo nie pozostawił obojętnym, a przecież gdy była krytyka, to dotyczyła ona przesłania, a nie realizacji. „La La Land” nie ma już tej kontrowersji, ale bije z niego miłość dla tematu, miłość do kina, miłość do muzyki. Ciekawe, co będzie gdy – jeśli – nakręci jakiś film niemający muzyki w centrum zainteresowań?
PD: No i kręci. „First Man”, znów z Goslingiem. Chyba że w jego wersji Neil Armstrong będzie śpiewać, kto wie.
KW: A może to ma być Louis Armstrong? Wiesz: „Louis Armstrong – wylądował na Księżycu, a ty znasz go tylko z tego, że sześć razy wygrał Tour de France”.
Na koniec Gibson, który jednak dostaje nominację w ramach Programu Wsparcia dla Nawróconych Grzeszników (bo jednak „Hacksaw Ridge” jako jedyny w stawce ma w sobie obok scen genialnych sceny mocno żenujące). Nie ma w tym roku różnych zasłużonych dinozaurów, mam wrażenie, że nie ma też nominacji za dobry film, tylko wszystkie za dobrą reżyserię, wygląda jakby coś ciekawego się działo w amerykańskim kinie.
PD: Sądzę, że to w dużej mierze efekt nowej fali wysoko wykwalifikowanych „imigrantów” w Hollywood. Villeneuve dostaje sequel „Blade Runnera”, w tym samym roku anglojęzyczne debiuty zaliczają Giorgos Lanthimos (nominowany za scenariusz „Lobstera”) i Pablo Larraín (trzy nominacje dla „Jackie”). Reżyser „Liona”, Garth Davis, jest przecież z Australii. Dochodzi otwarcie się na mniejszości po ubiegłorocznej aferze z #OscarsSoWhite – te wszystkie niesamowite rekordy, bo przecież mówimy o „Moonlight”, czarnym kinie queerowym przetransplantowanym do mainstreamu, coś nieprawdopodobnego – a w gronie dziewięciu najlepszych filmów mamy w sumie trzy „czarne” obrazy – jeszcze „Fences” i „Ukryte działania”. Cztery na pięć nominowanych dokumentów wyreżyserowali Afroamerykanie – do tego mamy tu wreszcie kobietę, Avę DuVernay, zlekceważoną onegdaj przy fabularnej „Selmie”. I tak długo mógłbym jeszcze wymieniać, ale…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
KW: …od reżyserów czas przejść do aktorów – Casey Affleck chyba otwiera listę tych, o których chcieliśmy pogadać. O tym, że ten gość ma talent, wiemy od dawna (co najmniej od 2007, w którym mieliśmy „Gdzie jesteś, Amando?” i „Zabójstwo Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”), ale mało miał szans na pokazanie się w całej okazałości (trzecioplanowa rola w „Interstellar”, ktoś żartuje?). Ciekawie się go ogląda w porównaniu do brata – tyle podobieństw w zachowaniu, gestach, a jednak tak ogromna różnica skali!
PD: Tak, ten talent rozłożył się genetycznie nierównomiernie. Ale dotykasz tu interesującego aspektu – właśnie wiemy od dawna, co potrafi Casey Affleck, a odnoszę wrażenie, że wszyscy wokół zachowują się trochę tak, jakby ten facet zagrał swoją pierwszą wielką rolę. Bo ona rzeczywiście jest wielka, ale zarazem bardzo „caseyowa” – ten jego firmowy stupor, wycofanie, mamrotanie, w „Manchesterze” perfekcyjnie sprzężone z charakterem postaci, niemniej już tę mimikrę wcześniej widzieliśmy. Dlatego choć jeszcze kilka dni temu myślałem, że będę kibicował Affleckowi, po obejrzeniu „Captaina Fantastica” przychylam się jednak ku Viggo Mortensenowi, który wchodzi tam na niepokazywany dotąd poziom wrażliwości, na zupełnie nowe terytorium. Jest tu element zaskoczenia, którego mimo wszystko nie odczułem ani w przypadku – niewątpliwie wybitnej – roli Afflecka, ani w przypadku Denzela – oczywiście rewelacyjnego, jak to Denzel – czy Goslinga, też znakomitego. I znów, nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale podobnie jak przy najlepszym filmie, odstaje tutaj „Przełęcz…”, czyli konkretnie Andrew Garfield, który jak dla mnie śmiało mógłby być nominowany, tyle że za rolę w „Milczeniu”.
KW: A ja bym bronił Garfielda, bo wcale nie ma łatwego zadania. Ma tak naprawdę przerąbane zadanie. Jego postać daje straszliwie małe pole do popisów aktorskich, jak to zwykle bywa przy hagiografiach. Przecież on ma po prostu być najpierw niezłomny, a potem bohaterski. A Garfieldowi jakoś udaje się tchnąć w tę postać życie, pozwolić jakoś w nią uwierzyć. To nie jest oscarowa rola, pewnie znalazłbym parę lepszych do nominacji, ale jest dobra. Jest jednym z atutów „Hacksaw Ridge”. A wcale nie byłem do tego przekonany przed seansem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
PD: Tak, tu się zgodzę. To jest dobra rola, po prostu nie tak dobra jak pozostałe.
Okej, to teraz aktorka pierwszoplanowa. Mam analogiczne zastrzeżenia, co wyżej. Meryl Streep i Isabelle Huppert są wspaniałe, bo zawsze są wspaniałe. Emma Stone i Ruth Negga są cudowne – świeże, niezwykle witalne w swoich ekranowych wcieleniach, po prostu zachwycające. Ale prawdziwie zaskoczyła mnie Natalie Portman w swej pierwszej wielkiej roli od „Czarnego łabędzia”. Pisałem już o tym w esensyjnej recenzji – jej Jackie Kennedy jest pozornie przerysowana, ale gdy się dobrze przyjrzeć, można zauważyć, że Portman „kontroluje narrację” podobnie jak jej bohaterka; aktorka gra „aktorkę” – i jak dla mnie jest to spektakl najwyższej próby.
KW: Natalie to też mój typ, podobnie zagrał kiedyś w jednej z najwspanialszych kreacji aktorskich XXI stulecia Daniel Day-Lewis w „There Will Be Blood” – człowieka, który cały czas gra. Ale poza tym kreacja Natalie jest absolutnie przejmująca, poruszająca, zmuszająca, by zadawać sobie pytania o decyzje i motywacje samej Jacqueline. I to mimo jednak braku dużego podobieństwa do swej bohaterki.
A mi brakuje jednak na liście Amy Adams… A przecież miała aż dwie role, które mogłyby walczyć o główny laur.
PD: Zgoda. Szczególnie za „Arrival” jej się należało. No ale cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, lećmy dalej. Aktorka drugiego planu. Tu już jest prościej, bo trochę nie rozumiem wyróżnień dla Nicole Kidman (dużo lepsza, bardziej zniuansowana jest w serialu „Wielkie kłamstewka”, bardzo polecam przy okazji) i Octavii Spencer, która gra po prostu kolejną wersję swojej poczciwej postaci ze „Służących”. To dobra rola, ale w „Ukrytych działaniach” większe wrażenie robią Taraji P. Henson i debiutująca w kinie wokalistka R&B Janelle Monáe (do zobaczenia również w „Moonlight"; dwa pierwsze filmy i oba nominowane do Oscara w głównej kategorii, to się nazywa start kariery!). Zostają Naomie Harris, Viola Davis i Michelle Williams – trudny wybór, ale znów kierując się elementem zaskoczenia, najbardziej od dotychczasowego emploi odeszła Harris.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
KW: Tylko Harris! No dobra, Michelle jest bardzo dobra, na ekranie jest krótko, a gra przecież zarówno znudzoną kurę domową, jak i kobietę po nieprawdopodobnym dramacie, ale Harris mnie urzekła – tym, że w kilku scenach zadaje więcej pytań dotyczących swej postaci, niż daje odpowiedzi, tym, że mimo paskudnych rzeczy, które robi, nie jesteśmy w stanie jej jednoznacznie potępić, tym, że podobno całą swoją rolę rozciągniętą w filmowym czasie na 20 lat zagrała w 3 dni. No i tym, że oglądając „Moonlight”, zupełnie zapomniałem, że to Moneypenny.
PD: W przypadku drugoplanowego aktora pole wyboru jeszcze się zawęża – tu już liczą się dla mnie jedynie dwa nazwiska: genialny Mahershala Ali z „Moonlight” oraz młokosowaty Lucas Hedges, który w „Manchesterze” nie odstawał specjalnie, o ile w ogóle, od Afflecka. Pozostali są świetni (bo kiedy Jeff Bridges czy Michael Shannon nie są?) – nie wiem tylko, co pierwszoplanowy Dev Patel robi w tej szufladce, ale to szczegół – natomiast te role nie zostały ze mną tak długo, jak te Alego i Hedgesa, w zasadzie wyparowały zaraz po napisach końcowych.
KW: Zabrakło mi trochę w postaci Hedgesa czegoś nadającego większą głębię tej postaci – zapowiedzią nie do końca wygraną była reakcja na lodowisku. Choć konkretne sceny, zwłaszcza w parze z Affleckiem ma zagrane doskonale. Więc Shannon lub Ali. Shannon ma bardzo ciekawy pomysł na swą trudną (bo przecież nawet w ramach filmu, w którym gra, jest bohaterem fikcyjnym) postać. Ali to mieszanka życiowego cynizmu i zaskakującego ciepła. Trudny wybór.
PD: Ja trudny wybór mam w przypadku scenariusza oryginalnego – „Manchester” czy „Lobster"? Chyba jednak ten drugi, bo o ile jestem sobie w stanie wyobrazić dystopiczną wizję Lanthimosa jako zajmującą powieść SF, o tyle dramat Lonergana na papierze, bez tego aktorstwa, tej reżyserii, tej atmosfery… Hmm, raczej szablon.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

50
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.