– Pan się pośpieszy – zapiszczała w końcu przy kolejnym postoju dziewczyna. – Ja mam już dość. Sypialny był niewygodny, złamałam paznokieć, ten, no, co przy drzwiach stoi, kamerdyner… – Chyba steward – sapnął tragarz. – A co pana to? Ważne, że był cham i nie dał mi komórki naładować, a ma czekać na mnie limuzyna. U Radziaków dziś śpiewam, wiesz pan, kto to Zenon Radziak? Najbogatszy człowiek w tym mieście. Czeka na mnie, więc ruchy, człowieku, ruchy! Pener ruszył żwawo i – zupełnie niespodziewanie – pośliznął się. Może i nic by się nie stało, ale popełnił błąd: przez cały czas trzymał walizkę. Jeszcze próbował się ratować, jeszcze tańczył w panice na lodzie, jeszcze kurczowo trzymał się balustrady, ale był bez szans. Walizka przeciążyła, pociągnęła go w dół. Żulik na laskę, laska na mnie, ja wyciąłem – jak myśliwski samolot – beczkę. Szkoda, że nikogo nie było niżej na przyczepkę. Ból barku, czyjś łokieć z impetem wbijający się w żołądek, łupnięcie w głowie. Rozbłysk. Cisza. Wstałem. Grunt wciąż był niepewny, usuwał się spod nóg. Nie mogłem złapać równowagi. Dobrych kilka sekund chybotałem się, zanim zrozumiałem, że to przez schody. Ruchome schody. Długie i wysokie, sięgały nieba. Wiozły w górę całą trójkę. Zatrzymaliśmy się u progu złotych wrót – miały ze trzy piętra wysokości, a przed nimi stał zgarbiony, brodaty staruszek. – Powiedzcie mi, a k’czemu wy zmierzacie? Tułaczem a sbjegiem z zjemije esteście? – głos dziadunio miał zadziwiająco donośny i czysty. – Że co? – spytałem. – Może pan powtórzyć? – Kurwa, daj spokój, to świr jaki – zapiszczała dziewczyna. – To starocerkiewny, jak myślę, albo staropolszczyzna – mruknął bezdomny. – Niewiele ze studiów pamiętam, ale on się pyta, czy my z ziemi jesteśmy. Spojrzeliśmy na człowieka z niedowierzaniem. – No co – obruszył się pijak – studiowało się kiedyś polonistykę. Co? Że walizki noszę? Myślicie, że po takich studiach łatwo jest znaleźć robotę? – Na spacyjatum chodziste k’niebieskie? – Staruszek spojrzał na nas nieco mętnym wzrokiem. – Ja pierdykam, mój misiek po amfie, jointach, literkach, wódce, dopalaczach i kokainie razem wziętych nie ma takiej bajery – pisnęła dziunia. – On się pyta, czy mamy ochotę na spacer niebiański. – Pan rozumiesz, co my mówimy? – zwróciłem się do staruszka. – Bo żadne z nas w tym całym cerkiewnym nie gawarit. – A ruchajte sją żywo k’niebieskie zchodziste samotrzeć. – Starzec zachęcił gestem do wejścia. – Mówiłam, że zbok – młódka wydęła z pogardą usta. – Starość to zboczenie, oczywista sprawa, już to, że taki grzyb żyje to perwercha. Ale że ruchać się chce… – Zamknij się! – warknął bezdomny. Bladość wystąpiła na jego rumiane do tej pory policzki, strach zagościł w oczach. Przełknął głośno ślinę. – On nas do nieba zaprasza – powiedział. – Znaczy się, nie żyjemy. – Przeżegnał się pośpiesznie. – Ja nie chcę, dziadku, słyszysz, ja nie chcę! Kariera, moja kariera będzie zrujnowana! – ryknęła dziewczyna histerycznie, zalała się łzami, padła na kolana i złożyła ręce w modlitewnym geście. – Czso? Ne słyszoł – starzec przystawił dłoń do ucha i przechylił głowę. – Czem ne zachodziste? Hę? – Po polsku mów, mamy dwudziesty pierwszy wiek – krzyknąłem. Zdałem sobie sprawę, że staruszek po prostu niedosłyszy. – My inaczej już mówimy, język w ciągu tysiąclecia bardzo się jednak zmienił – wsparł mnie bezrobotny polonista. – Hę? – staruszek stropił się nieco. – Dwudziesty pierwszy tako rzecze? – mruknął, zmrużył oczy i przybliżył swoją twarz do mojej. – Ja święty Piotr. Bóg mi wszystkie języki darował. Ale czemu nie chcesz iść do nieba? – Krótko żyłem, dziecko mam na utrzymaniu… – Ale ja w takowy sposób nie mogę… jeśli abdankuję… e… to jest puszczę. Wy sobie wrócicie na ziemię, a jak ja będę przed Gospodzinem wyglądał, hę? On dostanie raport. Wypadek na kolei polskiej, trzy osoby do nieba wzięte. Weźmie mnie abszytuje… a… to jest zdymisjonuje. – Ale my nie na kolei, jeśli w ogóle… – przytomnie zauważył polonista-tragarz. – Tak, tak – zawtórowała piosenkarka – to jakaś pomyłka, zginęliśmy na schodach. – Jakże to? – Stropił się święty Piotr. – Raport mam. Rozwinął niezbyt długi, taki półmetrowy papirus zakończony z obu stron drewienkami. – Trzy dusze – przeczytał. – Gdzieś tu była nazwa winowajcy… nie no, tylko numer porządkowy wpisany. Zero siedem dwa z listy pięć – wymamrotał. Wyciągnął drugi papirus, ten rozwinął się i potoczył. Jeden koniec trzymał święty Piotr, drugi potoczył się swobodnie, przeturlał się przez cały placyk przy złotych wrotach i zaczął spadać po schodach. Tyk, tyk… uderzał drewniany uchwyt. Zatrzymał się na szóstym czy siódmym, liczonym od góry, stopniu – taki był długi. – Niech no ja obaczę… to spis wszystkich spółek kolei w Polsce – wyjaśnił święty. – Co tu mamy… Zacznijmy od początku: Polskie Koleje Szkolenie i Doradztwo. Energetyka. Informatyka. Telekomunikacja. Oficyna wydawnicza. Departament zarządzania, departament zarządzania zarządzaniem, departament zarządzania kapitałem ludzkim… – nie, to wszystko nie to – Polskie Koleje Dworce, Polskie Koleje Tory, Polskie Koleje Zwrotnice, Polskie Koleje Słupy – i tak wymieniał przez długi, długi czas – prawie posnęliśmy. – O! Mam! – ocucił nas ożywiony głos staruszka. – A winien jest… – zawiesił dramatycznie głos – Polskie Koleje Schody. – Przecież schody to nie kolej – dziewczyna poderwała się z kolan. Święty Piotr podrapał się po łysawej czaszce, poczochrał brodę. Cmoknął kilka razy. Zakołysał głową. Spojrzał każdemu z nas uważnie w oczy. W moje wpatrywał się – nie wiedzieć czemu – najdłużej. A krzywił się przy tym, jakby mu kazali zjeść śmierdzące jajko. – Mógłbym was puścić… Święty Piotr przymknął oczy i palec przyłożył do skroni, uniósł nieco brodę i zastygł na długą chwilę. Żadne z nas nie śmiało go niepokoić. Nawet dziewczyna, choć nóżka nerwowo jej drgała i powieka mrugała, a drobna dłoń skubała sierść z torebki. Nawet ona siedziała cicho. – O czym to ja… – ocknął się z zadumy starzec – a tak… wiem. Jako że jest w raporcie wada, to i w niebie może zostać wakancyja, znaczy się wolne miejsce. Popatrzył na nas smutnymi oczami, znać było, że niechętnie się rozstaje. – Nie chcielibyście jednak może… – uśmiechnął się przymilnie. – Zaprawdę! Trzy luksusowe miejsca czekają. Następnym razem może was diabeł skusić. Tak, tak, moje duszyczki, może taka rzecz straszna i wam się przydarzyć. Zaprawdę, być to może w przyszłości… Znów wymownie zerknął w moją stronę, jakby coś wiedział, ale zdradzić nie chciał. – Piekła się nie bojacie? Spojrzeliśmy po sobie skonsternowani. Po czym jak na komendę zaczęliśmy zapewniać, że a i owszem, bojamy się. Ile w tym szczerości było – nie wiem. Osobiście zawsze deklarowałem się jako ateista, ale w świetle doświadczonych faktów… Cóż, nie pozostawało nic innego, jak zostać osobą wierzącą. Za życia chodziłem w koszulkach z czaszkami, diabłem i inną demoniczną rogacizną, czytałem laveyowską biblię szatana, słuchałem black i death metalu. Raz nawet spuściłem się na figurkę Matki Boskiej – ale to akurat był przypadek, tak samo jak to, że przespałem się z zakonnicą. Z taką przeszłością chcieli mnie w niebie. Może trzeba było brać – przysłowie mówi: jak dają, bierz, jak biją to… – Wywiodę was stąd ku ziemi – odezwał się święty Piotr – acz pod warunkiem. Decyzja podjęła się sama, pomyślałem, cóż, żałować nie będę – taki już jestem. – Niebo potrzebuje reklamy. Szatan, buddyści, reinkarnacja, nawet afrykańskie i skandynawskie wierzenia, nawet dawkinsowscy ateiści. Wszyscy oni mają lepszy marketing niźli niebo. – Ja jestem PR-owcem, w agencji reklamy robię – wrzasnąłem ucieszony. – Ja mogę w Radio Maryja zaśpiewać – wtrąciła się dziewczyna. – Będę święty obrazek dołączał do każdego przeniesionego bagażu – wysapał polonista. – Byleby tylko wynikło z tego co dobrego – westchnął starzec. – Bo lepiej wyglądasz niźli śpiewasz. Zaś ty… Spojrzał na mnie uważnie. |