Czy androidy śnią o drewnianych koniach? Czy Deckard nadal jest (albo nie jest) replikantem? Czy K replikantem nie jest? Czy bez duszy można sobie nieźle radzić? I czy w ogóle film Denisa Villeneuve’a ma duszę i jak sobie radzi w porównaniu do kultowego klasyka? W kinach sequel słynnego „Blade Runnera” Ridleya Scotta i oczywiście tego tytułu pominąć w naszych dyskusjach nie możemy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski: Myślę, że dyskusję o nowym „Blade Runnerze” fajnie by zacząć od wstawki kombatanckiej. Klasyka Ridleya Scotta obejrzałem w roku 1986, oczywiście na VHS (niezła kopia ze świetnym lektorem, który modulował głos, by oddać sposób mówienia bohaterów) – z niewiadomych powodów film nie wszedł do polskich kin, choć Harrison Ford był u nas niekwestionowaną gwiazdą po „Gwiezdnych wojnach” i „Poszukiwaczach zaginionej arki” i z pewnością w kinach nie byłoby problemu z frekwencją – zakładam jednak, że PRL-owska dystrybucja rządziła się swoimi prawami. Apetyt na film rozbudzała ówczesna telewizja, pokazując jego fragmenty – w szczególności zapamiętałem scenę z latającym samochodem Deckarda na tle piramidy Tyrella – ta scena naprawdę sugerowała ówczesnym dzieciakom, że to mogą być nowe „Gwiezdne wojny"! Zderzenie z realnym dziełem było więc zaskakujące – nie powiem, że rozczarowujące, bo wówczas chłonęliśmy każde SF jak gąbki, ale jednak powolne tempo filmu i odbiegający od standardów pojedynek finałowy były z pewnością czymś innym niż się wówczas spodziewałem. Co nie znaczy, że film mi się nie podobał – chyba już wówczas czułem, że kluczowe są nie efekty specjalne i bijatyki, ale słowa, że „wszystkie te chwile przeminą w czasie, jak łzy w deszczu"… Piotr Dobry: To ja byłem w jeszcze mniej komfortowej sytuacji niż ty, bo nawet jeszcze nie byłem wówczas wczesnym nastolatkiem, miałem osiem, góra dziewięć lat. Zdecydowanie za wcześnie na „Blade Runnera” – jak i na wiele innych filmów, ale tamte zostawmy może na odcinek emitowany po 22. – i oczywiście się wynudziłem, niewiele z filmu zrozumiałem, Roy Batty nie mógł na takim gnojku robić wrażenia choćby porównywalnego z Darthem Vaderem, a posągowa Sean Young nie miała w sobie atrakcyjności Sheeny, królowej dżungli. W efekcie zniechęciłem się do filmu Scotta na całe lata i wróciłem do niego już w dorosłym wieku. Wtedy wreszcie zrobił wrażenie, ale też naturalnie to już nie było to samo. Stąd też teraz film pozostaje dla mnie jednym z tych klasyków, które szanuję, ale niekoniecznie wspominam z sentymentem. Co wbrew pozorom ma też swoje plusy, bo jako że nie podchodzę do oryginalnego „Blade Runnera” na kolanach, jak spora część rówieśników, to z kolei do nowego mogłem podejść bez uprzedzeń – jak niewiele osób, które znam.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: Nie chcę tu wchodzić w jakąś głębszą dyskusję o pierwszym „Blade Runnerze”, bo przecież chyba powiedziano i napisano o nim wszystko i nie sądzę, byśmy mieli coś bardzo mądrego do dodania. Wydaje mi się, że jest to – podobnie jak „2001: Odyseja kosmiczna" - casus filmu, do którego trzeba wracać po latach, bo wraz z doświadczeniem życiowym, zmianą otaczającej nas rzeczywistości, można odbierać go w zupełnie nowy sposób. Pierwsze wrażenie – oryginalny czarny kryminał SF. Drugie wrażenie – antyutopia, film będący prekursorem cyberpunku, przedstawiający korporacyjną rzeczywistość przyszłości i zagubienie jednostek w tym świecie. Trzecie wrażenie – pewnego rodzaju przypowieść religijna, symboliczne spotkanie człowieka ze swoim Stwórcą. Czwarte wrażenie – posthumanizm, wizja ewolucji ludzkości. Piąte wrażenie – zawierające się w słowach „I want more life, fucker” czy „It’s too bad she won’t live – but then again, who does?”. Czyli radzenie sobie ze swoją śmiertelnością, z nieubłaganie upływającym czasem, zastanawiając się – jak mówi Deckard w voice-overach wersji kinowej – ile czasu nam zostało. Oczywiście, wszystkie te sprawy są widoczne już przy pierwszym seansie, zmienia się tylko ich znaczenie dla widza. Obejrzałem film ponownie kilka dni temu i może ten seans nie wywrócił mojego odbioru do góry nogami, ale na parę rzeczy zwróciłem uwagę – na przykład na to, jak w sumie niewiele w filmie jest Roya Batty’ego i jak to ładnie koresponduje ze słowami Tyrella, że „świeci on pełnym blaskiem”, bo przecież zaledwie w kilku scenach Rutger Hauer zbudował status postaci kultowej. Albo błyskawiczny rozkwit romansu między Deckardem i Rachael – można to zwalać na typowe w filmach skróty, ale można też wyjaśnić potrzebą szybkiego życia i intensywnych emocji, gdy wiadomo, że czasu jest niewiele. No i jeszcze przychodzi refleksja religijna – ludzie potrafią sobie strach przed śmiercią łagodzić, wyobrażając sobie życie pozagrobowe – replikanci mają pewność, że dla nich go nie ma, dlatego też są bardziej intensywni w swych przeżyciach i w rozpaczliwej walce o kolejne dni istnienia. PD: Okej, namówiłeś mnie na kolejny seans. KW: Kręcenie kontynuacji „Blade Runnera” było oczywiście z jednej strony kuszące (wszak to legendarny klasyk i chce się wejść znów w jego fascynujący świat), z drugiej – obarczone dużą dozą ryzyka (wszak to dzieło uznawane za kompletne i kontynuację bardzo łatwo spieprzyć). Ciągi dalsze zresztą się pojawiały – czy to w słynnej grze komputerowej, w której po raz pierwszy chyba w historii zastosowano pomysł z wieloma możliwymi zakończeniami, czy to w książkach pisanych przez K.W. Jetera i, przyznajmy, niezbyt poważanych przez fanów. Były to historie, które dość bezczelnie i bezrefleksyjnie wykorzystywały motywy z filmu (a czasem i z książki Dicka), nie niosąc ze sobą żadnych nowych myśli. Powszechne były więc obawy, że z filmem może być podobnie, zwłaszcza że znamy dziesiątki zupełnie niepotrzebnych sequeli. I nawet powiązanie z tematem Hamptona Fanchera (współscenarzysty filmu z 1982) czy będącego ostatnio mocno na fali Dennisa Villeneuve’a tych lęków nie łagodziły. Ale po pierwszych seansach rozległ się wszechświatowy okrzyk ulgi – nie jest źle! Fancher i Villeneuve znaleźli pomysł na film, który, poruszając się w podobnych obszarach tematycznych, nie żeruje na problemach z wersji z 1982 roku, ma swój styl i jest też o czym rozmawiać, jeśli chodzi o treść i filozofię.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Nie zapominajmy, że pod scenariuszem podpisał się także Michael Green, również mający na koncie współpracę ze Scottem – przy „Obcym: Przymierzu”, ale – co zdaje mi się bardziej istotne – ten facet współodpowiada za fabułę tegorocznego „Logana”, jednego z najambitniejszych blockbusterów ostatnich lat. I to samo możemy powiedzieć o „Blade Runnerze 2049”. Który, co już samo w sobie stanowi niemałe osiągnięcie, nie wygląda wcale jak fanserwis, odcinanie kuponów. To jest przede wszystkim film Denisa Villeneuve’a, autonomiczne dzieło, któremu przy okazji zdarza się być sequelem kultowego filmu sprzed trzech dekad. KW: Najważniejszym pomysłem było oparcie filmu na postaci ‘K’ – granego przez Ryana Goslinga posłusznego replikanta nowej generacji, pracującego jako nowy Blade Runner. To podobny ruch jak w nowych „Planetach małp” – mając dwie rasy rozumnie współistniejące na Ziemi, patrzymy na nie z punktu widzenia tej drugiej, nieludzkiej. A też dzięki temu można było wpleść w film jego główne zwroty akcji, związane z budzeniem się w ‘K’ własnej tożsamości, mylnych tropów dotyczących jego pochodzenia. Momenty, w których ‘K’ dowiaduje się, że jego fałszywe wspomnienia są prawdziwe, oraz gdy zostaje to zakwestionowane, co dwukrotnie burzy wszystko, co o samym sobie wiedział, to jedne najsilniejszych emocjonalnie scen filmu. PD: Czy androidy śnią o drewnianych koniach? Nie dziwimy się, gdy trop tożsamościowy wiedzie ‘K’ do Deckarda, bo ‘K’ jest poniekąd kolejną inkarnacją Deckarda – neonoirowym detektywem w prochowcu, tyle że z melancholią w miejsce cynizmu. Co też wpisuje się w ewolucję pokoleniową w kontekście bardziej ogólnym – mężczyzny na ekranie. Dlatego też Gosling, z tym jego seksownym wycofaniem i smutnymi oczami, ale też tłumioną porywczością, taką podskórną furią czekającą na odpowiedni moment, wydaje mi się castingowym strzałem w dziesiątkę. Bo w charakterze ‘K’, tak jak w temperamencie samego aktora, mamy pozorny paradoks emocjonalnego chłodu i tykającej bomby. KW: Podobno nie było żadnego castingu, rola od początku była przewidziana dla Goslinga. PD: No proszę. A że filmuje go w dodatku jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów, postać ‘K’ budzi emocje samą fizycznością, ruchem, gestem, sposobem wkomponowania jej w tło, które nawiasem często działa jak odbicie psychiki bohatera. Stąd też po sensie zupełnie nie rozumiem tego całego jojczenia, które atakowało mnie na fejsie, że za dużo ujęć z Goslingiem snującym się po mieście, że to nic nie wnosiło, że artsy-fartsy i takie tam. Bzdura. Poza tym, kiedy ‘K’ tak naprawdę włóczył się bez celu? Zawsze kogoś śledził, za kimś gonił, coś sprawdzał, odkrywał…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: Dlatego warto obejrzeć sobie jeszcze raz film z 1982 – tam przecież też są sceny mocno przeciągnięte, w których niewiele się dzieje. Zgadzam się, że nie ma w „2049” żadnych spacerów bez sensu i powiem więcej – mnie film zupełnie się nie dłużył. Co więcej, co nie wszystkim odpowiada, Villeneuve wrzucił do filmu nieco akcji w starym typowym hollywoodzkim stylu, której wszak w pierwowzorze nie było (bo tam akcja polegała z jednej strony na strzelaniu półnagiej kobiecie w plecy, z drugiej strony – na tropieniu się w labiryncie mrocznego budynku z początków minionego stulecia). A tu mamy i zdrową nawalankę, i krótką bitwę powietrzną, i pojedynek dwojga Nadludzi. |