powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CLXXIV)
marzec 2018

Non omnis moriar: Kolejne oblicze rockowego kameleona
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj po raz siódmy niemiecka formacja Embryo.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹Rocksession›
‹Rocksession›
To nie jest tak, że Christian Burchard był artystycznym odpowiednikiem króla Midasa, który cokolwiek tknął, zamieniał w złoto. Na przestrzeni lat (w tej chwili nawet pięciu dekad) zdarzały mu się płyty słabsze, a nawet takie, które można by uznać za nieporozumienie. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że początek lat 70. ubiegłego wieku to prawdziwa erupcja talentu monachijczyka. Nawet jeśli niektóre produkcje mogły wzbudzać w tamtym czasie zastrzeżenia – jak chociażby „Father, Son and Holy Ghosts” (1972) – to z dłuższej perspektywy wypadają przyzwoicie. Mimo że do arcydzieł pokroju „Opal” (1970), „Embryo’s Rache” (1971) czy też „Steig Aus” (1973) trochę im brakuje. Gdzie na tym wykresie mieściłby się longplay „Rocksession”, ostatni z trzech nagranych pomiędzy grudniem 1971 a wiosną 1972 roku? Nie ma wątpliwości co do tego, że na jednej z najwyższych półek.
Materiał na płyty „Father, Son and Holy Ghosts” oraz „Steig Aus” zarejestrowany został w Monachium. By nagrać „Rocksession” zespół pofatygował się jednak daleko na północny zachód Niemiec – do położonej nieopodal Kolonii miejscowości Stommeln. Skąd ta nagła ucieczka ze stolicy Bawarii do Nadrenii Północnej-Westfalii? Jej przyczyną był jeden człowiek, legendarny dźwiękowiec i producent muzyczny Dieter Dierks, przez ręce którego – mówiąc oczywiście symbolicznie – przeszła w latach 70. cała krautrockowa czołówka. Miał on już wydatny wpływ na kształt dwóch pierwszych albumów Embryo, ale gdy nad nimi pracował był jeszcze wciąż początkującym inżynierem dźwięku, teraz wyrósł na postać pierwszoligową. Dla niego na pewno warto było przejechać tych kilkaset kilometrów. Zwłaszcza jeśli grupa chciała zabrzmieć jak rasowy rockowy band. A taki właśnie wniosek można wyciągnąć z tytułu krążka, który – co ciekawe – bardzo długo czekał na wydanie. Longplay (po raz drugi i ostatni z logiem wytwórni Brain na okładce) ujrzał bowiem światło dzienne dopiero w grudniu 1973 roku, ponad dwadzieścia miesięcy od wizyty w studiu.
Było to spowodowane twórczym rozmachem zespołu. „Rocksession” z różnych przyczyn musiało ustąpić miejsca innym płytom Embryo: nagranemu chwilę wcześniej (w marcu 1972) albumowi „Steig Aus” oraz zarejestrowanemu parę miesięcy później (w grudniu 1972 roku) – już w mocno przemeblowanym składzie – „We Keep On”. Na „Rocksession” usłyszeć można – z jednym wyjątkiem – tych samych muzyków co na wcześniejsze realizacji, czyli (nie licząc lidera): saksofonistę i skrzypka Edgara Hofmanna, pianistę Mala Waldrona, organistę Jimmy’ego Jacksona oraz dwóch basistów – Dave’a Kinga i Jörga Eversa; nową – choć nie do końca (bo pojawił się już na „Father, Son and Holy Ghosts”) – twarzą w grupie był gitarzysta Siegfried Schwab, który zajął miejsce Romana Bunki. Czy to właśnie zadecydowało o skręcie ku rockowi? Wątpliwe. Wszak Schwab był już wtedy niezwykle doświadczonym i cenionym gitarzystą jazzrockowym, z którego nieprzeciętnych umiejętności nadzwyczaj chętnie korzystał między innymi pianista Wolfgang Dauner. Może więc wyjaśnienie absencji Bunki jest dużo bardziej prozaiczne…
„Rocksession” to płyta – bez kilkunastu sekund – czterdziestominutowa. Znalazło się więc na niej dokładnie tyle muzyki, ile – bez obaw o utratę jakości dźwięku – dało się zmieścić. Zawartość podzielono na cztery kompozycje, w powstaniu których największy udział miał Burchard, nieco mniejszy tylko Waldron i Schwab, jeszcze mniejszy natomiast Jackson i Hofmann; z kolei King i Evers ograniczyli się jedynie do roli odtwórców muzyki stworzonej przez kolegów. Płytę otwiera najkrótszy w całym zestawie, tym samym pełniący funkcję introdukcji, utwór „A Place to Go” (autorstwa Christiana). Służy on przede wszystkim zaprezentowaniu solistów; stąd krótkie, ale charakterystyczne partie solowe skrzypiec (orientalizujących), gitary elektrycznej (z efektem wah-wah), wreszcie dialog organów z fortepianem elektrycznym. Wszystko świetnie się zazębia, a całość – sukcesywnie rozkręca, prowadząc do… – i to jest jedyny zaskakujący moment – …wyciszenia. Widocznie taka była koncepcja i nie ma większego sensu, zwłaszcza po czterdziestu pięciu latach, polemizować z ówczesnym wyborem lidera Embryo. W każdym razie w kontekście tego, co pojawia się później, to wyciszenie pasuje średnio.
Funkcję kompozycji rozwijającej wątki z „A Place to Go” przejmuje „Entrances”. To w zasadzie ponad piętnastominutowa zespołowa improwizacja, której granice są jednak dość ściśle określone, a instrumentaliści – mimo pewnych zakusów – starają się ich nie przekraczać. Na straży tego stoi Burchard i towarzyszący mu basista (z opisu płyty nie wynika, który to – Amerykanin czy Niemiec); z drugiej strony, narzucając funkowy groove, tworzą oni świetną glebę dla artystycznych poszukiwań i eksperymentów. Dzięki temu pozostali mają znacznie więcej czasu dla siebie; raczą więc słuchaczy kolejnymi solówkami (vide Jackson, Waldron, Hofmann na saksofonie), ewentualnie wchodzą w bliskie interakcje ze sobą (jak chociażby Siegfried z Malem). Pozostali w tym czasie schodzą na plan drugi, zagęszczając dźwiękowe tło. Dieter Dierks z kolei dba o to, aby wszystko było absolutnie czytelne (słyszalne), co też zapewne nie należało do zadań łatwych. Ale to głównie dzięki jego „uchu” zarówno „Entrances”, jak i następujące po nim – już po przełożeniu winylowego krążka na stronę B – „Warm Canto” zaskakuje selektywnością brzmienia.
„Warm Canto” to druga z improwizacji zespołowych, tym różniąca się od swojej poprzedniczki, że o pięć minut krótsza, ale – przede wszystkim – że muzycy większy nacisk kładą w niej na konkretne melodie. Z drugiego planu docierają początkowo delikatne dźwięki skrzypiec i fortepianu elektrycznego – to one pierwsze poddają motyw, który następnie rozwijany jest przez solistów (po kolei Jacksona, Hofmanna i Schwaba). Ba! w finale swoje „trzy grosze” postanawia dołożyć jeszcze Burchard, sięgając po swój pierwotny instrument, czyli wibrafon. W wieńczącym „Rocksession” numerze „Dirge” (pod którym podpisali się Christian, Mal i Siegfried) Embryo zmierza odważnie w stronę rocka progresywnego. Ale to progres bardzo stonowany, nastrojowy. Żaden z muzyków nie odczuwa pokusy wybicia się ponad pozostałych; idealnie ze sobą współpracują, przekazując kolejno „pałeczkę” jeden drugiemu. To musiało być dla znających wcześniejszą dyskografię Embryo fanów pewnym zaskoczeniem. Jeśli ktoś miał bowiem w pamięci psychodeliczne szaleństwo „Opalu”, azjatyckie inklinacje „Father, Son and Holy Ghosts” czy jazzrockowe zapędy „Steig Aus” – mógł przecierać oczy / uszy ze zdumienia. Burchard i jego koledzy zaskoczyli po raz kolejny. I wcale nie ostatni.
Skład:
Mal Waldron – fortepian elektryczny
Jimmy Jackson – organy
Edgar Hofmann – saksofon, skrzypce
Siegfried Schwab – gitara elektryczna
Dave King – gitara basowa
Jörg Evers – gitara basowa
Christian Burchard – perkusja



Tytuł: Rocksession
Wykonawca / Kompozytor: Embryo
Data wydania: 1973
Wydawca: Brain
Nośnik: Winyl
Czas trwania: 39:47
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
W składzie
Utwory
Winyl1
1) A Place to Go: 04:08
2) Entrances: 15:37
3) Warm Canto: 10:08
4) Dirge: 09:43
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

129
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.