KW: Nie znam się na muzyce, ale lubię wszak Queen (kto nie lubi?) i Barry’ego White’a, a noga podczas seansu cały czas mi rytmicznie podskakiwała. Soundtrack oczywiście nabędę i będę oczywiście słuchał go nieustannie… w samochodzie. PD: To był dla mnie największy problem po wyjściu z kina. A w zasadzie dwa problemy – jechać zgodnie z przepisami i nie rozwalić sobie bębenków przesadnym podkręceniem głośności radia. No ale właśnie – skoro już wróciliśmy do samochodu, nie sposób nie zauważyć, że „Baby Driver” to kolejny po „Drive” obraz inspirowany relatywnie mało u nas znanym „Kierowcą” Waltera Hilla, neonowym thrillerem z 1978 roku. Team Wright czy Team Refn? KW: A muszę wybierać? Oba filmy bardzo lubię, mają podobny temat, podobne sceny, choć oczywiście kompletnie inny klimat. Dla obu kluczowa jest też muzyka (choć dla „Drive” oczywiście w mniejszym stopniu). Każdy można smakować wiele razy, ale na różny sposób. „Drive” samotnie przy drinku, „Baby Driver” sprawdzi się przy piwie z fajną ekipą. A potem można spróbować odwrotnie i porównywać wrażenia. PD: Nie musisz wybierać, też bym nie potrafił. Wspaniałe jest to, że oba tytuły czerpią z jednego źródła, gdzieś tam wpisują się we wspólny mikrokosmos, a zarazem – dzięki wyobraźni i osobowości swych twórców – pokazują, ile odmiennych stylistyk i emocji da się wciąż wycisnąć z rzekomo zgranej do cna konwencji. KW: A ja zadam inne pytanie: team Jamie Foxx czy team Jon Hamm? PD: Foxx – jako nemezis głównego bohatera i katalizator jego przebudzenia. Ale też świetna, nieprzewidywalna postać. Scena w restauracji, gdy Bats bezbłędnie rozpracowuje przeszłość Buddy’ego i Darling, to popisowy pokaz, ile można wycisnąć z samego dialogu, jeśli ma się w zanadrzu aktora klasy oscarowej. KW: Dla mnie Hamm, który wcale nie musi być wybitnym aktorem, by zachwycać na ekranie, bo kamera go po prostu kocha, a w każdej scenie kipi taką charyzmą, że mało nie rozsadza ekranu. Hamm próbuje oderwać się od swojego Mad Menowego emploi i świetnie pokazuje, że jednak istnieje życie po Donie Draperze. A przy okazji bardzo mi przypadło do gustu, że z początku wydaje się być najsympatyczniejszym z całej ekipy bandziorów, by w końcówce stać się tym najbardziej psychopatycznym. Jamie Foxx też znakomity, przyznaję, ale on zawsze był lepszym aktorem od Hamma, a tu obaj brylują. PD: Z taką interpretacją mogę się zgodzić. Hamm w końcówce robi tu wręcz za ekwiwalent typowego villaina z horrorów i sensacyjniaków klasy B, potraktowanego oczywiście z przymrużeniem oka – jego Buddy najpierw wyraża afekt dla Queen, a potem wstaje bez końca przy utworze z „Nieśmiertelnego”. Ale jest też w postaci Buddy’ego – jak w każdej postaci tutaj – pewna nieprzewidywalność. Nie wiemy, jak by się zachował w stosunku do Baby’ego, gdyby ten nie przyczynił się pośrednio do skrzywdzenia Darling – w końcu na początku darzy gołowąsa sympatią najbardziej z całej szajki. KW: A i zwrot akcji z Kevinem Spaceyem zacny – jego odpowiednik w „Drive” nie miał jednak tak ładnego finału. PD: Mnie też rozwój postaci Spaceya bardzo pozytywnie zaskoczył. Z początku spodziewasz się kolejnej wariacji na temat Franka Underwooda, cynicznego skurwiela wygranego na jednej nucie, a gdzieś od sceny z synem pojawiają się sygnały, że ta postać nie jest jednak tak jednoznaczna. KW: A co powiesz o parze młodych bohaterów? PD: Jest po amerykańsku – jak cały film – wspaniała. Trochę jak Clarence Worley i Alabama z „Prawdziwego romansu” wsadzeni w kontekst nowych czasów. Zagubiony chłopak i przypadkowo spotkana kelnerka śniący wspólny amerykański sen o ucieczce autostradą donikąd. Romantyczny moment spotkania Baby’ego i Debory należy zresztą do moich ulubionych w całym filmie. To jest przecież jak postmodernistyczna wersja baśni o „Kopciuszku”, gdzie książę trafia wybrankę swojego serca nie po pantofelku, a po piosence. A jakby tego było mało, Lily James wybiła się przecież właśnie rolą odświeżonego disnejowskiego Kopciuszka! Nie wiem, czy to już było intencjonalne, czy to tylko moja nadinterpretacja, niemniej ilość linków do innych tekstów kultury, przy jednoczesnym zachowaniu przez Wrighta artystycznej autonomii, po prostu mnie powala. KW: Gadaliśmy o scenach samochodowej akcji, o muzyce, o aktorach, czas na humor. Pierwszorzędny. Skecz z małym Sammem i gag z maskami Mike’a Myersa zupełnie mnie rozbroiły. PD: Tak, jakimś cudem nawet stary jak świat żart z Michaelem/Mikiem Myersem nie wypada tu czerstwo – mimo że jest zestawiony ze sceną z maskami z „Point Break”, trawestowaną jeszcze częściej. W ogóle podobało mi się, że humor nie jest tu przeszarżowany, mimo tuzinów sprzyjających temu (auto)cytatów, mimo całej podkręconej stylówy, celowo przerysowanego aktorstwa, samej idei fabularnej (chłopak z jakby-Aspergerem w butach Steve’a McQueena - no, jest to z pewnością inny bohater, niż taki, do jakiego przyzwyczaiło nas kino samochodowe). Dowcip przewija się non stop, niemal w każdej scenie czy dialogu mamy jakiś pastiszowy podtekst, sama ksywa Baby’ego stwarza już okazję do niekończących się żartów – a mimo to Wright wie, gdzie wcisnąć pauzę. KW: Do elementów humorystycznych zaliczają się przecież też dialogi, które są świetnie napisane, ale nie ma poczucia, że ktoś tu próbuje na siłę naśladować Tarantino. No i sam finał – niby nic rewolucyjnego, ale poczułem się zaskoczony. Zwykle rozwiązania są dwa – bohaterowie uchodzą pościgowi i znajdują azyl w jakimś egzotycznym miejscu, albo nie uchodzą pościgowi i wszystko kończy się bądź tragicznie, bądź dramatycznie. A tu – zupełnie inny finał. Taki prawdziwy – choć rozciągnięty w czasie na parę lat – happy end. PD: To jest happy end typu „nic nie przychodzi ot tak hop-siup, za grzechy trzeba odpokutować, ale koniec końców dobro zawsze zwycięży”. Akurat na trudne czasy za oknem.
Tytuł: Baby Driver Data premiery: 7 lipca 2017 Rok produkcji: 2017 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Czas trwania: 113 min Gatunek: akcja, muzyczny |