Semen nie mógł oderwać od niej oczu. Miała pięknie haftowaną białą farbankę i ciemny, także haftowany łajbik. Włosy kryła pod białą chustką. A oczy? Jakiego koloru ma oczy? Nie zauważył. Patrzył, jak z rodzicami oddala się od cerkwi. Bał się odejść, żeby nie przegapić jej powrotu, więc po prostu usiadł na trawie i czekał. Minęli wiadukt w Chotomowie, skręcili z drogi asfaltowej w boczną ulicę, wybrukowaną kostką Bauma. – Ta ciocia to jest od strony twojej mamy czy taty? – zapytała Anna. – Teresa jest rodzoną siostrą mojego taty, najmłodszą. Jest ode mnie starsza o niecałe dziesięć lat. Jak mieliśmy z siostrą po kilka lat i przychodziliśmy do babci, to straszna ciotunia wybiegała z domu z miotłą i wymachując nią krzyczała: wynocha, po co tu przyszliście, marsz do domu! Podobno taki żarcik. Baliśmy się jej jak ognia. Ale to minęło. Zobaczysz, jest fajna. Bruk się skończył, samochód zaczął podskakiwać na dziurawej drodze. – Zwolnij, zęby sobie powybijamy! – krzyknęła Anna. – Ale dziury! – Zęby to nic, żeby tylko nie urwało się koło – śmiał się Marek. – Tu zawsze są takie dziury. Ciocia Teresa czekała na nich na ganeczku. Przywitała serdecznie Marka, uśmiechnęła się miło do Anny. – Aniu – powiedziała – słyszałam, że Marek jest w tobie zakochany bez pamięci. Ale nie dziwię mu się, gdybym była facetem… – Kto rozsiewa takie wieści? – zaśmiała się zarumieniona dziewczyna, która z miejsca polubiła psotną ciocię Marka. Rozsiedli się na ocienionym tarasie. Upał zdawał się tu mniejszy. Teresa podała kawę i drożdżówki swojego wypieku. Rozmawiali o tym i owym, jak zwykle, gdy ludzie spotykają się pierwszy raz. I gdy tak sobie gawędzili, na piętrze domu rozległa się śpiewana jasnym głosem piosenka: Jichaw kazak na winoońku, Praszczaw swaju diełczinooońku… – A któż to tak wyśpiewuje, to po rosyjsku? – zapytał Marek. – Po ukraińsku. To Oksana, sprząta u nas raz na tydzień – odpowiedziała Teresa. – Hej, Oksana, wyjrzyj na chwilę, przywitaj się. Z okna wychyliła się roześmiana buzia dziewczyny. – Dzień dobry – zawołała i znikła. – Ojej, a wiecie, że ja też jestem trochę Oksana? – zapytała Anna. – To moje drugie imię. – Masz ukraińskich przodków? – spytał Marek. – Nie, polskich – odpowiedziała Anna. Po chwili dodała: – Ale także francuskich. A moja babcia… – zawahała się nagle – moja babcia była z Bojków, urodziła się w Bieszczadach. – Z Bojków? – zainteresowała się Teresa. – Co to znaczy? – Bojkowie żyli w Bieszczadach. Od zawsze. – Myślałam, że tam mieszkali Ukraińcy. – Nie, nie, na pewno nie byli Ukraińcami. – Ha! – zawołał Marek. – Lasy, góry, połoniny! Już wiem, jesienią pojedziemy w Bieszczady szukać twoich korzeni! – Oj, przestań, szukaj sobie swoich korzeni, moje zostaw w spokoju – burknęła zirytowana Anna. – Aniu, nie złość się, moglibyśmy pojechać na początku października, podobno Bieszczady są przepiękne w tym czasie. We wrześniu nie mogę, obiecałem Radkowi pomóc trenować łebków. – A studia? – Semestr dopiero się zacznie, nic ważnego nie zrobią w pierwszym tygodniu. Marek nie odpuścił, zapalił się do tego wyjazdu i tak długo przekonywał Annę, aż się zgodziła. Przygotował się: zgromadził mapy, pożyczył i przeczytał książkę „Łemkowie” o wysiedleniach z 1947 roku – chociaż dziewczyna uparcie twierdziła, że Łemkowie i Bojkowie to zupełnie co innego, bo podobno tak mówiła jej babcia. No to jeszcze Marek w Internecie przeszukał strony o Bojkach, o ich folklorze, o akcji „Wisła”. Zamówił cztery noclegi w Berezce, w pensjonacie Bieszczadzki Orzeł. I oddał swojego stareńkiego opla do przeglądu. Bieszczady płonęły w świetle październikowego słońca. Drzewa migotały wszystkimi odcieniami czerwieni, zieleni, żółci i brązu. Anna i Marek jechali samochodem od Wołkowyi w kierunku wsi Rajskie. Poprzedniego dnia byli w Łopience, a właściwie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się ta wieś. Widzieli odbudowaną w latach dziewięćdziesiątych i w początkach XXI wieku murowaną cerkiew. Świątynia stojąca na całkowitym bezludziu zrobiła na nich niesamowite wrażenie. A kiedyś Łopienka liczyła kilkuset mieszkańców. Teraz jest tam pusto. Tylko na początku października, na odpust, przychodzą tłumy. Tym razem Anna i Marek postanowili dotrzeć do Tworylnego, kolejnej wsi-widma, w której nie mieszka obecnie nikt, nie ma ani jednego całego budynku. W Rajskiem, tuż przed mostem na Sanie, skręcili na południe. Droga, jeszcze ciągle asfaltowa, robiła się coraz gorsza. Wąska na dwa, trzy metry, pełna dziur, nie pozwalała jechać z prędkością większą niż trzydzieści kilometrów na godzinę. Po jakichś trzech kilometrach dotarli do kolejnego mostu. Przy wjeździe stał znak zakazu, droga w prawo też była zagrodzona, prosto prowadziła dróżka, ale na niej, w odległości pięćdziesięciu metrów, również stał szlaban. Koniec jazdy samochodem. Tu też pustkowie, ani jednego pojazdu, ani jednego człowieka. Zostawili samochód z boku, na skrzyżowaniu, zrobili kilka zdjęć, zamoczyli nogi w Sanie i ruszyli przed siebie. Semen pożegnał się ze starszym watahą, który siedział w kolibie przez całe lato, pilnując wołów należących do gospodarzy z Tworylnego, i zawołał swego brata Mykołę. Młody badział się gdzieś w krzakach. We dwóch oddzielili trzy woły od stada. Semen miał je zaprowadzić na jarmark w Lutowiskach, który odbywał się, jak co roku, w połowie października. Korzystna sprzedaż dałaby całej rodzinie szansę na względnie dostatnie życie do przyszłego lata. Pozostałe woły należały do innych gospodarzy ze wsi. – Wracaj do domu – powiedział do brata. – Będę z powrotem za cztery dni. Patrzył jak Mykoła zbiega ze szczytu Tworylczyka w kierunku domu. Poradzi sobie – pomyślał. – Ma już piętnaście lat, to niedaleko, zresztą co mu się może stać. Dwudziestoletni Semen po śmierci ojca, przed dwoma laty, został głową rodziny, a Mykoła był jego oczkiem w głowie. W ich domu, prócz mamy, była jeszcze bliźniaczka Mykoły, Marija, jego ukochana siostra. Kiedy brat zniknął w gęstwinie, Semen popędził woły w kierunku Krywego. Szły powoli, niechętnie, oglądając się za siebie, pewnie wolałyby zostać z resztą stada. Drogę do wsi, trzy kilometry, przeszli w dwie godziny. W Krywym wielu Hyrniaków wysiadywało przed swymi chyżami, grzejąc się w słabym świetle przedwieczornego październikowego słońca. Z podziwem popatrywali na jego dobrze odpasione woły. – Do Lutowisk? – pytali. – Dostaniesz niezłe pieniądze. – Oby, będzie jak Bóg da. Droga, z początku dobrze widoczna, po dwustu metrach praktycznie znikła wśród chwastów, wysokich na człowieka żółtych kwiatów i trawy. Potem wkroczyli na odcinek z błockiem do kostek. Rzeka odpłynęła gdzieś w lewo, dookoła szumiał las, poczucie pustki stało się jeszcze bardziej dojmujące. Weszli na pagórek, gdzie na szczęście zrobiło się bardziej sucho, zeszli w dół, ścieżka prowadziła tutaj znowu w kierunku Sanu i teren ponownie zrobił się bagnisty. Z lewej połyskiwała rzeka i za chwilę dotarli do drogi pełnej błota, prowadzącej pomiędzy drzewami prosto do wody. Przeskakując z kamienia na kamień, zeszli na brzeg. – Tu chyba był bród – powiedział Marek. – Popatrz, z drugiej strony jest wyjazd, a głębokość rzeki w tym miejscu nie przekracza pół metra. Nad rzeką stała rachityczna ławeczka. Usiedli, grzejąc się w słonku. Podziwiali widok, jaki roztaczał się przed nimi. San skrzył się i migotał, a po drugiej stronie wznosiły się strome lesiste zbocza Otrytu przystrojone w jesienne barwy wszelkich odcieni. Było już dobrze po południu, gdy Semen z wołami przeprawił się brodem na drugą stronę Sanu. Wlekli się jeszcze przez godzinę, zaczęło się ściemniać, przed nimi piętrzył się grzbiet Otrytu. Dotarli do małej polanki. – Wystarczy na dzisiaj, tu zanocujemy – pomyślał. Nazbierał trochę gałęzi i sklecił ogrodzenie z patyków. Wiedział, że woły uszanują tę wątłą zagrodę, zresztą były zmęczone i od razu legły w miękkiej trawie. Rozpalił małe ognisko, położył się, przykrył kocem. Postanowił czuwać przez całą noc. To by dopiero było, gdyby jakieś zabłąkane wilki zabiły mu wołu! I rzeczywiście, w środku nocy z daleka słyszał wycie na stokach góry. Trochę też bał się duchów, diabłów i leśnych stworków. Ale nic się nie wydarzyło. Co jakiś czas wstawał i dokładał drewna do ogniska. |