Czy można przylecieć na Ziemię statkiem z dykty i brezentu…?  | Kliknij, aby powiększyć.
|
Francuskiej Nowej fali można przypisać ogromne zasługi. Poza jedną – cięciem kosztów na scenografii. Bo o ile w „Alphaville” jakoś jeszcze udało się wmówić widzom, że bohater toczy zawiłe śledztwo w futurystycznym mieście, o tyle w komedii „Un Martien à Paris”, zrealizowanej w 1961 roku przez mało znanego reżysera, Jean-Daniela Daninosa, „kosmiczny statek” jest co najwyżej śmiechu wart. Sądząc po liczbie widocznych na załączonym obrazku drucianych odciągów oraz po fakturze powłoki, pojazd został skonstruowany z garści stalowych rurek, paru metrów dykty oraz niezbyt pokaźnej płachty brezentu. Nie ma chyba po co dodawać, że widać go wyłącznie „zaraz po lądowaniu” albo „tuż przed startem”, jak również tego, że wcale nie ma pewności, iż komukolwiek na planie chciało się owijać brezentem również niewidoczną stronę pojazdu. Sam film też nie jest jakąś rewelacją, choć trzeba przyznać, że ogląda się go dość gładko, bez poczucia obcowania z antycznym kinem, co często ma miejsce podczas seansów produkcji z lat 50. i wczesnych 60. Sednem fabuły jest wizyta na Ziemi marsjańskiego przeciętnego faceta (Darry Cowl), który ma nawiązać romans z pierwszą lepszą kobietą i dać się zarazić – przez pocałunek – wirusem miłości. Pozwoli to marsjańskim naukowcom opracować antidotum i wyeliminować groźbę niemożliwych do przewidzenia i nie dających się kontrolować zachowań tamtejszych obywateli. Dużo tutaj umiarkowanie zabawnych wygłupów, słownych potyczek i dziś już raczej żenujących prób „podrywania” kobiet, ale szereg scen jest wciąż zabawnych, a kilka wręcz nadspodziewanie aktualnych. Przynajmniej jak na nasze warunki, bo jesteśmy świadkami np. tępienia obnośnych, nielicencjonowanych sprzedawców, z którymi we Francji poradzono sobie eony temu, a u nas wciąż nie sposób ich wyplenić. |