Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że Ridley Scott należy do grona hollywoodzkich reżyserów-fanów, artystów nie zawsze zdolnych wykreować nową wizję ex nihilo, ale sprawnie i przemyślnie czerpiących z przedsięwzięć innych twórców. „Obcy: Przymierze” pokazuje, że przyszło mu stać się fanem własnych dokonań, ale nie tylko, bo też… Jamesa Camerona.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Chociaż cisnące się na mózg skojarzenia intertekstualne pozwalają mniemać, że został nim już przy okazji prac nad „Prometeuszem”, który w schemacie narracji i warstwie psychologicznej bardzo przypomina „Galaktykę grozy”, do której Cameron przyłożył się jako asystent reżysera i scenograf. Mimo że film ten jest późniejszy o dwa lata od oryginalnego „Obcego”, obecna jest w nim wyśniona podobno przez Scotta piramida, po której błąkają się bohaterowie – co miało być pierwotnym pomysłem na scenariusz pierwszej historii o ksenomorfie. Jak widać, jest to skomplikowany węzeł powiązań, którego rozwikłanie zasługuje z pewnością na osobny artykuł. Dość rzec, że na poziomie scenerii Ridley Scott nie idzie tym razem na siłę. Dalej czerpiąc z H.R. Gigera lepiej dobiera oprawę, uciekając się do niewykorzystanych jeszcze w filmach prac Szwajcara, zamiast recyklingować niezrealizowane pomysły (vide: wciśnięty w „Prometeusza” jak pięść w nos projekt twierdzy Harkonnenów z nieukończonej „Diuny” Jodorovskiego). Skoro zaczęliśmy od tego, co widać, tym tropem będziemy podążać. Film już od początku mile nawiązuje do klasyki, prezentując – niegdyś oklepane i wyśmiane, dzisiaj nieco utęsknione – pełne ujęcie na podróżujący, dłuższy jeszcze niż większy kosmolot. Wnętrze „Przymierza” oferuje ciekawe akcenty, uzasadniając np. skąd na międzygwiezdnych okrętach korporacji Weylanda (a później Weyland–Yutani) mogły wziąć się zwisające z sufitów stalowe łańcuchy albo co kapsuła hibernacyjna może mieć wspólnego z wysłużonym garniturem tudzież garsonką. Także efekty specjalne pokazujące działanie podzespołów statku i wartość naddana, jak przeznaczone dla widza napisy relacjonujące położenie kolonistów, są nieco bardziej siermiężne w porównaniu do tych z poprzedniego filmu. Świadczy to o nieco głębszych przemyśleniach na temat tego, jak stworzyć obskurny klimat straceńczej podróży i co zadowoli fanów serii. Ci jednak nie będą mogli liczyć na wiele niespodzianek, jeśli tylko rozpoznali już powtarzane i we wcześniejszych produkcjach patenty. Znając bowiem Ridleya Scotta, wystarczy znaleźć w obsadzie pierwszą brunetkę, aby wiedzieć kto z załogi przeżyje. Dość zobaczyć ładownię i serwisujący ją osprzęt, aby domyśleć się, gdzie nastąpi walka. Nie ma nawet co liczyć, że członkowie grupy zwiadu pofatygują się po hełmy, choć wyrozumiale niech będzie tu odnotowane, że znowu mamy do czynienia z wyrobnikami za korporacyjne pieniądze, z dostępem do broni automatycznej, a nie z naukowcami podającymi się za najświetniejszą ziemską elitę intelektualną. Powie ktoś, że misja kolonizacyjna na Origae-6 nie mogła rekrutować przecież byle kogo, ale znowuż – czekające nas niewątpliwie kolejne kryzysy gospodarcze (i oświatowe) mogły uzasadnić zdanie się Weyland Corp na powierzenie kontroli nad lotem androidowi i Matce (której obecność to kolejny miły ukłon w stronę „starej przyszłości”). Na wspomnienie syntetyka pojawia się też potwierdzenie, że i tu reżyser sięgnął po zapoczątkowane w „Prometeuszu” rozważania odnoszące się do początków ludzkości i pozostawianej przez nią neuroelektronicznej schedy. Przy czym trzyma się tu raczej ateistycznej koncepcji Arthura C. Clarka, wysuwanej choćby w tezach „Końca dzieciństwa”, niż przesyconych duchowością dociekań Teilharda de Chardina (które na polu futurologii rozwijał np. Dan Simmons w „Upadku Hyperiona”). Zdaje się więc, że w przeważającej liczbie fantastycznych wizji ludzie są jak Klingoni – lubują się w zabijaniu swoich bogów, choćby były to tylko mordy symboliczne, wyrażone w nihilizmie autorów. Ludzkie potomstwo zaś pozostaje równie krwiożercze i tak to się ciągnie, „szewc zabija szewca”, oszczędzając scenarzystom mnóstwa filozoficznych problemów. Niewątpliwie obraca się to w niekłamaną zaletę „Przymierza”, gdyż film nie brnie dzięki temu w newage’owe bajdurzenie, jak miał ku temu skłonności jego nieudany poprzednik, a skupia się na iście starotestamentowym (albo po prostu – antycznym) konflikcie, w którym decydująca okazuje się próba sił i chytra przemoc. Nieznający jeszcze filmu czytelnik może nie dać temu wiary, ale położenie nacisku na akcję nadaje tej osobliwej rozprawie dużo elegantszy ton. Argumenty rozbrzmiewają tutaj w działaniach postaci, a nie w mętnych psychologicznych niuansach czy zawiłościach religijno-etycznych. Tezy są proste jak upadek, spostrzeżenia ostre jak kieł, dowody tnące jak nóż, a wynikające z nich wnioski pokraczne jak anatomia tytułowej istoty. W końcu celem tej historii jest opowieść sama w sobie, a nie odkrycie nieskalanej Prawdy, która lśniłaby jak słońce na czołach mędrców starożytnych. W ten sposób „Przymierze” oddala się na krok od filozofii, a staje bliżej mitu, malując tematy z prastarych reliefów na tle burzy jonowej. Nadrzędną rolę pełni tu narracja o spaczonym demiurgu, Szatanie tworzącym własny wszechświat przedrzeźniając nieobecnego Stwórcę. Przejście tym tropem wzbija chmurę pyłu znad apokryfów Starego Testamentu, ale nie tylko. Można by zgadywać, że Scott czerpie nawet z „Silmarillionu”, pamiętając, że skoro u Tolkiena świat powstał z muzyki, także i u niego diabeł może zagrać na fujarce. Sekwencja, w której cytowany jest „Ozymandiasz” Shelleya, ukazana z rozmachem dziesiątek „Ben-Hurów”, powoduje dylatację oczu niemal odczuwalną fizycznie. A nie wszystko to jeszcze, bo intertekstualny smakosz znajdzie tu rękę Berena i cień Jokasty, z wybranej konwencji niewynikające może organicznie, ale explicite wypisane pośród mnożących się motywów i emanacji. Niejeden kulturoznawca albo neoplatonik, byle nie stronił od science-fiction, chętnie wsadziłby kij w takie mrowisko. Najciekawszym jednak jawi się, że spoiwem łączącym tę menażerię jest w sumie jeden bohater, tak samo wredny w świetle filmowych wydarzeń, jak i na poziomie meta-narracyjnym, bo kradnący tragizm Edypa, podłość Glaurunga, czar Lucyfera i dumę Kaina. Niełatwo osądzić bez wgłębiania się w zdradliwe szczegóły, czy cechy te zostały udźwignięte na poziomie aktorskim, czy zadowalają po prostu w warstwie scenariusza, lecz wystąpienie wobec nich gorzkiej mieszanki nienawiści z fascynacją można tutaj stwierdzić. W stosunku do kogo zaś, o tym widz będzie musiał upewnić się sam lub sięgnąć do mniej oględnej polemiki Dobrego i Niebrzydkiego. Próbując bowiem przekonać o wartości filmu, nie można powiedzieć za dużo. Dodatkowy problem „Przymierza” wynika z faktu, że najistotniejszy zwrot w fabule następuje już w drugim akcie, a dalszy jej bieg śledzi się odhaczając zgadywane przez świadomego kinomana wydarzenia. Można za to powiedzieć, że Scottowi udało się wprowadzić i utrzymać napięcie, napędzić pikawki adrenaliną i nie obrazić przy tym niczyjej inteligencji. Sensacyjna strona produkcji się sprawdza. „Przyzwyczajenie mówiło, że potworów już nie ma, ale one naprawdę istnieją”, parafrazując słowa pewnej dziewczynki. Panika wybucha jak ogień i wypala się z hukiem, mroczne lokacje hipnotyzują, zdroworozsądkowe decyzje zawodzą. A przy tym nie ma przekombinowań wizualnych, najefektowniejsze potyczki można z powodzeniem uzasadnić rozrywką, która nie zaburza złowieszczego nastroju dreszczowca. Przenoszenie akcji pomiędzy planetą a statkiem kosmicznym zdało swój egzamin, tworząc swoistą hybrydę „Decydującego starcia” i „Ósmego pasażera Nostromo”. Niech w tym miejscu ironicznie wybrzmi konstatacja, że sam reżyser stworzył mutację kilku znanych tworów. Zaplanowaną, skuteczną, dopasowaną do środowiska, jakim są oczekiwania współczesnego odbiorcy. Jak dobrze skrojone buty.
Tytuł: Obcy: Przymierze Tytuł oryginalny: Alien: Covenant Data premiery: 12 maja 2017 Rok produkcji: 2017 Kraj produkcji: Australia, Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania Gatunek: SF, thriller Ekstrakt: 70% |