powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CLXXVII)
czerwiec 2018

Z filmu wyjęte: Powiedziałem koledze, że chcę statek kosmiczny
Kolega jednak najwyraźniej nigdy nie widział filmu SF…
Obecnie statki kosmiczne w filmach i serialach SF są generowane komputerowo, jednak jeszcze w latach 1990-tych trzeba je było budować własnoręcznie. Oczywiście w odpowiedniej skali. Malutkie, jeśli w grę wchodziła jednostka prująca przez „przestrzeń kosmiczną” (zawieszona na żyłce bądź nadziana na patyk tkwiła pośrodku ciemnego pokoju, upstrzonego drobniutkimi, często kolorowymi „gwiazdami”), i całkiem duże, gdy załoga lądowała na jakiejś planecie i musiała ze statku wyjść. Te pierwsze były na ogół z kartonu, gipsu i plastiku, te drugie – z drewna, blachy, płyt kartongipsowych, styropianu i zwyczajnej cegły. Najstarsze statki kosmiczne wyglądały jak regularne rakiety balistyczne bądź dyski UFO, nowsze – miały coraz rozmaitsze kształty, od latających ciężarówek („Kowboje przestrzeni”), przez latające penisy („Flesh Gordon”), po latające miasta („The Expanse”). Niektórym specom od efektów brakło jednak talentu, wyobraźni, a nawet i przyzwoitości. Najlepszym przykładem totalnej fuszerki jest pokraczny „statek kosmiczny” z pochodzącego z roku 1978 (a nakręconego sześć lat wcześniej) taniego, głupiutkiego filmu „The Alien Factor”. Został on niechlujnie zlepiony z przypadkowych plastikowych i metalowych elementów, prawdopodobnie pozyskanych ze zniszczonych urządzeń domowych, pomalowany na srebrno i osadzony na drucianej podstawie – być może służącej wcześniej jako stojak na żelazko.
Zresztą nie tylko „statek kosmiczny” śmieszy w tym filmie. Podobnie jest z trzema stworami, które uciekły z innego, rozbitego statku, i hasają po amerykańskiej prowincji, tropione przez kosmicznego myśliwego, który przybył na naszą planetę sportretowanym na załączonym obrazku statkiem. Do pokonania są więc galaktyczny owad, galaktyczny niewidzialny poklatkowy jaszczur (porusza się jak dinozaur, ale posiada tylko dwie kończyny – te dolne), oraz galaktyczny… eee… powiedzmy, że yeti. Aktora, który robi za to ostatnie stworzenie, wsadzono w korpus goryla, na to nasadzono nieruchomą, gumową głowę humanoida o wyłupiastych oczach, a do kompletu dorzucono nieduże szczudła, przez które yeti chodzi w sposób czysto kuriozalny. I, naturalnie, bardzo ostrożny, bo film kręcono w zimie i każdy krok mógł skutkować wywrotką. Autor tego cudactwa, John Cosentino, mimo ewidentnego mijania się z powołaniem, spróbował jeszcze raz błysnąć geniuszem w kwestii efektów specjalnych i ulepił z gumy tandetny kostium do nowszego o siedem lat „The Galaxy Invader”, filmu jeszcze gorszego niż niedobry, ale chociaż – oczywiście niezamierzenie – śmieszny „The Alien Factor”. Inna sprawa, że oba knoty reżyserowała ta sama osoba – Don Dohler. Notabene w roku 1999 Dohler nakręcił równie fatalną i tandetną kontynuację pt. „Alien Factor 2: The Alien Rampage”. Jeśli jednak sprosić kilkoro przyjaciół, naprodukować popcornu i zadbać o płynny rozweselacz, filmy Dohlera będą w stanie dostarczyć sporo rozrywki. W końcu produkcje te są z gatunku tak złych, że aż zabawnych.
powrót; do indeksunastwpna strona

57
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.