„Ostatni Jedi” nie jest nowym „Imperium kontratakuje”, nie „wychodzi ze swojej strefy komfortu”, pozostając filmem raczej bezpiecznym, ale jest bardziej efektowny, bardziej złożony i po prostu zwyczajnie lepszy od „Przebudzenia Mocy”.  |  | ‹Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi›
|
Nowe „Gwiezdne wojny” co rok – do takiego rytmu pewnie będziemy musieli się przyzwyczaić na dłuższy czas. Nie wszystkim to się podoba, niektórzy uważają, że trzyletnie oczekiwania na kolejne części bardziej zwiększały głód świata Odległej Galaktyki, że coroczne odcinki spowodują, że uniwersum spowszednieje, że utraci swą magię. Niewykluczone, że jest w tym nieco racji, z pewnością wkrótce się o tym przekonamy. Na razie jednak cieszę się, że raz do roku mogę znów zmienić się w dziesięciolatka. Bo przecież o to właśnie chodzi widzom, którzy po raz kolejny idą do kina, by oglądać charakterystyczne, odpływające w przestrzeń kosmiczną napisy początkowe na tle gwieździstego nieba. O namiastkę choćby tych emocji, które czuli, gdy 40 lat po raz pierwszy gwiezdny niszczyciel przelatywał nad ekranem. I nowe „Gwiezdne wojny”, bezczelnie grając na nostalgii, wciąż próbują przenosić dorosłego widza w czasie. I, jak dowodzi ósma już część sagi, „Ostatni Jedi”, wciąż im się to udaje. Pisałem dwa lata temu o „Przebudzeniu Mocy”, że był to bardzo bezpieczny pomysł na sequel. „Ostatni Jedi” też jest bezpieczny, też dostarcza tego wszystkiego, czego byśmy oczekiwali – bitew kosmicznych, pojedynków na świetlne miecze, rozważań na temat Mocy, pozorów filozoficznej głębi, zgłębiania relacji Mistrz-Uczeń, Ojciec-Syn. Ale na szczęście w porównaniu do filmu J.J. Abramsa potrafi ubrać to wszystko w bardziej złożoną i mniej przewidywalną opowieść. Zaczyna się klasycznie – od solidnej kosmicznej bitwy. Nie jest to jednak hałaśliwa, chaotycznie zmontowana, atakująca ostrymi kolorami i dźwiękiem bitwa początkowa z „Zemsty Sithów”, którą niegdyś nazwałem najgorszym fragmentem „Gwiezdnych wojen”, jaki kiedykolwiek nakręcono. Tu na szczęście jest inaczej – mamy raczej „podrasowaną” bitwę z „Nowej nadziei” czy „Powrotu Jedi”, w której myśliwce toczą pojedynki na tle ogromnych kosmicznych pancerników (w oryginale – drednotów), co więcej – twórcy nie zapominają, jak ważne jest emocjonalne zaangażowanie widza, otrzymamy więc tutaj również przejmującą scenę bohaterskiego poświęcenia. Zaczyna się dobrze. Ale potem… jest już słabiej. Film lekko traci tempo, bohaterowie wyruszają w różne strony, a widz zaczyna mieć wrażenie, że otrzyma ten sam towar w nowym opakowaniu. Wszystko wskazuje na bardzo wtórne rozwiązanie. Nowa wersja szkolenia na Dagobah, nowa wersja ucieczki z „Gwiazdy śmierci” (ktoś tam musi coś tam wyłączyć, by ktoś inny mógł coś tam innego zrobić). A wszystko w realiach gry komputerowej – znajdź bohatera ‘X’, który będzie miał przyrząd ‘Y’, przekonaj go, by użył go w miejscu ‘Z’, co pozwoli na jakieś kolejne działania. Ma ta część swoje dobre strony – nową wersję kosmicznego kasyna, jawnie polemizującą z wizją z Mos Eisley, nową wersję „jaskini na Dagobah”, ale jednak obawa, że już w połowie filmu, wiemy, jak się skończy, robi się coraz silniejsza. I wtedy, gdy wydaje się, że nie ma już nadziei dla Rebelii… to znaczy – dla widza, coś zaczyna się dziać. Oczywistości nie zmieniają się w fakty, pojawiają się nowe wątki, pojawiają się zaskoczenia i nieoczywiste rozwiązania. I wówczas zaczynamy mieć owo niesamowite, piękne uczucie, na które od początku tak liczyliśmy – że wcale nie ma pewności, w jaką stronę pójdzie scenariusz, że wcale nie jest oczywiste, kto z bohaterów zginie, a kto przeżyje, że istnieje jeszcze życie w tej odległej galaktyce. Twórcy zaczynają jawnie bawić się z oczekiwaniami widza – sugerują najpierw kopię pewnego rozwiązania z „Powrotu Jedi”, sugerują, że znów będziemy mieli kolejną „Gwiazdę Śmierci” (rzucając nawet tę nazwę), sugerują, że znów istotne będą koligacje rodzinne – by to wszystko mniej lub bardziej wyraźnie zakwestionować. A wtedy otrzymujemy jeszcze piękny deser – dwa widowiskowe, świetnie poprowadzone, chwytające za serce finały, dobre domknięcie całości, z jednej strony satysfakcjonujące widza, z drugiej otwierające ciekawe możliwości przed oczekiwanym finałem trzeciej trylogii. Nie oznacza to wszystko, że „Ostatni Jedi” jest jakimś wielkim odstępstwem od schematów serii – o nie, nawiązań i motywów będzie aż nadto (że wspomnę jedynie nową wersję bitwy na Hoth). Nikt też nie próbuję już udawać, że Najwyższy Porządek jest czymś innym niż tylko prostą kopią Imperium, a cała fabuła walką garstki szlachetnych z potęgą złych. Ale przecież też mało kto chyba oczekuje, by „Gwiezdne wojny” udawały coś innego niż są i nikt nie powinien się zżymać na fakt, że ósma część cyklu w wielu elementach przypomina części wcześniejsze. Ważne jednak, by te elementy nie wywoływały znużenia, a tego „Ostatni Jedi” zdaje się jednak dość skutecznie unikać. Choć zapewne nie wszyscy widzowie będą tego zdania. Od strony wizualnej mamy bardzo porządną robotę na przestrzeni całego filmu, choć raczej nie rewolucję. Nie ma może zapierającego dech w piersiach zderzenia statków kosmicznych z „Łotra 1”, ale zarówno bitwy kosmiczne, jak i planetarne dostarczą solidnych wizualnych wrażeń. Ja zaś chętnie wyróżnię bardziej kameralną scenę – walkę na miecze w pięknej karmazynowej 1) scenerii, do której z pewnością chętnie będę wracał na wydaniach płytowych. Każdy z bohaterów dostaje swój czas ekranowy – z tym nie ma problemu w przypadku najdłuższego w końcu filmu gwiezdnowojennego uniwersum. Dowiemy się więcej o Rey (która bardzo ładnie dojrzewa do swej roli), Finnie, Kylo, ale nie będzie chyba tajemnicą, gdy wspomnę, że Mark Hamill ma zdecydowanie więcej do zagrania niż w „Przebudzeniu Mocy”, a Carrie Fischer może godnie pożegnać się z cyklem. Elementy humorystyczne zapewnia głównie BB-8 oraz grupa wszędobylskich ptaków-pluszaków i nie ma w tym jakiejś finezji, ale nie ma też na szczęście przesady. „Ostatni Jedi” nie jest filmem, który pogodzi oczekiwania widzów, otworzy cykl na nowych fanów i zadowoli wszystkich dawnych wielbicieli. Są tu sceny, które nie są trafione (dziwne wrażenie robi pewna lewitacja w próżni) są takie, które bez szkody mogłyby wylecieć w montażu. Są też ryzykowane rozwiązania – wielu osób z pewnością nie zachwyci pomysł na postać Luke’a Skywalkera, wątpliwości budzi również kluczowa dla fabuły i niespecjalnie wyjaśniona (bez wcześniejszych precedensów) umiejętność bilokacji. Tak czy inaczej, muszę przyznać, że wszystko to, co otrzymałem w zamian, potrafiło mi jednak zrekompensować braki, dzięki czemu znów mogłem poczuć się jak dziesięciolatek. A przecież właśnie o to chodziło. 1) Tak naprawdę, to sceneria jest czerwona, ale słowa „karmazynowa” z pewnością lepiej brzmi.
Tytuł: Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi Tytuł oryginalny: Star Wars: The Last Jedi Data premiery: 14 grudnia 2017 Rok produkcji: 2017 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, fantasy, przygodowy Ekstrakt: 80% |