Sztuka o potomkach bohaterów legendarnego cyklu nie miała dobrych recenzji, jednak nie spodziewałam się, że jest mnie w stanie aż tak zezłościć.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
To nie jest tak, że byłam nieprzygotowana – spodziewałam się po „Przeklętym dziecku” wszystkiego najgorszego. Po pierwsze nie jest to utwór autorstwa pani Rowling, co oczywiście nie oznacza, że musi być nieudany, ale stanowi pewne ryzyko. Po drugie internet huczał od oburzonych komentarzy, że zmieniono charakter znanym postaciom, pojawiają się wątki zupełnie niepasujące do oryginału, a fabuła nie ma sensu. Co jednak wywołało we mnie największy emocjonalny sprzeciw, to uczucia (a jest to tekst przede wszystkim o uczuciach) opisywane tak naiwnie, że nie pozostaje nic innego, jak powiedzieć, że ta sztuka jest zła. Po prostu zła. Nie jest przy tym w żaden sposób szkodliwa, dlatego też pozwoliłam sobie podnieść jej ocenę odrobinę wyżej. Nie promuje nieakceptowalnych moralnie postaw, ani nie epatuje… – niczym poza kiczem przekraczającym wszelkie normy unijne. Być może dlatego Wielka Brytania wyszła z Unii. Szukając pozytywów, muszę przyznać, że konstrukcyjnie utwór rzeczywiście może sprawdzić się jako sztuka wystawiana na scenie. Nie znam relacji z przedstawień, poza słynną dramą internetową wokół faktu, że dorosłą Hermionę gra czarnoskóra aktorka (najwyraźniej zdziwieni w życiu nie byli w teatrze, a nawet na szkolnych jasełkach). Jednak na podstawie samego tekstu bez trudu można wyobrazić sobie inscenizację urozmaiconą i nastrojową. Jeżeli teatralny Voldemort szepcze, pojawia się w snach i na jawie oraz straszy widownię tak, jak to opisano – to przynajmniej w tej kwestii jest dobrze. Pomysł z wykorzystaniem zmieniacza czasu jest dokładnie w tym samym stopniu ryzykowny logicznie i wtórny koncepcyjnie jak w powieści Rowling, co jednak w odbiorze książki mnie akurat nie przeszkadzało. W teatrze może się sprawdzać nawet lepiej, zważywszy wagę efektów wizualnych: kolejne alternatywne wersje przyszłości, w innej tonacji i z innym zachowaniem (ale też wyglądem) bohaterów stanowią pewien skrót myślowy. Zobrazowanie koncepcji poprzez nastrój. W powieści wymagałoby to pogłębienia, ale na scenie – czy koniecznie musi? Dobry jest też pomysł wyjściowy: co by było, gdyby Potter i Malfoy mieli synów nie dość, że niepodobnych z charakteru do ojców, to jeszcze żyjących w przykładnej zgodzie. Nawiasem mówiąc, relacja samych Harry′ego i Dracona nie jest w cyklu pani Rowling tak jednoznacznie zła, są tam odcienie i wyraźne rozróżnienie między szkolnymi przepychankami a prawdziwą wojną. Niestety, tu autorzy sztuki podejmują się zadania dużo trudniejszego niż się z pozoru wydaje i wykładają się na nim po całości. Nie pisali bowiem fabuły o ryzykownym podróżowaniu w czasie, które przerzuca bohaterów między światami, gdzie nie ma ich bliskich, a światami pogrążonymi w koszmarze władzy Voldemorta. Nie byłby to może utwór zbyt ambitny i nie wnosiłby wiele nowego, ale mógłby stanowić rozrywkę, zwłaszcza w wersji scenicznej, oraz byłby miłym, sentymentalnym powrotem do świata magów, jak drobiazgi pisane przez Rowling (np. „Baśnie barda Beedle′a”). Scenarzyści chcą opowiadać przede wszystkim o uczuciach. Zrobiono z Harry′ego kretyna niezdolnego do porozumienia z własnym synem (Z Harry′ego! Z Harry′ego, który umiał powiedzieć Remusowi Lupinowi kilka szczerych słów prawdy na temat ojcowskich powinności). Z Rona – kretyna tak ogólnie. To już omawiano w sieci na tysiąc sposobów, więc jak wspomniałam: byłam przygotowana. Nie spodziewałam się tak piorunującej skali ckliwości. Koszmarny epilog siódmego tomu sagi zdaje się poprzez porównanie niemal satysfakcjonujący. Można bohatera przedstawić w złym świetle (i oburzyć fanów), ale pisanie tak infantylne i łopatologiczne o emocjach to zbrodnia. Kocyk Harry′ego jest tu tylko wisienką na torcie. Harry wręcza synowi kocyk, w który Lily zawinęła go jako niemowlę i który stał się siłą rzeczy najcenniejszą po niej pamiątką. W sztuce jest to nawet wykorzystane w dalszej intrydze, ale sposób, w jaki została opisana sama w założeniu poruszająca, a w praktyce przyprawiająca o zgrzyt zębów, scena obcości między ojcem a synem, podsumowuje problem z tym tekstem. Relacje młodego Pottera z młodym Malfoyem przedstawione są tak nieporadnie, że nie dziwota, iż internet uznał je za ocenzurowaną sugestię relacji homoerotycznej. Pominąwszy oczywiście fakt, że dzisiejszy internetowy fandom wszędzie widzi romanse gejowskie, ale tutaj naprawdę skojarzenia się narzucają. I nie byłoby w tym nic złego, jednak nic w tekście nie wskazuje na realnie takie intencje autorów. Oczywiście czytelnik nie jest w stanie z pewnością powiedzieć, co poeta miał na myśli, jednak na poziomie tekstu wygląda to po prostu na niezamierzenie karykaturalne przestawienie przyjaźni, tak jak karykaturalnie pokazano nieporozumienia rodzinne. Cykl pani Rowling ma swoje wady, również w sposobie opisania niektórych relacji, jednak generalnie jest właśnie w warstwie uczuć bardzo trafny, widać po nim inteligencję i wrażliwość autorki – zarówno w chwilach ciętej satyry, jak i całkiem poważnego wzruszenia. „Przeklęte dziecko” rozjeżdża tę dopracowaną psychologię postaci walcem bezmyślnej cukierkowości. Naprawdę niewiele brakuje, żeby profesor Umbridge była ze scenarzystów dumna. Lekturę tego u/wytworu osładzało mi tylko marzenie, by historię o chłopcach ze Slytherinu opowiedziała na przykład Ewa Białołęcka, która swego czasu zachwyciła miłośników cyklu rewelacyjnymi fanfikami o Severusie Snapie. Brnąc przez kolejne strony jeżących włos na głowie dialogów, rozkoszowałam się wizją opisanej jej piórem sceny, w której dziadek Lucjusz dowiedziałby się, że jego jedyny wnuk i dziedzic zadurzył się w małym Potterze.
Tytuł: Harry Potter i Przeklęte Dziecko Tytuł oryginalny: Harry Potter and the Cursed Child Data wydania: 22 października 2016 ISBN: 978-83-8008-227-4 Format: 320s. 135×205mm; oprawa twarda Cena: 49,– Gatunek: dramat / scenariusz filmowy, fantastyka Ekstrakt: 20% |