– Powiedział, że jego zdaniem spoko, ale chciałem, żebyś ty też to zobaczyła. Przemyśl to, dobrze? Masz wyczucie do takich rzeczy. Obiecałam mu, że się nad tym zastanowię. Jak się zabija fokę? Wieczorem znów siedziałam na brzegu w Salthill, wyciągając przed siebie nogi, aż buty prawie dotykały wody. Patrzyłam na kutry. Krawędź burt była wysoko, od wody dzieliło ją przynajmniej półtora metra. Skąd wzięły się te foki? Gdyby zabito tylko jedną naraz, założyłabym, że morderca trafił na nią przypadkiem, że zaplątała się w sieci i razem z nimi została wciągnięta na pokład. Ale dwie? To nie mógł być przypadek. Musiał odszukać je specjalnie, pewnie na jakiejś wysepce, gdzie lubiły odpoczywać. Foka na lądzie porusza się mniej więcej tak szybko, jak człowiek idzie pieszo. Głowy nie były uszkodzone, ten, kto to zrobił, chciał, żeby były zachowane jak najlepiej. Nie uderzył tych zwierząt. Mógł je zastrzelić, mierząc w kręgosłup, albo po prostu trafić kilka razy i czekać, aż się wykrwawią. Mógł skoczyć im na plecy i poderżnąć im gardła. Zatrzymałam się na tej myśli. Gdyby po prostu podpłynął do wyspy… musiałby rzucić kotwicę, podpłynąć do brzegu małą łódką czy pontonem i wyjść, tak jak ja wczoraj. Foki by się wystraszyły. Wbiegłyby do wody. Biegłyby tak jak zawsze, jak śmieszne, skaczące, tłuste gąsienice, niespecjalnie szybko, ale by zdążyły. Może podpłynął z innej strony, a może czekał na nie już na miejscu. Może miał broń. Dotknęłam wody czubkiem buta, poruszyłam, aż się zmąciła. A może było ich tam więcej. Gdy wracałam, mój nowy znajomy, Brian, krzątał się po pokładzie statku. Zatrzymałam się i zaczekałam, aż skończy zwijać cumy i odwróci się w moją stronę. – Dzień dobry! Wyglądał na zaskoczonego, ale zaraz się uśmiechnął. Tym razem uprzejmie wykręciłam się od zaproszenia na herbatę. – Szukam kutra – dodałam. Przypomniałam sobie nazwę łódki, przy której poprzednio widziałam Fionna. – „Duma Claddagh”. Jest tutaj? – A, stary Derrick? Nie, nie ma go. Wypłynął łowić. – Kiedy? – Nie wiem. Rano. Chyba był rozczarowany, że nie może mi pomóc, bo podrapał się w głowę, a potem poprawił czapkę z daszkiem, która zjechała mu na ucho. – Wie pani co? Niech pani zostawi wiadomość u Jima Rooneya. Dziś miała pani pecha, ale Derrick teraz coraz rzadziej łowi w morzu, zdrowie już nie to. W soboty najczęściej pływa wędkować z turystami. Ta budka, tam na rogu. Organizują rejsy. Widzi pani? Cofnęłam się przecznicę, do białego budynku zapraszającego na rejsy, łowienie i wędkowanie; tego samego, z którego kilka dni temu wypożyczyłam sobie ponton. Oczywiście nie zostawiłam wiadomości, przez dłuższą chwilę stałam tylko przed witryną wypełnioną zdjęciami reklamującymi udane połowy. Na jednym zdjęciu widać było czterech ludzi, w różnym wieku i szeroko uśmiechniętych. Wszyscy trzymali na rękach jednego, kilkumetrowego rekina błękitnego. Zdjęcie musiało być stare, co najmniej z zeszłej dekady, bo Fionn nie miał tam więcej niż piętnaście lat. Był niższy od pozostałych i jako jedyny się nie uśmiechał. Marszczył brwi i wysuwał szczękę, jakby bardzo próbował wyglądać na pewnego siebie. Od portu powiał wiatr; w powietrzu mocno zapachniało rybami. Minęło kilka dni i znów miałam na nie ochotę. Bar McDonough’s dosłownie pękał w szwach. Stojąc w kolejce, czułam, jak ślina napływa mi do ust od samego zapachu. Zawsze lubiłam świeże ryby, prosiłam o nie nawet wtedy, gdy inne dzieciaki chciały hamburgery. Surowe ryby i panierowane, smażone na tłuszczu i obtoczone w bułce, w ogóle nie pachniały tak samo, ale nauczyłam się kojarzyć jedno i drugie z nadchodzącym jedzeniem. Przy takim ruchu nie było sensu polować na stolik, zwłaszcza jeśli przyszło się samemu, więc poprosiłam zestaw na wynos. Sprzedawca miał na piersi plakietkę z napisem „Uczę się” i zapakowanie zamówienia trwało dwa razy dłużej niż zwykle. Ludzie wokół mnie przychodzili i odchodzili. Minęło dobre dziesięć minut, zanim odebrałam swoją paczkę, a wtedy przy wejściu zobaczyłam Fionna. Rozglądał się wokół, jakby chciał się wycofać, niepewny, czy rzeczywiście ma ochotę mierzyć się dziś z takim tłumem. Wciąż miał na sobie tę samą flanelową koszulę, w której czyścił akwaria, jakby nie miał czasu się przebrać. Czasem go tu widywałam, podobnie jak każdego znajomego z pracy. Normalnie pewnie uśmiechnęłabym się do niego, a on odpowiedziałby skinieniem głowy. Może uniósłby rękę, gdyby miał dobry dzień. Ale wciąż pamiętałam, co usłyszałam od Fergusa, i uznałam, że najwyższy czas z nim pogadać. – Cześć. – Kiara? Eee…. Czołem! Był zaskoczony, ale przestał się rozglądać. – Ale tłok, co? Pokiwał głową. – Czekałam dwadzieścia minut. To już chyba lekka przesada, co nie? Wymruczał coś przez zaciśnięte wargi, co równie dobrze mogło znaczyć „tak”, „może”, „skoro tak mówisz”. Wciąż nie próbował ani stanąć w kolejce, ani wyjść, jakby moja obecność unieruchomiła go w połowie decyzji. Uniosłam torbę. – Jeśli chcesz, możemy się podzielić. To za dużo dla jednej osoby. Za dużo dla mnie jednej, ale Fionn był wyższy o głowę nawet od Fergusa. Wyglądał, jakby sam mógł zjeść całą porcję i nawet tego nie zauważyć. Zerknął w stronę drzwi, jakby rozważał, a potem pokiwał głową. – Chodźmy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z początku chciałam usiąść nad zatoką, na murku, za przystanią jachtową i muzeum miejskim, ale pogoda była ładna, a wokół za dużo ludzi, więc przez chwilę rozglądałam się na boki, a potem zbiegłam po schodach na sam dół. Można tam było usiąść na jakimś głazie, często tak robiłam i długo patrzyłam, jak woda wyciąga przed siebie szare języki, liżąc kamienisty brzeg. Fionn nie pytał, dokąd idziemy, po prostu poszedł za mną, o kilka kroków w tyle. Na wschodzie niebo było różowe i zamglone, po drugiej stronie żółte jak masło, pośrodku chłodne i niebieskie. Brudny zachód słońca zwiastował nadchodzący front. Przelatujący samolot zostawił na nim białawą smugę. Rozwinęłam dużą papierową torbę, wyjęłam tekturowe pudełko ze smażoną rybą, potem frytki zawinięte w szary papier. Ryba była soczysta i pyszna. Frytki parzyły podniebienie. Nie rozmawialiśmy przez dobrych parę minut, aż w końcu zabiliśmy pierwszy głód. – Tak sobie pomyślałam – odezwałam się – że warto by się kiedyś spotkać. W pracy jakoś nie ma okazji, poza przerwą na lunch, a ty zawsze wychodzisz gdzieś sam. Pracujemy razem już tyle czasu, a prawie nie rozmawiamy. Nie było to jakieś wyjątkowe, bo Fionn nie rozmawiał z nikim, ale nie przypomniał mi o tym, tylko wzruszył ramionami. – Jakoś tak wyszło. – Jesteś z okolicy? – Z Claddagh. – Też przyjechałeś tu na studia? – Nie byłem na studiach. – Do pracy? – Aha. – Czemu akurat akwarium? – To dobra praca. Rozmowa z Fionnem to była ciężka robota. Fergus przez ten czas opowiedziałby mi już historię swojego życia, dwa razy. – Widziałam cię – zagadnęłam po chwili, oblizując palce z soli. – Parę dni temu. W porcie. Na chwilę znieruchomiał z ręką w torebce frytek, ale nie odpowiedział. – Fergus strasznie się tym zdziwił – dodałam, mając nadzieję, że może w końcu powie coś więcej. – Fergus za dużo paple. – Czy ja wiem? Nie chciał powiedzieć, dlaczego to dziwne. Spojrzałam na niego wyczekująco. – I co? Dlaczego? Chyba nie robisz nic nielegalnego? Niebo było teraz ciemnogranatowe, na zachodzie unosił się księżyc w mglistej, pomarańczowej aureoli, od wschodu napływały gęste chmury, jasne na granatowym tle. Nagle to ja poczułam się głupio, bo bardzo nie spodobała mi się myśl, że Fionn mógłby robić coś nielegalnego. Na moment podniósł wzrok, więc byłam pewna, że widział moją minę i że nie wytrzyma, że w końcu coś powie. – Nie. – To co tam robiłeś? – Pojechałem pogadać. – Z kim? – Z jednym facetem. – Z tego kutra, „Duma Claddagh”? |