Rano mieli ruszyć w drogę powrotną. Chłopak trochę się bał. Nie rany, lecz własnej zuchwałości. Jakby chciał zrobić coś więcej, niż mówił obyczaj. Jednak to nie on zdecydował, lecz święty, a nie mógł przecież uznać, że święty go oszukuje. Zamknął pięść i wyprostował środkowy palec, dociskając go do kory. Wyostrzony toporek opadł. Chłopak zacisnął wokół kikuta pętlę i założył opatrunek z białego grzyba brzozowego. Wysuszony, twardy grzyb szybko przesiąkł krwią i rozmiękł. Trzeba było mocniej zacisnąć sznur i założyć nowy opatrunek. Podczas tych czynności nie czuł bólu, był zbyt przejęty. Odcięty kawałek własnego ciała, własnej krwi i kości, umieścił w starannie wykonanym nacięciu, nisko, u nasady pnia. Docisnął zakrwawioną korę, obłożył maścią na rany i czuwał nieruchomo, póki nie zapadły ciemności. Czuł, że tak musi się stać, lecz zobaczył to dopiero po upływie roku, gdy myśliwi znów przybyli w tę okolicę. Nikt inny nie zwróciłby uwagi na niewielką bliznę w korze, tylko on wiedział, co ona oznacza. Święty przyjął w siebie cząstkę jego istoty. Byli połączeni na zawsze, byli jednością. Dziwna rzecz – w owych dniach, za pierwszym razem, gdy wracali do swych domów, nikt nie spytał go o okaleczony palec, choć w grupie trudno było ukryć ranę. A i później nikt się nie pytał. W następnych latach po prostu zaczęto go nazywać Zaślubionym Drzewu – Drzewoniem – i traktować jak znachora. Nie wyswatano go. Jako dziecko, tak jak inni, brał nieraz udział w zabawie w męża i żonę. Później jednak sprawy dziejące się między mężczyzną a kobietą okazały się dlań obce. Nie poczuł nigdy tego ognia. Nie budziło to w nim żadnego zajęcia – ani głodu, ani odrazy. Niekiedy znikał w lesie na wiele dni. Niekiedy zaś, przebywając w wiosce, przez długi czas wydawał się pogrążony w głębokim śnie. Nawet jeśli czasem wychodził wówczas z chaty – by napić się wody, włożyć do ust grudkę ziemi lub jakieś wydłubane z próchna robactwo – z nikim nie rozmawiał, zdawał się nikogo nie widzieć, nikt też nie ośmielał się zakłócać jego ekstaz. Duchem przebywał wówczas w pniu, jego skóra była korą, jego oddech i tętno były inne niż tętno i oddech ludzkiego ciała. Będąc drzewem – był bardziej. Bo człowiek nie wie nic, a wszystkie rzeczy mają swoje dusze i ciała. Nawet kamienie są żywinami. Rosną, choć wolniej. Czują, ale inaczej. Ciało ludzkie to skórzany worek utrzymujący się na wątłych pałąkach, przepełniony materią skłonną do fermentu i gnicia; zarazem drapieżny i płochliwy; żarłoczny, słaby i nieodporny; targany z miejsca na miejsce przymusem przetrwania i bezustannie wytwarzający brudną materię. Większość ludzkich myśli to paroksyzmy robaka, który wpadł w nie ostygły jeszcze popiół paleniska. Ciało ludzkie nie nadaje się do prawdziwych dumań. W tej dziedzinie człowiek jest jak ryba wyjęta z wody. Jak pchła zamknięta w trzcinowej rurce – niby żyje, ale nie może skoczyć.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Lud Jego lud przywędrował tu w czasach młodości ojców zza wielkich Słonych Bagien i gór na wschodzie. Mówiono, że powodem tej wędrówki był gniew duchów. Gniew objawiający się pożarami leszczynowych lasów i świętych gajów oraz plemiennymi wojnami. Ścigał ich nawet wówczas, gdy wyszli z ziemi przodków, bo przez pewien czas trapiła ich dziwna choroba, od której wielu umarło. Podczas trwającego parę lat pochodu spotykali innych ludzi. Włączali ich do swych szczepów, mieszali z nimi krew i niektóre słowa. Za Słonymi Bagnami znaleźli nową ziemię i objęli ją w posiadanie. Była to lesista kraina, która przypominała im krainę przodków. Nie znajdowali tu jednak gajów leszczynowych. Leszczyna tutejsza miała postać karłowatą, była raczej krzakiem niż drzewem i nie rodziła wiele orzechów. Rosły tu także pewne drzewa, wcześniej im nie znane, o niemal gładkiej, szarej korze. Z powodu twardego drewna i wyglądu kory, gdzieniegdzie pokrytej rdzawym porostem, nazwali je ‘żelaznymi drzewami’. Jednak najdziwniejszą dla nich rzeczą były uroczyska. Największe bywały obwiedzione kręgiem ułożonych w stos i spojonych ze sobą kamieni, tworzących podobieństwo stromej skalnej ściany, czasem wznoszącej się na wysokość paru włóczni. Wewnątrz i na obrzeżach tych wielkich kręgów tu i ówdzie wznosiły się inne kamienne budowle, niektóre jeszcze wyższe. Takie uroczyska były jednak nieliczne, znali ich ledwie kilka. O wiele liczniejsze były te niewielkie, zupełnie pozbawione kamiennych obwodów. Trafiało się na nie nad rzekami i potokami, często wśród trawiastych polan lub w brzezinach. Wszystkie łączyła obecność wpół zapadłych kopców, które dawniej mogły być schronieniami ludzi, teraz zaś były siedzibami duchów. Wśród mchu, zielska i jeżyny widywało się tam skorupy naczyń oraz kości, ludzkie i zwierzęce. Znachorzy chodzili między kopce zbierać zioła i pordzewiałe żelazo. Rzadko, tylko tam, gdzie były kamienne budowle, znajdowali jeszcze coś, co z bliska tylko niewielu oglądało. Nieruchome, czarniawe ‘robaki’ miały wielkość małej ziemnej mrówki, ale kształtem przypominały to czaplę, to rybę, to podnoszącego głowę węża; toporek, wieniec, ptasie skrzydło. Czasem nie wiedzieć, co – jakby sarnę z podwójnym grzbietem i trzema kończynami, twarz księżyca, podwójnie złamaną włócznię z lecącym nad nią kamieniem… Układały się wyraźnymi, równymi pasmami. Rzecz jasna, nie mogła to być czcza ozdoba. Wszak znaki o wiele uboższe, którymi oni sami pokrywali swą broń, ciała i odzienie, miały – mniejszą lub większą – cnotę i moc. Nie mogli przeoczyć tego, że pojedyncze znaki się powtarzały, niby imiona duchów powracające w wezwaniach znachora. Lecz niekiedy powtarzały się całe grupki znaków – jakby były to powtórzenia nie tylko imion, ale całych wezwań i zaklęć. Gdy ktoś próbował przez chwilę śledzić bieg owych świętych robaków, wkrótce doświadczał uczucia zamętu i trwogi, niewątpliwy znak wielkiej mocy tego, co miał przed oczami. Cudowne było też to, że znaki owe – nie wiadomo, samoistnie tam wyrosłe, czy wymalowane ręką duchów lub jakichś dawnych czarowników – roiły się na niedużych jasnych płatach, podobnych wyprawionej skórce koźlęcia, ale cieńszych. Płaty te były równo przycięte i często zszyte ze sobą w wielkiej liczbie, po wysuszeniu i zeskrobaniu pleśni cienkie i giętkie jak błona, raz gładkie jak stary, wyślizgany trzonek, raz pomarszczone jak uschły liść. Znaki pokrywały je czasem z jednej, czasem z obu stron. Jeśli nie było się znachorem, nie należało długo ich oglądać. Wszak leki – owe niewielkie rzeczy o wielkiej dzielności – mogły być dobroczynne, jednak źle potraktowane mogły sprowadzić szaleństwo, ranić lub zabić. Przed laty w pobliżu dwóch największych uroczysk napotkano nielicznych ludzi. Włączono ich do plemienia. Oni także uważali pokryte ‘czarnymi robakami’ płaty za święte leki. W skórzanych woreczkach lub maleńkich pudełkach noszonych na szyi trzymali zwinięte, wąskie paski podobnych błon. Być może paski były kiedyś wycięte z tamtych, większych płatów. Również oni uważali, że są to dobroczynne leki, zawierające wezwania do bardzo potężnego ducha. Choć sprawa była postanowiona, długo łazili po lesie, co jakiś czas powracając nad brzeg rzeki. Cudowali się dziwnie czarną, lekko wilgotną ziemią. W ich języku chleb i żyzna ziemia miały tę samą nazwę. Międlili ziemię w dłoniach, obwąchiwali, brali na czubek języka i porównywali do młodego kobiecego łona. Zdzierali darń i zadarłszy własne okrycia, sikali, z natężoną uwagą przyglądając się, jak wsiąka. Tu i ówdzie kopali nieduże dołki, chcąc sprawdzić, czy aby nie jest to tylko gruba na pięść warstwa. Jednak na razie nie dokopali się do niczego innego, tym bardziej ani piasku, ani gliny. Bodek wysmarkał się z jednej dziurki, potem z drugiej i rzekł: – Trza będzie studnię kopnąć, to się dowiemy prawdy, ile tej ziemi tu jest. – Ano, kopnąć teraz czy nie kopnąć, ale miejsce pod studnię wybrać można – odrzekł stary Milo. – O, tam będzie dobrze – Bodek wskazał ręką w kierunku małej niecki, gdzie sterczało jakieś zielsko, częścią zielone, częścią już uschłe od chłodów. – Matwieju, przynieś hełm i miseczkę. Niedaleki brzeg opadał ku rzece łagodnie, ale był na tyle wysoki, że nie groziła tu powódź. Teren równy, żadnych piachów, bagna, zgnilizny. Las był piękny. Liściasty, stary, nad podziw wysoki, niemal bez zarośli, a wielkie pnie rosły w znacznym oddaleniu od siebie. O tej porze, gdy większość liści już opadła, był pełen światła, dziwnie widny i przestronny. |