Thanos jest obecnie najgorętszą postacią ze świata Marvela, a to za sprawą zbliżającej się premiery filmu z nim w roli głównego antagonisty. W ramach podgrzania atmosfery w sto trzydziestym pierwszym tomie Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela zaserwowano część pierwszą crossoveru „Nieskończoność”, gdzie również gra pierwsze skrzypce. Niestety całość raczej zniechęca do pójścia do kina.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po kolejnym przedłużeniu WKKM rozpoczął się wyścig Hachette z Egmontem, czyje pozycje będą chętniej kupowane. „Nieskończoność” to kolejna opowieść, która łączy te wydawnictwa. W ramach Klubu Świata Komiksu ukazała się ona rok temu i zebrała mieszane recenzje. Jednym z głównych zarzutów był brak chronologii, ponieważ event ten poza miniserią został rozpisany na kilka serii pobocznych, które pojawiały się w regularnych wydaniach „Avengers”, „New Avengers” i kilku innych mniej istotnych dla zrozumienia całości. W efekcie trzeba było przerywać czytanie komiksu by uzupełniać go o informacje z innych pozycji. WKKM nie powtarza tego błędu i od razu serwuje historię w formie skondensowanej. Ze zrozumiałych względów nie mieści się ona w jednym albumie, więc rozbito ją na dwa. Kontynuacja powinna ukazać się jeszcze przed Nowym Rokiem. Osobą odpowiedzialną za całe przedsięwzięcie jest scenarzysta Jonathan Hickman, o którym powiedzieć, że jest megalomanem, to nic nie powiedzieć. Założył sobie, że stworzy jeden z największych eventów w historii Marvela, który połączy wydarzenia ziemskie z rozgrywającymi się w kosmosie, a zamiast jednego globalnego zagrożenia będziemy mieli dwa. Z jednej strony na Ziemię po raz kolejny wybiera się Thanos, mający ambicje wreszcie ją unicestwić. Z drugiej natomiast kolejne światy pożerają wszechwładni Budowniczowie, rzekomi projektanci całego życia. Ponieważ Avengers ruszyli wspomóc inne rasy – stojących ramię w ramię Skrulli, Kree, Sha′ir i innych – w wojnie z kosmicznymi stwórcami, okrutny tytan postanowił z tego skorzystać i wysłał swoich namiestników na naszą planetę w poszukiwaniu ostatniego Kamienia Nieskończoności. Jak zatem witać dzieje się sporo z dużą ilością postaci i spektakularnymi pojedynkami. Tylko co z tego, skoro od strony emocjonalnej zionie pustką. Cała masa postaci przewijających się przez karty komiksu jest tylko statystami, o który los nawet nie przyjdzie nam do głowy się zatroszczyć. Gdzieś tam ewentualnie przebija się Kapitan Ameryka, który ma faktyczny wpływ na akcję, dokonujący niejednoznacznych wyborów Namor i Black Bolt, który przemówił (sic!). Poza tym po raz kolejny całkiem interesującą kreację tworzy przedstawiciel znienawidzonych Scrulli. Jako jeden z niewielu chce walczyć z Budowniczymi, nawet jeśli oznaczałoby to klęskę, a nie pertraktować kapitulację. Być może moje odczucia związane są z przesiąknięcia polskością, ale poddawanie się wrogowi, który i tak ma w planach zgładzenie twojego świata jest czystym frajerstwem. Inną sprawą jest sam koncept Budowniczych. Wchodzenie przez Marvel w rejony zarezerwowane dla religioznawców nigdy nie było moim ulubionym motywem. Ci wszyscy Stwórcy i inni, którzy rzekomo odpowiadają za rozpowszechnienie się życia jakoś nigdy nie wypadali specjalnie przekonująco. Zwłaszcza, że marvelwoskich koncepcji stworzenia powstało w międzyczasie całkiem sporo i najczęściej się wykluczają. Trudno więc precyzyjnie oświadczyć kto odpowiada za rozwój inteligentnego życia. Być może lepiej by było, gdyby Hickman nie uparł się, że chce zrealizować międzygwiezdny projekt, tylko skupił się na jego niektórych elementach. W efekcie bowiem otrzymujemy rozpędzony, chaotyczny scenariusz, w którym skaczemy od wątku do wątku, w którym epickie pojedynki wydają się i tak ważniejsze od sensownego działania bohaterów. Plusikiem jest jednak oprawa graficzna. Przeważnie mamy do czynienia z całkiem porządnymi rysunkami, za które odpowiada obecna czołówka Marvela – Jim Cheung, Jerome Opera, Dustin Weaver, czy Mike Deodatio Jr. Niestety ich problemem jest to, że poza niewątpliwie sprawnym warsztatem nie są w stanie zaoferować czegoś więcej, co by stanowiło ich znak rozpoznawczy. Na tym tle wybija się jedynie Leinil Francis Yu, który i tak w zestawieniu z mistrzami komiksu nie ma się co równać. Wszystko jest efektowne, poprawne i zachowawcze. Szkoda, że takie działanie stało się znakiem rozpoznawczym projektu Marvel Now. Na pewno „Nieskończoność” w wydaniu Hachette łatwiej się czyta niż w wersji Egmontu, niemniej wciąż jest to mało porywający koncept, którego spokojnie mogłoby nie być. Polecam jedynie tym, którzy nie chcą mieć dziury w panoramie na grzbietach WKKM.
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #131: Nieskończoność. Część 1 Tytuł oryginalny: Infinity. Part One Data wydania: 29 listopada 2017 ISBN: 978-83-2821-235-0 Format: 240s. 170×260mm; oprawa twarda Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 40% |