Zgodnie z wielowiekową tradycją prezentujemy zestawienie najlepszych płyt minionego roku. Nie należał on do wybitnie udanych, ale co najmniej pięćdziesiąt płyt wartych jest poznania. Oto one.  | ‹Momentum›
|
GBH to jeden z czołowych składów streetpunkowych, zaliczanych do pokolenia UK 82. Wydawać by się mogło, że po czterdziestu latach buntowania się przeciwko systemowi, nawet najtwardszej załodze by się to przejadło. A tu niespodzianka. Pierwszy od siedmiu lat materiał GBH pokazuje, że gniew nie ma wieku, a teraz nawet jest więcej powodów by go wyrazić, niż jeszcze dekadę temu. Takie jest właśnie „Momentum” – nieokiełznane, agresywne, wściekłe, ale przy tym szalenie melodyjne.  | ‹Zdrajcy metalu›
|
Wydawać by się mogło, że drugi raz to się nie uda. Przy „Hewi metal” pośmialiśmy się i odprężyliśmy, a teraz czas wrócić do poważniejszej muzyki. Nic z tych rzeczy. „Zdrajcy metalu” są pozycją o wiele lepszą od poprzednika, bardziej zróżnicowaną i jeszcze bardziej prześmiewczą. Moje typy to utwór tytułowy i „Dziewczyna z kebabem”, gdzie Nocny Kochanek prezentuje się nie tylko jako genialny parodysta, ale też jako wszechstronny zespół, mogący konkurować z tuzami heavy metalu. Poza tym czy można nie kochać kapeli, która ma w repertuarze utwór „Smoki i gołe baby"?  | ‹World Eater›
|
Byli członkowie Fuck Buttons na trzeciej płycie nie tylko ponawiają swoje elektroniczne fascynacje, ale jak tytuł sugeruje czynią doświadczenie tak różnorodnym jakby rzeczywiście świat zjadał nas od środka. To konglomerat spokojnych bitów z przesyconymi do granic możliwości noise′owymi skrzekami, czy repetywnymi dźwiękami z syntezatorów. To agresja ciągle walcząca ze spokojnymi ambientowymi plamami. Ciężko (dosłownie i w przenośni) ten album z początku ujarzmić. Ale jak wspomina założyciel projektu, Ben Power, tytuł albumu ma odzwierciedlać wewnętrzną bestię siedzącą w człowieku, która w obliczu internetowych rozpraszaczy, powstrzymuje nas przed dobrymi wyborami. Przeważnie kiedy autor musi tłumaczyć swoje dzieło sugeruje sposób interpretacji. W tym przypadku nie razi to aż nadto, bo obeconie niewiele jest zespołów, które dany gatunek potrafią wnieść na nowy poziom. Blank Mass z płyty na płytę udowadnia, że da się przesuwać granice elektronicznych eksperymentów, brzmiąc przy tym świeżo i współcześnie.  | ‹American Dream›
|
Dance punk, new wave, post punk, synth pop, art pop, alternative dance, indie electronic… Określenia, których możemy użyć do opisania muzyki LCD Soundststem spokojnie mogłyby zapełnić miejsce przeznaczone na opis „American Dream”. Najważniejsze jest jednak to, że po siedmiu latach od poprzedniego krążka i po reaktywacji zespołu, ekipie Jamesa Murphy’ego udało się stworzyć premierowy materiał. I to w niczym nie ustępujący najlepszym dokonaniom z przeszłości, o czym świadczą liczne entuzjastyczne recenzje. Nie mogło go zabraknąć więc i w naszym zestawieniu.  | ‹DAMN.›
|
Po doskonałym „To Pimp My Butterfly” odnoszę wrażenie, że Lamar chciał trochę odpocząć od jazzowych czy funkowych inspiracji i nagrał tym razem płytę opartą na prostych samplach, bardziej dostępną i przyswajalną. Nie jest to oczywiście wada. „Damn” tętni ulicznym życiem, a K-Dot mógł sobie na taki krok pozwolić. Tym bardziej, że charakterystyczny flow pozostał. Zmieniły się środki wyrazu. To już nie sięganie po etniczną ornamentykę, a same teksty są bardziej nacechowane religijną tematyką (GOD), wewnętrznym eskapizmem, często wynikającym z rozczarowania społeczeństwem (DNA.). O dziwo, nawet kolaboracja z rockowymi tuzami z U2 czy popową Rihanną nie wydają się być wplecionie na siłę. „Damn” co prawda nie ma takiej siły rażenia jak poprzedni album, niemniej jednak Lamar nadal zostaje najlepszym hiphopowym kaznodzieja naszych czasów. Chociażby dlatego należy mu się miejsce w podsumowaniu.  | ‹Reflections in Cosmo›
|
Kwartet tworzący Reflections in Cosmo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że free nie musi wcale oznaczać totalnego chaosu, że poruszając się w określonych, byle tylko były one odpowiednio szeroko zakreślone, ramach także można, zachowując artystyczną swobodę, niemało osiągnąć. Głównym „czynnikiem” spajającym zespół – swoistą latarnią morską – jest Thomas Strønen (wspomagany przez Hansa Magnusa Ryana); to dzięki jego wysiłkom pozostali muzycy mogą pozwolić sobie na mniej lub bardziej odjechane improwizacje. Zdają sobie bowiem sprawę, że zawsze będą mieli do czego i którędy wrócić. Korzystają zaś z tej wolności dla obopólnego dobra – swojego i słuchaczy. Oby debiut Reflections in Cosmo nie okazał się zarazem ostatnim przejawem działalności kwartetu!  | ‹Ashen Blood›
|
Nie, to nie pomyłka. „Ashen Blood”, czyli pierwszy pełnoprawny album Green Druid ukaże się dopiero za kilka dni. My natomiast wyróżniamy zapowiadającą go EP-kę. Choć składa się tylko z trzech utworów, to i tak całość trwa ponad pół godziny i jest to prawdziwa uczta dla miłośników przesterów i chrupiących stonerowych oraz doomowych dźwięków. Kwartet z Denver ma szansę na międzynarodową karierę, bo choć prochu nie wymyśla, to tak układa dobrze znane klocki, że kreuje jedyną w swoim rodzaju, mroczną atmosferę, która wciąga wraz z pierwszymi dźwiękami i nie odpuszcza do samego końca płyty.  | ‹7›
|
Tydzień Voo Voo zaczyna się od środy. Tak jak płyta „7”. Nie jest to jednak jedyne zaskoczenie, jakie czeka na słuchacza. Przede wszystkim to nie Voo Voo pełne rockowej zadziorności z ostatnich kilku płyt, a powrót do bardziej melancholijnych, miejscami nawet pastelowych dźwięków. Filozoficznym rozważaniom na temat upływającego czasu towarzyszy bowiem niespieszna, często transowa muzyka, zaaranżowana na zespół, skrzypce, a nawet chóralne śpiewy. Czy jest to najnudniejsza płyta Voo Voo? Być może, ale za to jak pięknie nudzi!  | ‹From the Fire›
|
Stało się, oto prawdziwa reinkarnacja Led Zeppelin. Wielu próbowało zabrzmieć jak legendarny kwartet, ale niewielu udało się dojść do jego poziomu. Muzycy nie są może wielkimi wirtuozami, ale doskonale czują się w takim oldchoolowym graniu, natomiast wokalista brzmi niczym nieślubne dziecko Roberta Planta. Oczywiście członkowie Grety Van Fleet (prawie wszyscy noszący swojsko brzmiące nazwisko Kiszka) są dopiero na początku swej artystycznej drogi, o czym świadczy fakt, że „From the Fire” określają jako EP-kę, zapowiadającą debiutancki album. Niemniej te pół godziny idealnie spełnia swoje zadanie wehikułu czasu i przenosi słuchacza prosto do roku 1970, kiedy to ukształtował się hard rock.  | ‹Songs Of Love And Death›
|
Współpraca Johna Portera i Nergala jest jeszcze większym zaskoczeniem, niż wspólne płyty tego pierwszego z Anitą Lipnicką. Tym razem także wydaje się, że to Porter jest tą jaśniejszą stroną mocy. Niemniej po Nergalu nie spodziewałem się, że potrafi tworzyć utwory lżejszego kalibru niż w Behemocie, ale jednocześnie nie tracąc nic ze swojej mrocznej atmosfery. Doświadczenie i umiejętność układania zgrabnych melodii Portera w połączeniu z zaangażowaniem i profesjonalizmem Nergala dało rewelacyjny efekt, dzięki czemu trudno stwierdzić, który z panów jest „Me”, a który „That Man”. |