Przez sporą część filmu odnosi się wrażenie, że powstał on tylko z jednego powodu – by Emir Kusturica mógł napawać się wdziękami Moniki Bellucci.
Przez sporą część filmu odnosi się wrażenie, że powstał on tylko z jednego powodu – by Emir Kusturica mógł napawać się wdziękami Moniki Bellucci. Co jest zresztą jak najbardziej zrozumiałe, albowiem Włoszka wciąż wygląda na ekranie zjawiskowo. Szkoda tylko, że tym razem ma właśnie przede wszystkim świetnie wyglądać, ponieważ z punktu widzenia aktorskiego występ w „Na mlecznej drodze” wielkim wyzwaniem dla niej nie był. Dużo więcej miał do zaprezentowania sam Kusturica, który nie tylko napisał scenariusz i wyreżyserował obraz, ale wcielił się także w głównego bohatera, mleczarza Kostę. Akcja rozgrywa się w połowie lat 90. w Bośni, gdzie wciąż jeszcze trwa krwawa wojna. Kosta – niegdyś muzyk w orkiestrze – teraz zajmuje się przede wszystkim dowożeniem mleka żołnierzom. Każdego dnia, narażając życie, przemierza na swoim mule kilka kilometrów do wsi i z powrotem. Ale szczęście zdaje się sprzyjać mu wyjątkowo, kule się go bowiem nie imają. Zakochana w Koście piękna i wysportowana Milena (gra ją Sloboda Mićalović) planuje wyjść za niego; ślub ma odbyć się tego samego dnia, co wesele jej brata Žagi (w tej roli Predrag Manojlović), bohatera wojennego z Afganistanu, któremu z kolei siostra wybrała na żonę urzekającą urodą Włoszkę (Monica Bellucci). Zobaczywszy ją, Kosta traci dla niej głowę. Nie wie jednak, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za wzajemną sympatię… Ile w tym sensu? Rozbierając scenariusz na czynniki pierwsze – niewiele. Ale, jak można sądzić, Kusturicy nie zależało na tym, aby stworzyć fabułę, w której ciąg przyczynowo-skutkowy zdarzeń zachwycałby logiką i oryginalnością. Dlatego też wplótł w akcję wiele elementów baśniowych (vide sokół, wąż, pszczoły w starym drzewie), pozwalających mu przy okazji na wyciąganie bohaterów co rusz z poważnych tarapatów. Stylistycznie „Na mlecznej drodze” jest przedziwnym amalgamatem spaghetti westernu spod znaku Sergia Leone i „wietnamskiego” filmu wojennego z tragikomiczną historią miłosną (i pewną ideą zaczerpniętą z „
Wyspy” Pawła Łungina). A wszystko to zostało na dodatek przyprawione typowym dla Kusturicy bałkańskim szaleństwem, znanym chociażby z „Undergroundu” (1995) czy „Czarnego kota, białego kota” (1998). Wrażenie to pogłębia jeszcze skoczno-taneczna etniczna muzyka, której autorem jest syn reżysera, Stribor, udanie wbijający się tym samym w buty pozostawione przez Gorana Bregovicia. Wielbiciele twórczości autora „Czasu Cyganów” (1988) będą zapewne z jego najnowszego dzieła zadowoleni, fani Moniki Bellucci także narzekać nie powinni. A pozostali? Cóż, jeśli wytrzymają pierwsze trzydzieści minut, jest szansa, że dotrwają do końca. Nie można im jednak z góry zagwarantować pełnej satysfakcji.