Opad szczęki również można uznać za gimnastykę…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Od czasu do czasu trafiają się filmy, w których podczas seansu pojawia się niepewność: czy aktorka – a rzecz dotyczy przeważnie kobiet – ma tak elastyczną twarz, czy też jednak wchodziły w grę jakieś efekty specjalne? Jeśli wchodziły – to w jakim celu, skoro nie ma to przesadnego uzasadnienia w fabule? A jeśli nie wchodziły, to… no cóż… Tylko pogratulować giętkości. Jednym z takich przypadków jest „Summer Camp”, zaskakująco nietuzinkowy i dynamiczny horror wyreżyserowany przez Alberto Mariniego, producenta trzech części „[Rec]” i scenarzystę „ Romasanty”. Spośród występującej w filmie czwórki głównych aktorów najmocniej rzuca się w oczy Jocelin Donahue, dziewczyna filigranowa, wielkooka i autentycznie dająca z siebie na planie wszystko. To właśnie jej mocno rozciągniętą twarz widać na kadrze. Warto rzucić okiem na „Summer Camp” nie tylko dla Donahue, i nie tylko dla jej równie uroczej koleżanki, Maiary Walsh, ale przede wszystkim dla więcej niż odrobiny adrenaliny, a także dla całkiem oryginalnej koncepcji zarazy. Fabuła filmu jest bowiem może i prosta – w końcu chodzi o próbę przeżycia czwórki opiekunów, którzy szykują się do nadchodzącego młodzieżowego turnusu w położonej na hiszpańskiej prowincji rezydencji – ale źródło infekcji, metodę jej rozprzestrzeniania się i sposób, w jaki wpływa na osoby nią dotknięte, trudno posądzić o wtórność. Jak do tego dodać bardzo przyzwoite tempo rozgrywki, sensownie skonstruowanych bohaterów i zauważalną dawkę oleiście czarnego humoru, otrzymujemy rozrywkę na zadowalająco wysokim poziomie. |