 | ‹Hot Fuzz: Ostre psy›
|
70. Hot Fuzz: Ostre psy(2007, reż. Edgar Wright) „Hot Fuzz” to druga część nieformalnej trylogii „Trzech smaków Cornetto”. W tej odsłonie Wright i jego współpracownicy eksplorują gatunkowe terytorium wyznaczane przez policyjne kino akcji, takie jak „Bad Boys”, „Zabójcza broń” czy „Na fali”, z domieszką horroru typu slasher. Głównym bohaterem filmu jest Nicholas Angel (Simon Pegg), gliniarz tak skuteczny i obowiązkowy, że jego przełożeni postanawiają wysłać go na prowincję, ponieważ w porównaniu z nim cały posterunek wygląda źle. Trafia do miasteczka Sandford, pozornie idyllicznego i nieszkodliwego, które jednak kryje w sobie wiele tajemnic. Konfrontacja Angela z jego mieszkańcami i ich osobliwym stylem życia stanowi podstawowe (i obfite) źródło humoru, a wraz z rozwojem fabuły pojawia się coraz więcej elementów gatunkowych i bezpośrednich cytatów. Oprócz znakomitych gagów i pomysłowych nawiązań do popkultury, „Hot Fuzz” zawiera także serię spektakularnych sekwencji akcji, bardzo zabawnych ze względu na scenerię i uczestników, ale jednocześnie wyreżyserowanych ze swadą godną prawdziwych mistrzów. Edgar Wright to niewątpliwie reżyser komediowy, lecz w przeciwieństwie do wielu współczesnych mu twórców poświęca uwagę nie tylko odpowiedniej sekwencji żartów i zabawnych dialogów, chociaż tych wcale nie brakuje, ale także strukturze scenariusza, konstrukcji bohaterów i niuansom filmowej formy. Jego dzieła wyróżnia niezwykła dbałość o szczegóły: ujęcia są dokładnie skadrowane i zainscenizowane, co pozwala na stosowanie czysto wizualnego humoru, dynamiczny montaż nadaje całości wręcz muzyczny rytm, a poszczególne gagi, hołdy dla konkretnych tekstów popkultury i one-linery powracają w rozmaitych konfiguracjach, tworząc sieć wewnętrznych i zewnętrznych odniesień.  | ‹Zodiak›
|
69. Zodiak(2007, reż. David Fincher) Kolejny po „Siedem” kryminał o nieuchwytnym seryjnym mordercy, tym razem oparty na faktach. Fincher niezmiennie porusza się w ramach kina gatunkowego, wykraczając równocześnie poza gatunkowe konwencje i ograniczenia. Z jednej strony oglądamy zajmującą intrygę kryminalną, w której para detektywów (grający życiową rolę Mark Ruffalo i znany z „Ostrego dyżuru” Anthony Edwards) stara się ująć nieuchwytnego mordercę, z drugiej – równolegle toczące się śledztwo dziennikarskie. Twórcę „Podziemnego kręgu” ponad wszystko inne interesuje to, jaki wpływ na bohaterów wywiera niemożność rozwiązania zagadki Zodiaka. Dla jednych kończy się to odsunięciem od sprawy (para policjantów), dla innych popadnięciem w szaleństwo (postać Downeya Jr.). Intrygujący oprawą plastyczną i znakomicie dobraną muzyką, niepokojący mrocznym klimatem i pesymistycznym przesłaniem „Zodiak” potwierdza, że Fincher jest jednym z najciekawszych współczesnych autorów filmowych.  | ‹Za wszelką cenę›
|
68. Za wszelką cenę(2004, reż. Clint Eastwood) Jeden z baaardzo niewielu filmów z „happy middle"-em. Moralitet o nieśmiertelnych, bardzo często słyszanych słowach: gdybym choć raz… Opowieść o biednej, samotnej, trochę smutnej dziewczynie, która zjawia się w klubie dla bokserów, bo walka na pięści to jedyne, co jej naprawdę wychodzi i w czym czuje się dobra. Jedyny dar natury, jedyny skarb od Boga, jedyna szansa na coś więcej w życiu to to, co drzemie w jej ramionach. Powoli wędruje na szczyt, zarabia duże pieniądze. Widzi już promienność uśmiechu losu, świat nabiera barw. I wtedy Clint Eastwood zarzuca w czorty jedną z wielu opowieści o tym, że jak się bardzo, bardzo chce, to marzenia się ziszczają, by uraczyć nas tragedią. Niefortunny upadek, dziewczyna łamie kark. W mgnieniu oka Warta Milion Dolców Dziecinka traci wszystko, co osiągnęła. Tracić nie przestaje. Traci nadzieję, traci także co, co wcześniej miała, bo trzeba jej amputować obumarłe nogi. Druga część filmu to żadna nowość, bo melodramatyczne historie są dla kina dawno już rozwałkowanym na wszystkie strony standardem. Pewnie dlatego właśnie mimo wszystko może trochę dziwić, że Eastwood nadał swemu dziełu mocną siłę wyrazu tak prostym chwytem, jakim było sklejenie tych dwóch konwencji do kupy. Wcale ich przy tym nie stopił ze sobą, miast tego oddzielił je grubą, wyrazistą krechą, nie siląc się na żadne subtelności. Sam zagrał niezwykle konsekwentną postać. Kogoś, kto dał dziewczynie z bokserskimi rękawicami dokładnie to, o czym marzyła. Przedtem i potem… Mocna rzecz.  | ‹Grawitacja›
|
67. Grawitacja(2012, reż. Alfonso Cuarón) Wizualnie „Grawitacja” jest przeżyciem nie do zapomnienia i ze wsparciem technologii 3D daje nam możliwość posmakować kosmicznego spaceru jak nigdy dotąd. Długie ujęcia Emmanuela Lubezkiego, autora zdjęć do filmu, wpasowują się w „Grawitację” w niezwykły sposób – kamera unosi się swobodnie w przestrzeni i obserwuje pracujących astronautów, zbliża i oddala, by za chwilę „wlecieć” w hełm jednego z nich i pozwolić obserwować kosmos jego oczami i raczyć widokami naszej planety. Pomysł dramaturgiczny na łańcuchowe zniszczenie krążących wokół Ziemi sztucznych satelit i stacji kosmicznych wydaje się dość prosty, ale wykorzystany jest bardzo efektywnie. Odłamki po katastrofie okrążają Ziemię i co mniej więcej półtorej godziny uprzykrzają życie bohaterom. A efekty niszczonych w ciszy stacji są spektakularne i wciskają w fotel. Realizmu dodaje fakt, że „Grawitacja”, co zdarza się rzadko, mocno stara się honorować prawa fizyki. Choć głównym zamiarem Cuaróna było nakręcenie trzymającego w napięciu thrillera, to tytułowa grawitacja ma także bardziej metaforyczne znaczenie. Wzniesienie się poza zasięg przyciągania jest dla bohaterów możliwością ucieczki od ludzi, świata i problemów pozostawionych na Ziemi. Pustka i cisza kosmosu daje bezpieczeństwo i spokój. Ale jakże złudne. Takie oderwanie od rzeczywistości przynosi ukojenie tylko, gdy mamy świadomość zaczepienia i możliwości powrotu. Bez grawitacji człowiek staje się tylko dryfującym w przestrzeni kosmonautą. A ostatecznie Ziemia z bliska okazuje się nie mniej piękna niż ta widziana z kosmosu.  | ‹Człowiek, którego nie było›
|
66. Człowiek, którego nie było(2001, reż. Joel Coen, Ethan Coen) „Człowiek, którego nie było” to kolejny powrót braci Coen do krajobrazu filmu noir. Po hołdzie składanym Dashiellowi Hammettowi i Raymondowi Chandlerowi przyszła pora na trzeciego mistrza czarnego kryminału, Jamesa M. Caina, sytuującego swoje opowieści nie w ciemnawych biurach prywatnych detektywów, czy wśród gangsterów, a raczej w domowych pieleszach, czyli wśród amatorów w świecie zbrodni. Tak jak poprzednio, Coenowie zdołali jednocześnie wpasować się w ramy gatunku i przewrócić jego założenia do góry nogami. W czarnym kryminale jedną z najbardziej rozpoznawalnych grup głównych bohaterów są ci, którzy sami wplątują się w kłopoty, najczęściej z nadmiernych ambicji i głupoty napędzanej chciwością i/lub pożądaniem. Tymczasem Ed Crane w filmie Coenów od początku nie ma wątpliwości co do swojego miejsca w świecie – jest fryzjerem, strzyże ludzi, nie ma nic do powiedzenia. Jest antytezą egoistycznych, paranoicznych i chciwych postaci zaludniających typowy film noir. W kinie sprzed pół wieku, czyli w złotym okresie noir, Crane byłby gdzieś w tle, jako instrumentalna dla akcji postać np. męża znudzonej nim femme fatale, która zdołała uwieść nadmiernie ambitnego bohatera i planuje morderstwo swojego małżonka choćby dla ubezpieczenia (dokładnie jak w „Podwójnym ubezpieczeniu” autorstwa właśnie Jamesa M. Caina). U Coenów jest odwrotnie – Crane staje się główną postacią. Jeszcze ciekawiej rozegrano w filmie kwestię winy, kary i przypadku. W noir bohater próbuje wycisnąć sens z otaczającego chaosu, poruszając się w świecie, w którym normy moralne nie mają zastosowania; najważniejszymi siłami wszechświata są pieniądze i przypadek. Noir to przecież najczystsze filmowe wcielenie egzystencjalizmu, zatem nie może być inaczej – to przypadek decyduje o życiu i sukcesie. W „Człowieku, którego nie było” mamy opowieść pozbawioną świętych – każdy ma tutaj „coś za uszami”. Jak przystało na czarny kryminał, każda z postaci zostaje w końcu ukarana, ale w zgrabnej przeróbce egzystencjalizmu z filmów noir, los karze trzy spośród czterech głównych postaci za cudzą zbrodnię. „Człowiek, którego nie było” to jeden z najlepszych filmów braci Coen. Nie należy do kategorii filmów natychmiast zdobywających widza wciągającą fabułą, czy poruszającym wielkimi emocjami. Zmusza raczej do grzebania w źródłach gatunkowych i mechanizmach konstrukcyjnych postaci i fabuły. Widz, którego bawią tego typu dywagacje formalne, zapewne zareaguje na film Coenów bardzo dobrze. Widz niezainteresowany takim spojrzeniem może podczas seansu zdrowo zirytować się tym, że reżyser „pogrywa” z oczekiwaniami widowni, zamiast zwyczajnie opowiedzieć po prostu ciekawą historię. Mam wrażenie, że sami twórcy w typowo dla siebie subtelny sposób skomentowali ten fakt w filmie. W pewnym momencie główny bohater wspomina, że gdy narzeczona postanowiła wyjść za niego za mąż zaledwie po kilku tygodniach znajomości, zaskoczony tą szybką oceną jego osoby zapytał „Nie chcesz mnie bliżej poznać?” Odpowiedź była zdawkowa: „Po co, robi się ciekawiej?” Tak się składa, że w przypadku tego filmu owszem.  | ‹Nić widmo›
|
65. Nić widmo(2017, reż. Paul Thomas Anderson) „Nić widmo” Paula Thomasa Andersona to rzecz – żeby użyć krawieckiej metafory – perfekcyjnie skrojona, niemal klasyczna w stylu. Dość powiedzieć, że sam film, choć zmysłowości i perwersji pozazdrościć mogłyby mu wszystkie twarze Greya razem wzięte, nie zagląda bohaterom do alkowy i bodaj raz pozwala im na pocałunek. Jak przystało na rzecz o wielkim krawcu, wspaniałe są w „Nici widmo” kostiumy – Oscar dla ich projektanta, Marka Bridgesa, nie powinien być niespodzianką. Szaleństw nie znajdziemy też na rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej Johnny’ego Greenwooda, na której smyki i pianino brzmią niczym w starym melodramacie – i tylko pobrzmiewające tu i ówdzie mroczniejsze tony sugerują, że nostalgiczna ckliwość to ostatnie rzeczy, których należy tu szukać. Zupełnie zasłużona jest również oscarowa nominacja za reżyserię dla samego Andersona, który potrafi zachwycić efektowną sekwencją (np. gdy pokazuje klatkę schodową i wnętrza pracowni Woodckocka, a zastęp krawcowych witanych przez bohatera przychodzi do pracy), ale wie również, że wrażenie na widzu można zrobić nie tylko popisową jazdą kamery czy montażem, ale również oddając pole aktorom. A ci w „Nici widmo” są naprawdę fantastyczni. W żadnym momencie „Nici widmo” nie wiemy, gdzie film ostatecznie doprowadzi i do jakiej szufladki powinno się go wrzucić: czy to rzecz o targanym wewnętrznymi demonami artyście i jego nieszczęśliwej muzie, czy portret przemocowej relacji, w której kobieta, wobec wieku, płci i pozycji społecznej zdaje się skazana na porażkę, czy dramat – czy może raczej ekscentryczna komedia. Niezwykłe, że w ostatnim akcie okazuje się, że „Nić widmo” jest niby wszystkim tym po trochu, ale tak naprawdę mówi jeszcze o czymś innym (nazwijmy to eufemistycznie „kompromisem w miłości”), a Anderson cały czas tak kapitalnie przesuwał akcenty, że opowieść o udręczonej męskości zamienił właściwie w manifest kobiecej siły. A wszystko to z precyzją, której nie powstydziłby się – skądinąd cytowany w filmie – Stanley Kubrick.  | ‹Polowanie›
|
64. Polowanie(2012, reż. Thomas Vinterberg) Nie przepadam za określaniem filmów nieco wyświechtanym i nadużywanym przymiotnikiem „ważny”, ale w przypadku znakomitego „Polowania” naprawdę ciężko od tego uciec. Film Thomasa Vinteberga jest bowiem nie tylko dojrzałym i kompletnym portretem ofiary małomiasteczkowego linczu (w tej roli obsadzony wbrew aktorskiemu emploi Mads Mikkelsen), ale też – a może przede wszystkim – wnikliwą i drobiazgową analizą zachowań społeczności, która gotowa jest zniszczyć życie niewinnemu człowiekowi bazując na niepewnych pogłoskach. Reżyser ucieka jednak od taniej publicystyki, nie stara się przepchnąć prostej tezy. Zamiast tego rejestruje moment, w którym cywilizowani na pozór ludzie zaczynają niemal średniowieczne polowanie na czarownice. I choć pewne rozwiązania scenariuszowe po pierwszym seansie mogą się wydać niezbyt przekonujące, to o klasie filmu niech świadczy sposób zarysowania wątku, który rozgrywa się niejako w tle głównych wydarzeń – historii nastoletniego syna głównego bohatera, nie mogącego poradzić sobie z sytuacją, w jakiej postawiony został jego ojciec. W tym kontekście tytułowe polowanie ma wymiar nie tylko dosłowny (motyw polowania na jelenie przewija się przez cały film) i metaforyczny (nagonka na granego przez Mikkelsena mężczyznę); jest też symbolem wkraczania w dorosłość i stawania się częścią pewnej, niezdolnej do trzeźwej oceny społeczności. Wielkie, wieloznaczne kino, świetnie zagrane, wciągające i przerażające w wymowie. Szkoda, że przez nasze kina film Vinterberga przeleciał prawie bez echa.  | ‹Amelia›
|
63. Amelia(2001, reż. Jean-Pierre Jeunet) Francuski film z 2001 r. spopularyzował wśród ówczesnych świeżo upieczonych rodziców imię Amelia – bo tak sympatycznej, a przy tym niebanalnej romantycznej bohaterki dawno już w kinie nie widziano. Amelia – jak Austenowska Emma – stara się naprawić życie innych, w tym także pełniąc rolę swatki – jednak jej własne życie uczuciowe pozostawia wiele do życzenia. Zetknięcie z równie niebanalnym, nieśmiałym Nino wywołuje szereg zabawnych perypetii i wyrafinowanych intryg. Ale „Le fabuleux destin d′Amélie Poulain” to nie tylko urocza Audrey Tautou, pięć nominacji do Oscara i cztery Cezary, to także bajkowy, magiczny Montmartre, cyfrowo przejaskrawiony, nasycony żółcią, czerwienią i zielenią. To również wspaniałe drugoplanowe role Jamela Debbouze′a, Dominique′a Pinon czy sześcioletniej Flory Guiet, odgrywającej małoletnią Amelię, a także ogrodowego krasnala-turysty. Zarówno sposób narracji (wszechwiedzący narrator z offu, komentujący ekranowe sytuacje z wykorzystaniem absurdalnych danych i precyzyjnego datowania), jak i zastosowana w filmie paleta kolorystyczna zostały skopiowane przez twórców amerykańskiego serialu „Pushing Daisies”, w celu osiągnięcia tego nieuchwytnego wrażenia lekkiej nierealności, czy może surrealizmu, charakteryzującego „Amelię” – niecodzienną komedię romantyczną.  | ‹Genialny klan›
|
62. Genialny klan(2001, reż. Wes Anderson) „Genialny klan” jest jedną z najlepszych komedii XXI wieku, ale jest to doskonały przykład komedii charakterów, unikającej gagów i natychmiast działających na widza komicznych puent. Widz zasiadający przed ekranem, przygotowany na komedię w tradycyjnym rozumieniu, czyli na zbiór żartów sytuacyjnych, będzie podczas seansu „Genialnego klanu” zawiedziony. W całym filmie tego typu momenty można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Zasadnicza część komediowego ładunku jest w tym filmie przekazywana na poziomie „podprogowym”. Przez niedostrojenie i niezrozumienie poziomu przekazu tego filmu bardzo łatwo będzie go komuś sklasyfikować jako „słabą komedię”, a to błąd. W „Genialnym klanie” Anderson daje widzowi jeszcze mniej wskazówek co do odbioru poszczególnych scen. W filmie dosłownie roi się od sytuacji, które w jednej chwili wywołują śmiech, ale w następnej rodzą niepewność, czy faktycznie należało się z tego zaśmiać. Po części przyczyną jest to, co u Andersona widać było już w „Rushmore” – umiejętność karkołomnego połączenia na ekranie dziwacznych postaci z prawdziwym dramatem. „Genialny klan” obok całego komediowego przekazu potrafi też znienacka poruszyć sceną dramatyczną i jest to jeden z elementów, które robią w filmie największe wrażenie.A jednak, zanim losy któregoś z bohaterów zdążą zbyt mocno zaważyć na nastroju filmu, Anderson umiejętnie z powrotem wprowadza nas w lżejsze samopoczucie. Myślę, że osiągnięcie takiej równowagi bez wykorzystywania łatwych chwytów i nadmiernego upraszczania przekazu możliwe było przede wszystkim dzięki temu, że Anderson zachowuje kontrolę nad całością procesu tworzenia filmu – od pomysłu, przez fazę pisania scenariusza, do reżyserii. Choć oczywiście dla widza widoczny jest wynik przede wszystkim tej ostatniej funkcji – świetne prowadzenie genialnej ekipy aktorskiej.  | ‹Przed zachodem słońca›
|
61. Przed zachodem słońca(2004, reż. Richard Linklater) „Przed wschodem słońca” Richarda Linklatera z 1995 r. dla wielu widzów należy niezapomnianych doświadczeń filmowych. Film, którego fabuła ogranicza się do jednonocnego spaceru Amerykanina i Francuzki po Wiedniu i ich rozmowy. Tak, ale jakiej rozmowy! Pasjonującego dialogu, podejmującego niezwykle szeroki aspekt tematów, ale pozwalając nam także śledzić budzenie się uczucia. Pamiętamy, że Jesse i Celine umówili się na następne spotkanie pół roku później, również w Wiedniu. Z nakręconego dziewięć lat później z tymi samymi aktorami „Przed zachodem słońca” dowiemy się, że do tego spotkania nie doszło. W świecie filmowym minęło również 9 lat. Jesse został pisarzem, właśnie napisał książkę, która opisuje noc w Wiedniu i przyjechał ją promować do Paryża. Tu na jego spotkanie autorskie przychodzi Celine. Jesse ma półtorej godziny do odlotu swego samolotu i postanawia je spędzić na kolejnej rozmowie z Celine. Para spaceruje tym razem po bulwarach Paryża… To doroślejsze dzieło, ale nadal fascynujące. „Przed wschodem słońca” było filmem bardziej romantycznym” a „Przed zachodem słońca” bardziej melancholijnym. Rozmowę prowadzi teraz dwoje ludzi z dużo większym bagażem doświadczeń życiowych. Podejmują (nie bez humoru) tematy otaczającego nas świata, animozji amerykańsko-francuskich, ale szybko schodzą na bardziej osobiste terytoria. Najpierw nieśmiało opowiadają swoje historie, w trakcie rozmowy są coraz bardziej szczerzy. Dowiadujemy się jakimi ludźmi się stali, ale też jak nadal ważna jest dla nich ta noc w Wiedniu. Kamera cały czas podąża za nimi, ale największym atutem jest oczywiście znów ciągły, płynny, pasjonujący dialog (napisany przez Linklatera we współpracy z Delpy i Hawkem, którzy włożyli w film wiele z własnych osobistych doświadczeń). Podobnie jak „Przed wschodem…” Linklater kończy film niejednoznacznie, pozostawiając widzowi interpretację. (na pytania odpowiadając po kolejnych dziewięciu latach w „Przez północą”). Śliczny, mądry film. |