Niskobudżetowa koprodukcja australijsko-Vanuatu (australijsko-vanuacka?) była jedną z sensacji zeszłorocznych nominacji Oscarowych. Egzotyczna i interesująca „Tanna” od dziś na ekranach naszych kin, a my rozmawiamy o tym, czy ważniejsza jest tu historia rodem z „Romea i Julii” (choć oparta na faktach), czy dokumentalistyczne zacięcie twórców w ukazywaniu przyrody i kultury egzotycznych wysp.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski: „Tanna” to chyba jedna z bardziej zaskakujących nominacji oscarowych – niskobudżetowa koprodukcja australijsko-Vanuatu, zagrana wyłącznie przez amatorów, w nieznanym szerzej języku Nauvhal, której akcja toczy się wśród tubylców na tytułowej wyspie na Pacyfiku. Nominacja tego filmu w dużej mierze z pewnością wynika z egzotyki całego przedsięwzięcia, co oczywiście nie znaczy, że samo dzieło nie jest warte uwagi. Piotr Dobry: Zauważ, że w tym roku mieliśmy na Oscarach aż trzy filmy osadzone w realiach Pacyfiku – „Vaianę: Skarb oceanu”, „Czerwonego żółwia” i właśnie „Tannę”. A na ekranach również „Konga: Wyspę Czaszki”. W każdym z tych przypadków egzotyka jest wabikiem na widza, a forma stanowi kluczowy atut. Oczywiście, te filmy niosą też jakieś treści, ale nawet je wchłaniamy głównie wizualnie. KW: Historia opowiadana w „Tannie”, mimo pewnych podobieństw do szekspirowskiego „Romea i Julii”, jest mocno oparta na faktach. Mieszkańcy wyspy dzielnie bronią się przez naporem cywilizacji białego człowieka, pomaga im w tym surowy zbiór zasad, jakimi rządzą się plemiona. Jedną z tych zasad są w stu procentach aranżowane małżeństwa – wyspiarze zdają się sprawiać wrażenie, jakby nie mogli sobie – dla dobra społeczności – pozwolić na samowolę czy nieprzemyślane związki. Małżeństwa mają służyć całej społeczności, na przykład będąc symbolem zawieranego pokoju. Taki los czeka właśnie główną bohaterkę imieniem Wawa – wieloletni konflikt z sąsiednim plemieniem ma zostać zakończony, a zgoda ma zostać przypieczętowana ślubem najbardziej atrakcyjnej dziewczyny jednego plemienia z synem wodza drugiej strony. Ale Wawa ma inne plany, bo od dawna zakochana jest w Dainie, chłopcu z własnej wioski… PD: Nie wiem, czy kojarzysz film F.W. Murnaua „Tabu” z 1931 roku, ale „Tanna” to w zasadzie jego nieformalny remake. Tam też mieliśmy historię młodych kochanków z wyspy Oceanu Spokojnego – u twórcy „Nosferatu” była to akurat Bora-Bora – którym na drodze do szczęścia stawała starszyzna plemienna pragnąca złożyć dziewczynę w ofierze. Co ciekawe, roboczy tytuł „Tanny” brzmiał właśnie „Tabu” i być może został zarzucony właśnie po to, aby odciąć się od skojarzeń z filmem Murnaua. KW: Nie będę ukrywał, od strony aktorskiej mamy do czynienia z przedsięwzięciem czysto amatorskim. Odtwórcy ról to lokalni naturszczycy, bohaterowie noszą nawet te same imiona, co aktorzy, i wygląda, że każdy gra tu samego siebie. Dialogi bywają wypowiadane sztucznie, scenariusz jest nieskomplikowany, aktorstwo też na kolana nie rzuca (choć chciałbym wyróżnić przejmującą rolę małej Marceline Rofit, grającej Selin, siostrę Wawy). Nie przeszkadzał ci ten amatorski jednak rys filmu? PD: Nie, uważam wręcz, że niedoświadczeni aktorzy poradzili sobie przed kamerą imponująco naturalnie. Ich ekspresja mnie nie raziła, nie odebrałem jej jako sztuczną, lecz po prostu inną od zachodniej, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Czy pewna suchość, brak płynności dialogów nie wynika tu jednak z prostych komunikatów w rdzennym dialekcie, analogicznie jak w „Apocalypto” Gibsona? Melanezyjczycy może i przeżywają dramaty szekspirowskie, ale językiem Szekspira nie mówią, i chyba nie ma co się dziwić. W każdym razie ich gra-nie-gra pasowała mi do konwencji tego nietuzinkowego filmu, który ogląda się przecież trochę jak, hmm, nie tyle może dokument, ile mockument National Geographic. Bo ta cała rekonstrukcja historyczna ma niewątpliwy urok i jakiś tam, choć nieszczególnie spektakularny, potencjał dramatyczny, ale mimo wszystko wydała mi się jednak pretekstowa wobec opowieści o samej kulturze Vanuatu. Bardziej niż love story zajmowała mnie dziejąca się jakby „z boku” narracji codzienność plemienia – te wszystkie zachowania, obyczaje, rytuały inicjacyjne. I oczywiście zjawiskowe piękno samej Tanny – roślinność tak soczyście zielona, że niemal razi w oczy, fioletowe mgły, kolorowe deszcze wulkanicznego pyłu, lazurowe laguny. Zdjęcia są niesamowite, rzekłbym, że nawet na granicy przeestetyzowania, której jednak australijscy twórcy, skądinąd uznani dokumentaliści, nie przekraczają. To najładniejszy film fabularno-przyrodniczy od dawna. KW: Doczytałem się gdzieś, że na Tannie występuje najłatwiej dostępny na naszej planecie czynny wulkan, który gra w filmie istotną rolę. Wszystkie sceny rozgrywające się z nim w tle mają mroczną magiczną moc. Wulkan jest też swego rodzaju ucieleśnieniem potężnych sił natury, którym bohaterowie starają się hołdować w swych tradycjach. Główny konflikt zdaje się pochodzić z antycznej tradycji. Mamy tu dwie równorzędne racje – wierność tradycji, bez której ten świat ulegnie zagładzie, bądź pójście za własnym uczuciem. Nie ma tu prostych odpowiedzi. PD: A jednak plemię Yakel, choć wciąż żyje zgodnie z prawem przodków, po tragicznym wydarzeniu z 1987 roku, o którym opowiada film, zmodyfikowało te najbardziej okrutne zasady. Małżeństwa z miłości już tam są obecnie praktykowane. Czy nie podobną ewolucję przeszliśmy w społeczeństwach zachodnich? Wydaje mi się, że podstawową ambicją twórców było właśnie ukazanie, że mimo oczywistych różnic kulturowych, na pewnej ludzkiej płaszczyźnie wszyscy jesteśmy podobni. KW: Dla mnie osobiście najciekawszą sceną filmu było spotkanie Wawy i Daina z kolonią chrześcijańską na wyspie. Chrześcijanie mogą zapewnić im azyl i spokój, ale ceną za to będzie całkowite odcięcie się od swych korzeni. I wygląda, że bohaterowie w zetknięciu z dziwnymi, ubranymi w materiałowe ubrania ludźmi (kobiety z Tanny noszą trawiaste spódniczki, mężczyźni z kolei bardzo ciekawe tuleje osłaniające pewną część ciała…), którzy zachowują się jakby byli w nieustannym szalonym transie, dochodzą do wniosku, że są pewne granice dziwactw, do jakich byliby skłonni ocalić swe życia… Jak odebrałeś tę scenę? PD: Jako część przekazu, o którym mówiłem chwilę wcześniej. Na mnie też ten wątek zrobił duże wrażenie – zarówno wizualnie, fabularnie, jak i swoim ironicznym wydźwiękiem. Bo co my tu mamy? Zetknięcie całkowicie odciętych od cywilizacji buszmenów, dla których bóstwem jest wulkan, z ziomkami z odległej wioski, którzy poddali się kolonizacji i chrystianizacji. I najlepsze, że trudno stwierdzić, która strona jest bardziej prymitywna. KW: Zdajemy sobie sprawę, że kino z Vanuatu małe ma szanse na dobrą frekwencji w Polsce. Ale lubimy zachęcać do oglądania kina niszowego – a ja mam tu dobry argument. „Tanna” to według mnie idealne kino randkowe – można na partnerce/partnerze zrobić wrażenie oryginalnym wyborem filmu, a wzruszenie po seansie jest właściwie gwarantowane. PD: Tak, film ma niewątpliwy potencjał randkowy, a ja dodam jeszcze, że jeśli lubicie programy podróżnicze, a drażni was w nich obecność przewodników-celebrytów, niejednokrotnie na pierwszym planie, że o protekcjonalnym, niekiedy wręcz szyderczym tonie Cejrowskiego wobec prezentowanych kultur nie wspomnę, to w „Tannie” dostajecie możliwość poznania fascynującego zakątka świata bez tych wszystkich irytujących naddatków. Dostajecie jakby dokument wpisany w konstrukcję fabularną, gdzie twórcy usuwają się w cień, robiąc miejsce dla swoich bohaterów i tylko dla nich.
Tytuł: Tanna Data premiery: 1 września 2017 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: Australia, Vanuatu Czas trwania: 104 min Gatunek: dramat, melodramat |