Coś się działo. Ale nie wiedziała co. Coś tłukło się w niej radosnym niepokojem. Przeczuciem i oczekiwaniem. Szmaragd i malachit… Rzuciła sklepikarzowi prowokujące spojrzenie. Co ona, do cholery, robi? Podrywa pana z brzuszkiem, który mógłby być jej ojcem? Facet speszył się strasznie i chyba nawet zaczerwienił po szpakowaty zarost, a zaraz potem czmychnął do bezpiecznego światka przecenionych psich karm. Wzrok Beaty zatrzymał się na półce z Buddami i figurkami gejsz. Powąchała kadzidełka, zadzwoniła chińskimi kulami. W malowanym w azjatyckie smoki pojemniku na parasole stał tandetny samurajski miecz. Chwyciła go i wyjęła z pochwy, ćwicząc gest rodem z „Kill Billa”. Wtem poczuła To. Przemożną chęć powieszenia go sobie na plecach. Zrobiła tak i od razu było lepiej. Uśmiechnęła się nawet: całkiem nieźle. No, może nie jest blondynką jak Uma Thurman, ale za to czernią włosów może konkurować z tą drugą, tą… No, jak jej było? – Czeeeść… Zamarła jak przyłapana na zakazanej używce nastolatka. W drzwiach stał Artur z hurtowni. Napakowany dupek, który zawsze zwracał się do niej z pobłażliwą wyższością. Byli na chłodne „cześć” i to wszystko. Beata zaraz się opanowała. Co się z nią dzieje? Powinna speszyć się, spłonić, seplenić trzy po trzy. Tymczasem odkłada miecz z uśmiechem pełnym wyższości i patrzy Arturowi prosto w oczy. Odważnie. Wyzywająco. Butnie. Hurtownik unosi brwi i zerka zdziwiony, jakby pierwszy raz w życiu widział Beatę. Szybko jednak wykazuje się refleksem. Jego bielone dżinsy trzy czwarte opinają kamienny tyłek, wyhodowane na odżywkach muskuły rozsadzają bawełniany podkoszulek, a wygolone skronie wydają się jeszcze bardziej wygolone. Bawi się kluczami do samochodu, gładzi niezgrabnymi paluchami krawędź lady. Jest zdezorientowany, ale i czujny. Jak pies myśliwski, który wystawia nos pod wiatr i węszy. Jeszcze nie wie, co upoluje, ale już zrozumiał, że łowy się zaczęły. – Bawisz się tym? – zapytał, patrząc niby na miecz, ale tak naprawdę lustrując Beatę od stóp do głów. – Sama nie wiem – powiedziała zgodnie z prawdą. – Jakoś tak zachciało mi się pomachać. – Nie mów, że chodzisz na pakę – zachrypiał z niedowierzaniem. – A co? Widać? – odpaliła z czarującym uśmiechem. Czy ona właśnie flirtuje z królem siłowni? (W głowie zapomniany głos koleżanek z liceum: Ale ty, Beta, to cicha woda jesteś. Tak żłopać wódę na akord! A taka niby nieśmiała! ) – Zapalisz? – zapytał, jakby zapraszał ją na bal u angielskiej królowej. Przez kolejnych piętnaście minut Romeo na balkonie prężył sterydowe „muły”, a bajer przebiegał w najbardziej utartym stylu. Tandeta, żenada, dno. A nad nimi pędziły ołowiane chmury, a pod nimi śmierdziało miasto… Beata była podniecona. Nie rozmową z mięśniakiem, ale tym, jakie robiła na nim wrażenie. Napawało ją dumą, gdy patrzył na nią niemal z czcią i silił się, by starannie dobierać słowa. To nie działo się samo. To powodowała Ona. Coś wisiało w powietrzu… Lusterko. Insygnia. Paw. Szmaragd i malachit… Idą po mnie. Kiedy parę fajek później wrócili do pawilonu, nerwowy wzrok Artura wciąż pytał z niedowierzaniem: To ta sama laska? Niemożliwe, a jednak. Co jej się stało? Beata uśmiechnęła się z wyższością i odpowiedziała w myślach: Zmiany, zmiany, zmiany – bo nie spodziewała się, by znał kultowy cytat – i wyłowiła wzrokiem wśród rzeczy na półce „zwierciadełko”, którego od paru dni unikała. Spojrzała… i uśmiechnęła się olśniewająco. Beata z lusterka puściła do niej oko. Z kawy została już tylko beżowa pianka na dnie filiżanki, a Baśka wciąż czekała na Beatę. W popłochu rozglądała się po lokalu i co chwila gmerała w smartfonie, udając, że robi tam coś niezwykle istotnego. Po cholerę zgodziła się na to spotkanie? W środku tygodnia. W domu czeka fura prania, starsza córka ma jutro sprawdzian, a ona musi jeszcze zrobić zakupy, bo skończyły jej się podpaski. Wyraźnie czuła, że nadciągają „te dni”. Ale Beata bardzo chciała pogadać, mówiła chaotycznie przez telefon o jakiejś zmianie, chyba kogoś poznała. Baśka nie potrafiła odmówić, bo znały się od małego, od drużyny „BB” pisanej kredą na chodniku przed blokiem, przez sukienki do pierwszej komunii, picie taniego wina na wagarach w liceum, po wspólne studia, które skończyła tylko Baśka. – Jeeezu, jak ty dobrze wyglądasz… – jęknęła cicho, nieufnie przyglądając się przyjaciółce, która w końcu stanęła w drzwiach cukierni. – Piłaś już coś? To co, jeszcze po latte? – spytała Beata, pstrykając polakierowanymi na czerwono paznokciami. Baśka zmarszczyła brwi. Co się z nią stało? Z tą przygaszoną, zrezygnowaną singielką? Błyszczące jak w gorączce oczy, rozwiany włos, zaróżowione policzki. Pierś do przodu… Kiedy podchodziła do stolika, nuciła pod nosem „Wszystko się może zdarzyć”, a chwilę potem, gdy zamawiała jeszcze dwa serniki, piosneczkę Majki Jeżowskiej o tym, jak to marzenia się spełniają. Golnęła sobie czy jak? No bo Betka, jak by to powiedzieć… To fajna dziewczyna, ale taka zwykła. Cipciowata. Często zdołowana. Po miłosnych przejściach, z toksyczną matką u boku, zanurzona w tych swoich upominkach. Baśka dłubała w kawałku sernika, goniła widelczykiem niesforne okruchy. Cały czas nieufnie lustrowała koleżankę. Wysłuchała już, że gapią się na Beatę na ulicy faceci, a ona nie umie powstrzymać triumfalnego uśmieszku. Teraz szła opowieść o pirackich eskapadach audi jakiegoś Artura po ulicach miasta. W głowie się nie mieści! Co ona wywija? Beacia? Wielbicielka zielonej herbaty, wierna czytelniczka Olgi Tokarczuk i felietonów Daniela Passenta? – Wiesz, ja nie wiem, jak to opisać, ale to nie chodzi o niego – mówiła. – A o co niby? – zapytała powierniczka, wyjadając długą łyżeczką pianę z latte. – Coś dzieje się ze mną. Czuję… odwagę? Jakbym już nigdy w życiu miała się nie bać. I biorę, co chcę. Niczego nie jestem sobie w stanie odmówić. – Ojej… To uważaj, bo jeszcze w ciążę zajdziesz – ostrzegła Baśka. Co to? Igły zazdrości? To ona, a nie Beata miała w tej znajomości monopol na bycie matką i żoną. – Nie o to chodzi. Kiedyś myślałam, że to niemożliwe. No wiesz, takie zupełne szczęście. I ulga, bez strachu i poczucia winy. Za to wszystko, co mnie spotkało. Za matkę, za Marcina… Przyjaciółka skrzywiła się sceptycznie. Trochę kawy wylało się i Baśka patrzyła, jak beżowe jeziorko wsiąka w białą serwetkę. Za chwilę ona tak wchłonie zwyczajowego doła Beaty. Ta jednak, o dziwo, nie rozkleiła się, tylko zaczęła coś mówić o… znakach. Kobiecie w koronie z lusterka, jakimś berle w paczce, pawiu i dziwnych słowach sąsiadki. Co ona pieprzy? I z czego niby tak się cieszy? Życie to nie jakiś cholerny film z Richardem Gere, gdzie wszystko znienacka zmienia się z gówna w cud, a kurwa nagle staje się damą! A może ten dres faszeruje ją czymś po kryjomu? Kawałek sernika niespodziewanie utkwił Baśce w przełyku. Rozkaszlała się potężnie, aż z oczu pociekły łzy. Dała im upust, bo tak w ogóle chciało jej się po prostu ryczeć. Cholerny nadciągający okres! Beata tymczasem patrzyła powłóczyście w oczy przyjaciółki. Gapiła się w nie jak sroka w gnat. Przekrwione gałki, rozmazany nieoczekiwanymi łzami tusz. Za źrenicami czaiło się coś jeszcze… Beacie zrobiło się gorąco. Boże, pomyślała, to niemożliwe! A jednak… W Baśce żyło… coś. COŚ. Chciało się z niej wydostać i mówić. Powiedzieć coś ważnego. Właśnie jej, Beacie. A ona wcale się tego nie bała. Więcej, czuła władzę nad tą niewiadomą. Odurzającą siłę dominacji. Trzeszczącą w szwach moc hegemonii. I chciała to usłyszeć. Teraz, natychmiast. Jeszcze chwila i rozwali ten karcer niewiedzy miażdżącą siłą kułaka. Mów! – Słuchaj, a może ten cały Artur to jakiś pieprzony Tulipan? – Baśka ględziła, ale Beata słyszała już coś innego. Żyjemy… COŚ mówi! Przemawia przez Baśkę! Jej głosem! A ona o tym nie wie! To słyszy tylko Beata. Żyjemy w Poza TU… – Uważaj na niego, bo, wiesz, słyszy się o różnych takich. Udają miłość, wyłudzają pieniądze… |