Od początku było wiadomo, że problemem „Infinity War” (wybaczcie, polska wersja tytułu gryzie mnie w mózg) będzie nadmiar postaci, z których każda powinna dostać swoje pięć minut. Oczywiście grozi to tym, że żadna nie zostanie wygrana porządnie, a kilka potencjałów się zmarnuje. I tak też się stało. Ale to jeszcze nie jest najgorsze.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Już po seansie „Doktora Strange’a” wiedziałam, że w kolejnych filmach dziury logiczne będą jeszcze większe, niż jest to ogólnie przyjęte w kinie superbohaterskim. O ile bez problemu mogę przejść do porządku dziennego nad faktem, że ciężko ranny Tony konstruuje sobie latającą zbroję w jaskini z kawałków złomu, o tyle wprowadzanie możliwości cofania czasu zabija jakąkolwiek logikę. Oraz dramatyzm, bo skoro można w ten sposób ożywić kogoś, kto zginął, to jak widz ma się przejmować śmiercią postaci, choćby i najbardziej dramatyczną? (nawiasem mówiąc, przez pierwszy kwadrans byłam święcie przekonana, że oglądamy sen albo deliryczną wizję któregoś z bohaterów). Trudno coś konkretniejszego powiedzieć bez zdradzania kluczowych faktów – w każdym razie istnienie przedmiotów, które mają praktycznie nieograniczoną moc, jest w stanie zamordować każdą fabułę. A także spowodować lawinę pytań, że skoro przedmiot X potrafi Y, to dlaczego dana postać nie skorzystała z tego od razu, zamiast użerać się z przeciwnikami, albo dlaczego w jednych scenach wykorzystuje swoją moc, a w innych jakoś nie. Podobnie jest z nazbyt potężnymi postaciami (dlatego w uniwersum Supermana istnieje kryptonit): jeśli wiadomo, że bohater pokona każdego, to walki z jego udziałem stają się nudnym festiwalem naparzanek. Rzecz jasna, nie oczekuję, że w kinie superbohaterskim naparzanek nie będzie, ale niech one mają jakiś sens! Albo na poziomie emocjonalnym (jak w „Wojnie bohaterów”), albo chociaż efektowną choreografię. Tymczasem już w zwiastunie bitwa z czterorękimi potworami bardzo negatywnie kojarzyła mi się z bitwą na Naboo w „Mrocznym widmie”. Seans tylko to potwierdził. No i rozbicie akcji na wiele oddalonych od siebie planów-planet zdecydowanie jej szkodzi. W kulminacyjnej scenie pierwszych „Avengersów” również przeskakiwaliśmy od bohatera do bohatera, jednak wszyscy działali niedaleko siebie: na helicarrierze albo w obrębie kilku kwartałów Nowego Jorku. No i oczywiście postaci było znacznie mniej. W „Infinity War” nawet widz dobrze znający poprzednie filmy może mieć wrażenie pewnego chaosu – nie wyobrażam sobie, co pojmie osoba zupełnie świeża. Chyba po prostu poogląda ładne efekty specjalne. Jest to, oczywiście, odwieczny problem filmów rozciągniętych na kilka części, jednak tu występuje z wyjątkową jaskrawością. Problemem mnogości postaci jest, niestety, ograniczenie możliwości pokazania jakichś głębszych interakcji. Co mnie szczególnie rozczarowało, twórcy nawet nie próbowali rozwiązać konfliktu między Tonym a Kapitanem, w zamian oferując nam… rodzinne zaszłości Thanosa i Gamory. Zapewne miał to być pomysł na pokazanie wielowymiarowości postaci głównego antagonisty. Nie powiem, nawet się udało, ale czemu kosztem innych, ważniejszych bohaterów? Thanos zresztą to osobny problem. W „Spider-Man: Homecoming” pokazany został przeciwnik, który ma powody do takiego, a nie innego działania (zamiast standardowego „muaahahaha, przejmę władzę nad światem!”) i wygląda, jakby również tutaj twórcy starali się Tego Złego pogłębić i dać mu sensowną motywację. Sensowną, oczywiście, tylko z jego punktu widzenia, ale w każdym razie mnogość scen, w których z masowego i sadystycznego mordercy nagle wychodzi dobry wujek, wprawiła mnie w pewne pomieszanie. Przy czym nie są to nagłe zmiany nastroju szaleńca, tylko wyraźnie integralna część osobowości. Miłość Nataszy i Bruce’a (której nagłe objawienie się w „Czasie Ultrona” nie zachwyciło większości widzów) została sprowadzona do „cześć”. Zamiast tego mamy romans Wandy z Visionem, co prawda będący logiczną kontynuacją ich zachowania w „Wojnie bohaterów”, ale jednak zbyt odwracający uwagę od istotnych rzeczy. Choć tu nie jestem obiektywna, bo postać Wandy od początku jej pojawienia się w „Czasie Ultrona” uważam za kiepsko zagraną i pozbawioną krztyny charyzmy. Natomiast coraz bardziej podoba mi się Tom Holland, bardzo przekonujący jako tyleż entuzjastyczny, co nieco zagubiony nastolatek. Robert Downey Jr jak zwykle kradnie każdą scenę, w której się pojawi, reszta aktorów właściwie nic sensownego nie ma do zagrania, a szkoda. Mocną stroną filmu jest jak zwykle humor – i choć momentami nieco zbyt drastycznie zderza się na przykład pyskatość Rocketa z autentycznym bólem Thora, to jednak jest wiele świetnych momentów. Znakomicie zostaje rozegrane zamiłowanie Petera Parkera do popkultury oraz hulkowość Bannera. Komentarze Starka to klasa sama w sobie. Tym optymistycznym akcentem kończę, szykując się na drugi seans. Po którym być może w jakichś kwestiach zmienię zdanie.
Tytuł: Avengers: Wojna bez granic Tytuł oryginalny: Avengers: Infinity War Data premiery: 26 kwietnia 2018 Rok produkcji: 2018 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, fantasy, przygodowy Ekstrakt: 70% |