powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CLXV)
kwiecień 2017

Dobry i Niebrzydki: Pancerz bez ducha
Piotr Dobry, Konrad Wągrowski
Czy warto było kręcić kolejny remake wybitnej klasyki? Jak na tle filmu Oshiiego wypada film Sandersa? Co sądzimy o obsadzeniu Scarlett Johansson w roli Motoko Kusanagi? Czy Scarlett jest aktorką predestynowaną do ról androidów z problemami? I co w ogóle w cyberpunkowym świecie robią swojscy Hanka i Maciej? O nowej, aktorskiej wersji „Ghost in the Shell” rozmawiają Piotr Dobry i Konrad Wągrowski.

Jak zwykle trochę spoilujemy.

‹Ghost in the Shell›
‹Ghost in the Shell›
Konrad Wągrowski: Działo się to w drugiej połowie lat 90. minionego stulecia. Japońskie anime w telewizji kojarzyły się wszystkim z serialami dubbingowanymi po włosku na kanale Polonia 1, dzieła pełnometrażowe docierały do Polski rzadko i trafiały do grona pasjonatów gatunku. W telewizji dostępny był już kodowany program Canal+, oglądany przez kinomaniaków szukających tam również nowych filmowych doświadczeń. I oto jedno stało się ich udziałem – niespodziewanie, na tym właśnie kanale pojawił się animowany cyberpunkowy dramat SF, z wyrazistymi bohaterami, zajmującą fabułą, filozoficznymi ambicjami, cudowną animacją metropolii przyszłości i przepiękną ilustracją muzyczną. Był to oczywiście „Ghost in the Shell” Mamoru Oshiiego, oparty na mangach Masamune Shirowa, film niebywale wyróżniający się z ówczesnej telewizyjnej propozycji, dla większości kinomanów będący wielkim odkryciem, czym może być anime, dla miłośników fantastyki stając się najdoskonalszym od czasów „Blade Runnera” wcieleniem filmowego cyberpunku. Co tu wiele gadać, doświadczenie pokoleniowe. Nie może więc chyba dziwić fakt, że nie będę w stanie oderwać się od porównań aktorskiej wersji, o której dziś mówimy, z animowanym pierwowzorem, i to będzie główna podstawa mojej oceny. A u Ciebie?
Piotr Dobry: Mnie to doświadczenie pokoleniowe ominęło. Co prawda również widziałem „Ghost in the Shell” po raz pierwszy na Canal+ w latach 90., ale nie zrobił na mnie wówczas wielkiego wrażenia. Musiałem dorosnąć, by ten film docenić, tak jak w ogóle musiałem dorosnąć do hard SF. Od tamtej pory, od czasów nastoletnich, oglądałem oryginalny „GITS” kilkakrotnie, ostatnio tydzień temu. Nic się nie zestarzał. To wybitny film, który dziś wiele dla mnie znaczy, mimo że nie mam jakichś pretoriańskich uczuć względem całej franczyzy – nie czytałem mangi, nie grałem w gry, nie widziałem serialu w całości. A czy jestem w stanie oderwać się od porównań hollywoodzkiej adaptacji z klasykiem Oshiiego? Hmm, chyba tylko wtedy można spojrzeć na film Sandersa przychylnie.
KW: Oglądając zwiastuny filmu i widząc sceny jawnie nawiązujące do wersji anime, obawiałem się, czy film nie będzie po prostu przeniesieniem fabuły pierwowzoru do filmu aktorskiego. Po seansie zacząłem żałować, że tak się nie stało, bo stwierdziłem, że główna linia fabularna i pomysł na kreację głównego (pozornego) antagonisty jest w gruncie rzeczy banalny, momentami niespójny i nie umywa się do historii Władcy Marionetek z filmu Oshiiego.
PD: Ja każde odejście od ordynarnej kopipasty poczytuję w adaptacjach za plus, nawet jeśli nowe pomysły nie dorównują starym. Tylko czy tu na pewno możemy mówić o nowym pomyśle? Kuze jest oczywiście bladym cieniem Władcy Marionetek, ale nie jest przecież wymysłem amerykańskich scenarzystów, lecz postacią ze „Stand Alone Complex”. Nie widziałem jednak wszystkich odcinków serialu i nie wiem, czy Kuze pełnił w nim identyczną rolę. Liczyłem właśnie, że mi to rozjaśnisz.
KW: Jak znam życie, wszystkie szczegóły wyjaśnią nam zaraz w komentarzach fani mangi, który w uprzejmych słowach zarzucą nam nieznajomość tematu, niekompetencję, i żebyśmy lepiej zajmowali się sadzeniem drzewek niż dyskusjami o „Ghost in the Shell"… Ale no tak, masz rację. Hideo Kuze nie jest wymysłem scenarzystów filmowej wersji, tylko wariacją na temat postaci, która pojawiła się w serialowej edycji „Stand Alone Complex”, jest przyjacielem z dzieciństwa Motoko Kusanagi, byłym członkiem Self Defence Forces, który, rozczarowany polityką rządu Japonii, przechodzi na drugą stronę. Jak więc widać, filmowe wcielenie Kuze jest pewnego rodzaju hybrydą Władcy Marionetek i Hideo, i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ta postać jest po prostu bez sensu. Będąc, jak dowiadujemy się z filmu, owocem nieudanego eksperymentu, modelem wadliwym, prezentuje moce właściwe dla potężnej sztucznej inteligencji z animowanego oryginału. No i ten cały oklepany motyw skrzywdzonej istoty mszczącej się na swoich krzywdzicielach jest tak mało wyrafinowany, że naprawdę zastanawiałem się, czemu nie dało się wymyślić jakiejś lepszej, niesztampowej intrygi. Zwłaszcza że mówimy o filmie, który ma w założeniu podejmować tematy transhumanizmu, granic człowieczeństwa, relacji człowieka z technologią, zmian w pojmowaniu płciowości…
PD: Motyw genderowy, tak fascynujący w pierwowzorze, jest tu zupełnie nieruszony. W oryginalne identyfikacja płciowa Motoko nie była przecież jasna, a cały aspekt tożsamościowy dotyczył nie tylko tego, czy bohaterka jako cyborg czuje się bardziej człowiekiem, czy robotem, ale również tego, czy czuje się bardziej kobietą, czy mężczyzną. W wersji hollywoodzkiej ona znów nie ma genitaliów, ale wszelkie podteksty – od dużych pytań o transpłciowość, o seksualizację kobiety w społeczeństwie, przez motyw nieodczuwania wstydu przy publicznym obnażeniu, po żart o braku menstruacji – bezceremonialnie wykasowano. Usunięto też sutki z piersi Motoko, co w zasadzie nie ma chyba logicznego uzasadnienia poza cenzurą pod PG-13. Jeśli ona nigdy nie jest „naga”, po co jej w ogóle ubrania poza tą cielistą powłoką? Raz zresztą zakładane, raz nie, innym razem widzimy ją ubraną tylko od pasa w górę, też bez sensownego powodu. Mam wrażenie, że z intrygującej, niejednoznacznej płciowo postaci zrobiono tu trochę Kaczora Donalda. Ewentualnie cyber-Daisy.
KW: Bo jednak intencją twórców nie było stworzenie ambitnego dzieła SF z solidną podbudową ideową, ale kina akcji, które się sprzeda. Dlatego też dylematy Miry/Motoko zostają tu bardzo zredukowane. W ogóle mam wrażenie, że te ambicje redukują się w trakcie trwania filmu. Im bliżej końca, tym bardziej historia zostaje spłycona, a rozterki bohaterów strywializowane. Może zadziałała tu jakaś niewidzialna ręka producenta?
PD: Mnie się wydaje, że dopóki tożsamość hakera nie została ujawniona, był w tym wszystkim jakiś mrok i tajemnica. A potem to już tylko odhaczanie kolejnych atrakcji, no i na koniec jeden Spider Tank jako najbardziej śmiercionośna broń w zanadrzu Hanka Robotics? Serio? Ja wiem, że „tak było”, ale przy wszystkich innych zmianach, jakie wprowadzono, to wypada po prostu niewiarygodnie, to jest zagrożenie, jakie przyjmuje się wzruszeniem ramion.
KW: Pogadajmy może o przesłaniu. Wydaje mi się, że film nie wychodzi z niczym ponad tematy podjęte 22 lata temu przez wersję animowaną, ba!, w wielu kwestiach jest od niej bardziej zachowawczy, a w wizji społeczeństwa metropolii przyszłości, definicji człowieczeństwa, relacji między istotą i jej stwórcą nie sięga do pięt „Blade Runnerowi” sprzed 35 lat (będąc zresztą w wielu miejscach wyraźnie zainspirowanym filmem Ridleya Scotta). Dostrzegłeś w warstwie idei coś bardziej interesującego?
PD: Nie. Najważniejsze dla mnie pytanie oryginalnego „GITS”, pytanie o to, czy jeśli technologia rozwinie się do tego stopnia, że nasze umysły będą mogły swobodnie się przemieszczać, niepodatne na żadne ograniczenia ludzkiego ciała, to zniknie też podział genderowy, przynajmniej w dotychczasowej formie, pozostało nietknięte. Twórców nowej wersji interesuje wyłącznie motyw duszy zamkniętej w ciele jak ostryga w skorupie, i w warstwie ideologicznej nie mają nam do zaproponowania nic, czego popkultura by już nam nie powiedziała – w „Blade Runnerze”, w „RoboCopie”, w „Narzeczonej Frankensteina” etc.
KW: No, jest jeszcze temat tego, w jakim stopniu nasza pamięć określa to, kim właściwie jesteśmy – i jest to kwestia, która u Oshiiego nie była poruszana. Ale i tu film nie wychodzi poza obserwacje choćby z „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” czy, z innej beczki, książkowego „Apostezjonu” Edmunda Wnuka-Lipińskiego.
PD: No nie, nie wychodzi poza rzucane sporadycznie filozoficzne bon moty w rodzaju „Wspomnienia, fantazje, co za różnica…”.
KW: Ja w ogóle ostatnio mam problem osoby, która przedawkowała w życiu fantastykę – cholernie rzadko, zwłaszcza w kinie, mam poczucie, że oglądam coś nowego, inspirującego, większość to przetworzenia motywów z minionych lat. Co musi dziwić, gdy mówimy o fantastyce, która ma przecież ukazywać nowe horyzonty, zadawać nowe pytania. Ale to w małym stopniu dotyczy blockbusterów, które przecież mają być bezpieczne, sprawdzone. I w ten sposób dostajemy klasyczny cyberpunk, który William Gibson opisał 30 lat temu, a Japończycy narysowali i nakręcili kilka lat później, mamy pytania rodem z „Blade Runnera”, czy zapętlenie „Matrixowe”. Bo przecież film Wachowskich czerpał pełnymi garściami z animowanego „Ghost in the Shell”, a teraz aktorska wersja nawiązuje wizualnie do „Matrixa"…
PD: Do „Matrixa”, do „Blade Runnera”, do „Raportu mniejszości”, nawet do serialowego „Westworld”.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

80
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.