Co ma wspólnego Batman z romantyzmem i dlaczego nie pamiętam, z kim walczył w poprzednim filmie? Czyli trochę o „Lidze Sprawiedliwości”, a trochę o superbohaterach w ogólności.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Filmy stanowiące część cyklu zawsze obciążone są porównaniami ze swoim „rodzeństwem”. Nic zresztą dziwnego, skoro trudno jest je obejrzeć nie znając przynajmniej części poprzednich dzieł. „Liga Sprawiedliwości” bez „Batman vs Superman” byłaby kompletnie niezrozumiała w kwestii zachowania pary głównych bohaterów. A w dzisiejszych czasach to właśnie relacjami międzypostaciowymi kino superbohaterskie stoi. Efekty specjalne nie robią już wrażenia, traktujemy je jako coś oczywistego, a co do fabuły… cóż, wiadomo, kto w finale będzie górą. „Liga Sprawiedliwości” zaczyna się w sposób przygnębiający, pokazując „świat pogrążony w upadku i chaosie po śmierci Supermana”, który w istocie jest… naszym codziennym światem. Należy dodać, że wybranie jako podkładu muzycznego jednej z bardziej dołujących piosenek Leonarda Cohena było strzałem w dziesiątkę. Nastrój został wykreowany perfekcyjnie. Problem w tym, że tworzy się pęknięcie między początkiem a resztą filmu. Od zupełnie realnych problemów – żebracy, chuligani, włamywacze – nagle przeskakujemy do kompletnie bajkowych cyberdemonów latających niczym osy, oraz przerośniętego gościa, który z sobie tylko znanych powodów chce zrobić z naszą planetą coś niesprecyzowanie złowrogiego. Z jednej strony prawidłowo: cała idea istnienia Supermana opiera się na bronieniu Ziemi (w wolnych chwilach gasi pożary w fabryce oraz zastępuje elementy uszkodzonego mostu). Z drugiej – wykorzystanie prawdziwych sytuacji wydaje mi się jakieś… nie w porządku. I nie zgadzam się z Naczelnym, który w swojej recenzji uznał, że twórcy cofnęli się przed wyraźniejszym nawiązaniem do bieżących spraw. Wyszłoby z tego co najwyżej pomieszanie dwóch porządków. Faceci w pelerynach mogą walczyć z kosmitami czy szalonymi naukowcami, ale prawdziwe życie wymaga likwidowania przyczyn, nie tylko skutków. Liga Sprawiedliwości mogłaby zapewne wyłapać kiboli demolujących miasto po udanym meczu (albo nieudanym, nie wiem, czy to ma znaczenie) i powiązanych w pęczki dostarczyć na komisariat, jednak żaden bohater nie zapobiegnie dalszemu występowaniu podobnych zjawisk. Ludzie, kraje, rządy muszą to zrobić sami, z trudem i stopniowo. Można powiedzieć – romantyzm kontra pozytywizm. Na dodatek zbyt intensywne włączanie do filmu scen, jakie – przy odrobinie pecha – możemy zobaczyć we własnym mieście, utrudnia zawieszenie niewiary, tak potrzebne w kinie przygodowym, a już szczególnie fantastycznym. Antagonista, z samego założenia mocno kiczowaty, zaczyna wyglądać jeszcze bardziej niepoważnie. Steppenwolf? Przekształcenie planety? Serio?… Hej, Clark, Bruce, może byście wzięli się za tych drani, którzy znowu zdemolowali nasz przystanek autobusowy?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zresztą bardzo możliwe, że i bez „pomieszania porządku boskiego z ludzkim” Steppenwolf nie byłby interesującą postacią. Dwa powody: po pierwsze, działa na zasadzie „bo tak”. Po drugie, o wiele więcej napięcia dramatycznego miało ujęcie, gdzie zdezorientowany Superman patrzy na Ligę jak na potencjalnych wrogów. To były emocje! Z rozwleczonego, utopionego w patosie „Batman vs Superman” wrażenie zrobiło na mnie właśnie starcie charakterów i światopoglądów tytułowych bohaterów, zaś głównego złego nawet nie pamiętam. Podobnie z „Ligą Sprawiedliwości” (komu oni wymierzają sprawiedliwość, tak w ogóle?): na dłużej z pewnością zapamiętam scenę po wskrzeszeniu oraz znakomicie zagrany strach nastoletniego Flasha przed prawdziwą walką. Może w superbohaterach kochamy właśnie ich ludzki pierwiastek?
Tytuł: Liga Sprawiedliwości Tytuł oryginalny: Justice League Data premiery: 17 listopada 2017 Rok produkcji: 2017 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 121 min Gatunek: akcja, fantasy, przygodowy Ekstrakt: 70% |