powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CLXXVII)
czerwiec 2018

100 najlepszych filmów XXI wieku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Dzień świra›
‹Dzień świra›
30. Dzień świra
(2002, reż. Marek Koterski)
Urszula Lipińska
Mało kto z taką przenikliwością ujął duszę polskości jak Marek Koterski w „Dniu świra”. No może poza Wojciechem Smarzowskim. Jednak to „Dzień świra” wyłonił bohatera naszych czasów: skrajnie wyczerpanego już o poranku, przytłoczonego śmieciowymi dodatkami do gazet, wiecznie na lekach, nieprzerwanie wściekłego, sfrustrowanego, niedopłacanego, niejadającego kolacji samotnie a w towarzystwie telewizora, będącego właścicielem „racji najmojszej” i na domiar złego – humanistę… Szesnaście lat od powstania tego filmu życie jeszcze bardziej zbliżyło przerysowanego Adasia Miauczyńskiego do rzeczywistości, a może to rzeczywistość zbliżyła się do Adasia? Tak czy inaczej, Koterski podstawił Polakom lustro i odbicie okazało się, łagodnie rzecz ujmując, nieciekawe i boleśnie szczere. Absurdy polskiej codzienności pojawiają się tu jeden po drugim, z głośnym, odautorskim komentarzem, podszyte skrajną nienawiścią, ale i nieoczywistym smutkiem. Od czasów „Domu wariatów”, los wydaje się od odpuścić Adasiowi żadnej trudności i nie wyleczył go z bezradności wobec jego sytuacji. Uczynił za to jego światopogląd coraz ostrzejszym, a samego bohatera – jeszcze bardziej zgorzkniałym.
‹Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom›
‹Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom›
29. Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom
(2012, reż. Wes Anderson)
Kamil Witek
W świecie, a raczej królestwie Wesa Andersona przestylizowanie leży na porządku dziennym. Życie dziwacznych bohaterów obserwujemy niczym domek dla lalek. Wśród pastelowym barw, jaskrawych mebli i wymuskanych kostiumów podglądamy ich poukładane życie. Nudne i leniwe, odmierzane tymi samymi rytuałami i zwyczajami. Jednak gdy nasze oko spocznie na szczegółach, nie trudno dostrzec, że tkwi w nich mały diabeł.
W ironicznej przypowieści dzieci bawią się w dorosłych, dorośli zachowują się jak dzieci. Idylliczna wyspa Nowa Penzania jest idealnym miejscem dla uczucia 12-letnich Suzy (rewelacyjna Kara Hayward!) i Sama. Dziewczynka uciekła do rodziców, chłopiec zrejterował z obozu dla skautów. Wspólna eskapada jednak to nie tylko wiekowo mocno zaniżone romantyczne rendez-vous. W małej wyprawie dwójki nastolatków objawia się bowiem wszystko to co czego brakuje w rutynowym dorosłym życiu: tęsknota za szaleństwem młodości, pogoń za marzeniem, czy przede wszystkim chęć ucieczki od szarości egzystencji pod dyktandem zasad. Moc „Kochanków z Księżyca” bazuje na wszędobylskim przymrużeniu oka. Wykreowanej na ekranie przez pewną ręką Wesa Andersona specyficznej atmosferze nie sposób odmówić przewrotności. W jego filmie to dzieci trzymają w rękach broń, podejmują decyzje, z ich ust wypływają życiowe mądrości. Zmęczeni rutyną dorośli poszukują ukradkowego romantyzmu, emanują nieporadnością, sens ich życia nadają wyłącznie regulaminowe uwarunkowania.
W jednej ze scen lokalny szeryf mówi do chłopca „pewnie jesteś o wiele mądrzejszy niż ja”. Jeśli uznać znudzonego dorosłego mężczyznę granego przez Bruce’a Willisa za personifikację amerykańskiego mainstreamu, a niewinnego, ponad przeciętnie inteligentnego chłopca za metaforę kina niezależnego, nie sposób się nie zgodzić. Kombinacja ukradkowej wiwisekcji ukrytych pragnień sprawia, że wszystko to co oczywiste i wybuchowe chce się odłożyć na bok. Choćby po to by przez chwilę zatańczyć przy francuskich lirycznych melodiach, rozbić obóz na dziewiczym brzegu, i poczuć świeżość nowych doświadczeń. Oderwać się od rzeczywistości we własnym bezkompromisowym świecie. Księżycowym królestwie Wesa Andersona.
‹Odlot›
‹Odlot›
28. Odlot
(2009, reż. Pete Docter, Bob Peterson)
Koncept, aby nakręcić film dla dzieci ze średnio sympatycznym emerytem w roli głównej, na dodatek w głównym wątku traktując o przemijaniu i jesieni wieku, a przy tym wprawić w zachwyt najmłodszych widzów, jest wyzwaniem któremu sprostać mogła tylko nieustraszona drużyna Pixara. Jeszcze nigdy wcześniej nikt z taką lekkością i przystępnością nie tłumaczył zwyczajnej nieuchronności życia i jego często bolesnych losów, równocześnie kusząc magią pościgu za spełnianiem najskrytszych marzeń i doceniając ogromną wartość przyjaźni niezależnie od różnicy wieku. Twórcy ze studia Pixara już przy okazji „Wall-Ego” poszli o kolejny krok do przodu, odchodząc od typowej historii dla dzieci, ale tak naprawdę to przy „Odlocie” zafundowali w pełni widzom w każdym wieku niesamowitą i niezapomnianą podróż nie tylko w nieznane, ale też w głąb samego siebie. Nawet bez pomocy baloników unoszących dom Karola Fredricksena, każdy wrażliwy odbiorca daje się ponieść urokowi „Odlotu” i odlatuje w całkowicie nową filmową krainę.
„Odlot” to też filmowa przygoda w najlepszym wydaniu, jawnie nawiązująca do magicznej ery Hollywood lat 30-tych, ale korzystająca też ze standardów rozrywki współczesnej. Wzbijając się w obłoki, stary Fredericksen porzuca betonową dżunglę na rzecz dzikiej zieleni Ameryki Południowej, a sięgając po dziecięcą potrzebę ekscytacji, staje na czele najbardziej emocjonującej ekspedycji od czasów „Ostatniej krucjaty” Indiany Jonesa czy wyprawy tytułowych „Goonies”. Rozentuzjazmowana przygoda łączy w sobie poszanowanie gatunkowej tradycji z magią dziecięcej wyobraźni.
‹Trzy billboardy za Ebbing, Missouri›
‹Trzy billboardy za Ebbing, Missouri›
27. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
(2017, reż. Martin McDonagh)
Konrad Wągrowski
Martin McDonagh jest twórcą dobrze odebranej czarnej komedii sensacyjnej „In Bruges”, a potem nieco słabiej odebranej… czarnej komedii sensacyjnej „Siedmiu psychopatów”. Oba te filmy dalekie są od przyziemnych problemów naszego świata, będąc raczej surrealistyczną zabawą gatunkiem. Tymczasem najnowszy film McDonagha, jeden z oscarowych faworytów, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, mając wciąż elementy czarnego humoru, staje się dziełem zaskakująco realistycznym, dotykającym autentycznych problemów i tematów, mając wręcz wyraźne ambicje oddania ducha współczesnej Ameryki. Film ma poniekąd strukturę klasycznego westernu, gdzie samotny mściciel – w tym wypadku: mścicielka, bardzo adekwatnie do czasów #MeToo – wypowiada wojnę władzom małej mieściny. Z początku spodziewamy się zatem schematu, ale z czasem ani szeryf i jego zastępcy nie okazują się tacy najgorsi, ani nasza „ostatnia sprawiedliwa” nie okazuje się taka szlachetna. Postaci są tu bardzo pocieniowane, McDonagha wyraźnie interesuje szara strefa ludzkich charakterów, a nie płytki podział na dobro i zło. Każdy widz sam będzie musiał sobie wytyczyć granicę, do którego momentu kibicuje tej anielicy zemsty, a od kiedy jej metody uważa już za nie do przyjęcia. Ostatnia scena filmu mówi jasno – to nie jest opowieść o zemście. To nie jest opowieść o triumfie sprawiedliwości. To nie jest krzepiąca opowieść o amerykańskich wartościach. Ale nadal jest to opowieść o Ameryce. O zapomnianych ludziach centralnych Stanów, którzy całe życie harując, nie są już w stanie nawet zbliżyć się do amerykańskiego snu. O pozbawionych perspektyw młodych. O niewydolności aparatu państwowego. O panującym wciąż rasizmie, kulcie przemocy. Ale też o promyczkach nadziei – ukazywanych w tak kojarzonej z USA tradycją sąsiedzkiej pomocy, budowania wspólnoty – nawet tak dziwnej jak ekipa złożona z białej starszej kobiety, jej czarnoskórej przyjaciółki z pracy i karła, którym ostatecznie w sukurs przyjdzie też policjant-rasista. Ta amerykańskość przebija tu z każdej sceny, i to nie tylko na gruncie fabularnym, bo i w sceneriach, dekoracjach, południowym zaciąganiu aktorów czy inspirowanej lokalnym folklorem muzyce Cartera Burwella, skądinąd stałego współpracownika braci Coenów, z którymi teraz McDonagh jest nagminnie porównywany. I jak widać nie tylko z powodu Frances McDormand i wisielczego humoru. Każdy kadr „Billboardów” to Ameryka.
‹Sieranevada›
‹Sieranevada›
26. Sieranevada
(2016, reż. Cristi Puiu)
Jarosław Robak
Rodzinne spotkanie upamiętniające zmarłego. Goście wciśnięci w ściany bukareszteńskiego M4 czekają na księdza (ale trochę bardziej na obiad, którego nie wypada spróbować przed błogosławieństwem). Przy stole rozmówki, anegdotki, polityczne skargi i teorie spiskowe – ale jeszcze więcej skrywanych konfliktów, napięcia oraz nieutulonego bólu utraty, które raz po raz będą wybuchać, gasnąć, prowadzić bohaterów do łez i do śmiechu. Cristi Puiu – autor „Śmierci pana Lazarescu” – jest mistrzem w wydobywaniu przenikliwych obserwacji z pozornie banalnych okoliczności, obracaniu tego, co szare, zwyczajne i niefilmowe w wybitnie zainscenizowaną tragikomedię. „Sieranevada” to niby podręcznikowy przykład realizmu – akcja dzieje się w czasie rzeczywistym, kamera podąża za bohaterami i niemal nie opuszcza mieszkania (a wypada to tak naturalnie, że nic, tylko podziwiać choreografię na planie), język i sytuacje są jak z życia (babcie z partyjną legitymacją pierwsze kłaniające się księdzu, „demaskowanie” przy wódce oficjalnej propagandy na temat zamachów terrorystycznych, wybrzydzanie na tą dzisiejszą młodzież – kto nigdy nie słyszał tego przy rodzinnym stole?). Ale Puiu interesuje coś więcej niż podglądanie prozaicznych scenek przy stole – tu każdy błahy dialog zdaje się kryć drugie dno, jakąś historię czy dramat; im dłużej zaś trwa prozaiczna krzątanina (a trwa wyjątkowo długo, bo „Sieranevada” liczy sobie niemal trzy godziny), tym bardziej przejmująca okazuje się ta wiwisekcja współczesnej rodziny, pełnej konfliktów i żali, obrosłej w hipokryzję i puste rytuały – ale też nieoczekiwanie potrafiącej dać wsparcie i poczucie przynależności. Film Puiu można też czytać jako wypowiedź o rumuńskiej historii – inteligenckich losach (przede wszystkim porażkach) w ostatnim półwieczu, dwuznacznym dziedzictwie komunizmu, kapitalizmu, prawosławia. Wszystko to bez surowych ocen, bez karykatury – za to z obszernym miejscem na empatię, bo w „Sieranevadzie” rozpoznać się niezwykle łatwo. Co jest może i trochę straszne, ale warto poświęcić te trzy godziny, by przekonać się, że może nie zupełnie beznadziejne.
‹Inwazja Barbarzyńców›
‹Inwazja Barbarzyńców›
25. Inwazja Barbarzyńców
(2003, reż. Denys Arcand)
Konrad Wągrowski
Remy, wykładowca uniwersytecki, weteran buntowniczego pokolenia 68′ roku, rozwodnik, o nie najlepszych stosunkach z dwójką swoich dorosłych dzieci, umiera na raka. Pozostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. Z grupą dawnych przyjaciół i znajomych wykorzystuje ten czas podsumowując swoje życie i spoglądając już z pewnego dystansu zarówno na swe pokolenie, jak i na otaczający go świat. My, widzowie, czynimy to razem z nim, poddając się sile oddziaływania tego spokojnego i kameralnego, ale mądrego, zapadającego w pamięć i zmuszającego do myślenia filmu
Arcand, pomimo niespiesznej narracji, porusza zadziwiająco wiele tematów. Jest więc jego film opowieścią o tytułowej „inwazji barbarzyńców” rozumianej na kilka sposobów, ale przede wszystkim jako nadejście nowego pokolenia, nie znającego historii, literatury, sztuki, filozofii, całej spuścizny kulturalnej, zajmującego się głównie zarabianiem pieniędzy, odsuwając na bok dawnych intelektualistów reprezentowanych przez Remy′ego i jego znajomych. Postrzeganie filmu jako przeciwstawienia sobie mijającego świata intelektualistów nadchodzącemu światu nowych barbarzyńców byłoby jednak dużym nadużyciem. Z drugiej strony jest bowiem ten film rozliczeniem z pokoleniem Remy′ego, jego ideałami i tym co z nich pozostało.
Są to ludzie piekielnie inteligentni, mają szeroką wiedzę o sztuce, filozofii, historii, na każdy temat mają własne zdanie. To wszystko nie uchroniło ich jednak przed błądzeniem – właściwie przez cale życie. „-izmy”, którym wierzyli, które miały być właściwymi drogami okazały się w większości ślepymi uliczkami. Szukali, ale szukali dla samego szukania, a nie po to, aby coś znaleźć. Nie da się też ukryć, że od siebie nie dali światu nic, niczego nie zbudowali, jedyne co po nich zostanie, to dzieci, zwykle z rozbitych związków, które z kolei swego miejsca w świecie odnaleźć nie mogą. Nieprzypadkowo chyba największą sympatię można poczuć do syna umierającego wykładowcy, Sebastiena. On właśnie, choć nie potrafi podjąć dyskusji o malarstwie, czy literaturze, utożsamia to, czego zabrakło starszym – jest zaradny, troskliwy, dobrze zorganizowany, pomaga Remy′emu uczynić jego ostatnie dni znośnymi. Nadal też kocha swojego ojca, co wreszcie zostanie też przez niego dostrzeżone.
Wymowa tego momentami bardzo smutnego filmu jest jednak bardzo optymistyczna. Co prawda światu daleko od ideału, to jednak, mając otwarte serce, możemy się od siebie wiele nauczyć i naszą egzystencje uczynić lepszą – tak jak, Nathalie otrzymuje w spadku wspaniały świat książek, a Remy, odchodząc, wreszcie docenia swego syna i mówi mu to, co dawno powinien powiedzieć.
‹Zakochany bez pamięci›
‹Zakochany bez pamięci›
24. Zakochany bez pamięci
(2004, reż. Michel Gondry)
Konrad Wągrowski
Znakomity film Gondry′ego (reżyseria) i Kaufmana (scenariusz) jest jednym z najpiękniejszych i najoryginalniejszych hymnów na cześć miłości. Scenariusz, oparty o fantastycznonaukowy pomysł możliwości czyszczenia pamięci z wybranych wspomnień, jest tylko podstawą do rozprawy o naturze pamięci i naturze miłości. Pamięć, pomińmy, bo nie jest tematem niniejszego rankingu, mówmy o miłości. W tym filmie jest ona głównym powodem decyzji bohaterów o poddaniu się zabiegowi – bowiem to bolesne wspomnienia miłosne próbują oni usuwać. Ach, jakże wspaniale byłoby nie cierpieć po rozstaniu, lecz po prostu usunąć z pamięci wspomnienia dawnego uczucia! Ale tak się nie da – bo z tym usunięciem tracimy część samego siebie, bo przeżycia miłosne nas determinują, usunięcie ich spowoduje zniknięcie wielu innych wspomnień. Co więcej – to i tak musi dać oczekiwanego efektu. Joel i Clementine zakochują się w sobie ponownie i być może ponownie będą musieli przejść także przez te przykre momenty. Dlaczego się zakochują? Może są sobie przeznaczeni, może to fascynacja, która zawsze będzie się powtarzać, a może to jeszcze inna przyczyna? Mimo tego, że wiedzą, że ich poprzednia próba stworzenia związku się nie udała (skoro oboje chcieli wymazać to drugie z pamięci), chcą spróbować jeszcze raz. Czemu? Bo to, co znów przeżyją ze sobą może być warte kolejnego, nawet bolesnego rozstania? Może jest tak jak w pewnej piosence Gartha Brooksa o tytule „The Dance”. Gdy tańczył z ukochaną pod gołym niebem, nie wiedział, że później będzie rozstanie, ból i cierpienie. Ale w momencie tego tańca wszystko – cały wszechświat – było po prostu doskonałe. Gdyby wcześniej znał przyszłość, mógłby zrezygnować z tego związku. Wtedy uniknąłby bólu – ale utraciłby także ten jeden, jedyny, doskonały taniec. Joel i Clementine wiedzą, że ich związek może się rozpaść, bo tak już kiedyś było. Ale ta chwila, gdy leżą razem na lodzie i patrzą na rozgwieżdżone niebo, może być tego warta. Czyż to nie najpiękniejszy pean na cześć miłości?
‹Shrek›
‹Shrek›
23. Shrek
(2001, reż. Andrew Adamson, Vicky Jenson)
Gabriel Krawczyk
To ten film po raz pierwszy narusza baśniowe fundamenty animowanej Nibylandii. Znana konstrukcja fantastycznej krainy zostaje najpierw powielona, a następnie odwrócona na lewą stronę i postawiona do góry nogami. Postmodernistyczny „Never-Never-Never Land” z ogrem wyśmiewającym rolę, jaką przyszło mu pełnić (mężnego rycerza walczącego ze smokiem o lubą księżniczkę) i osłem wcale nie udającym dzielnego rumaka (lecz lękającym się drugiego oblicza znającej karate królewny), stanowi mieszaninę motywów znanych czytelnikom klasycznych bajek zwierzęcych i baśni oraz animacji ze świata Disneya; na zmianę wypełnia i podważa konwencje gatunkowe popularnego kina. Z powodu niebaśniowej śmieszności, którą opatrzona zostaje każda postać opowieści, Grimmowie i Andersen zapewne przekręcają się w grobie. Można jednak przypuszczać, że twórcy „Shreka”, pierwszej prawdziwie XXI-wiecznej bajki, otrzymaliby błogosławieństwo mistrza Tolkiena, gdyż podstawowe wyznaczniki gatunku – niepodległość wyobraźni twórcy i bezgraniczne zaufanie imaginacji autora przez odbiorcę – znajdują tu swoje nietuzinkowe zastosowanie. Przenicowanie znanego wszystkim świata fantazji czyni z nas widzów naiwnych, którzy muszą zaufać twórcom – inaczej pobłądzą w tej obłąkańczej baśniowej przygodzie.
‹Wielkie piękno›
‹Wielkie piękno›
22. Wielkie piękno
(2013, reż. Paolo Sorrentino)
Bohaterem równie ważnym jak Jep jest w filmie Sorrentino Rzym – piękny i kiczowaty, dostojny, antyczny i na wskroś nowoczesny, nostalgiczny i karykaturalny, pełen niespodzianek, uzależniający.
Bez względu na to, jak trudne jest piękno do odnalezienia w rzeczywistym życiu, Sorrentino zadbał o to, aby jego film dostarczył wrażeń estetycznych. Rzadko zdarza się obraz tak dopieszczony pod względem wizualnym, z wycyzelowanymi do granic możliwości kadrami, skoncentrowanymi na szczegółach, pięknie oświetlonymi, ale niepozbawionymi groteskowości i przerysowania.
Prowadzona przez reżysera narracja jest fragmentaryczna i poszatkowana, skupia się na epizodach, bo niemożliwe jest, według Sorrentino, opowiedzenie zamkniętej historii, tak jak niemożliwe jest odnalezienie bezwzględnego, wielkiego piękna lub pełne opisanie Rzymu, nowoczesnego świata, wreszcie – życia.
Sorrentino stworzył film, który jest znakomitą satyrą na nowoczesne społeczeństwo, postmodernistyczną sztukę, intelektualne pretensje, kulturę chrześcijańską, wreszcie nostalgię pojmowaną jako recepta na całe zło. Stawia przy tym wiele pytań. Czy zostaliśmy stworzeni do pięknych rzeczy? Czy tylko w niektórych miejscach można odnaleźć piękno? Co się stanie, kiedy je odnajdziemy? Padniemy, rażeni jego potęgą? Powracają w toku całego filmu, ale chyba nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi.
‹To nie jest kraj dla starych ludzi›
‹To nie jest kraj dla starych ludzi›
21. To nie jest kraj dla starych ludzi
(2007, reż. Ethan Coen, Joel Coen)
Zasłużony Oscar dla braci Coen, twórców jak mało którzy zasługujących na najlepsze filmowe nagrody. Cieszy fakt, że najważniejszą filmową nagrodę uzyskali za jeden ze swych najlepszych (może obok „Fargo” i „Big Lebowski"… no, może jeszcze „Miller′s Crossing” i „Barton Fink”) filmów. Wierna, mistrzowsko poprowadzona ekranizacja powieści Cormacka McCarthy′ego jest z jednej strony trzymającym w napięciu thrillerem, z drugiej moralitetem, z trzeciej przypowieścią o Złu obecnym w ludzkiej naturze, Złu, niepoddającym się regułom i racjonalnym zasadom, o Złu niesamowicie personifikowanym przez Javiera Bardema w swej najlepszej roli w życiu (a aktor to wszak znakomity, z niemałą ilością świetnych kreacji na koncie). Trzeba jednak przyznać, że Josh Brolin i Tommy Lee Jones bardzo dzielnie mu sekundują, a genialne zdjęcia Rogera Deakinsa nadają filmowi niesamowity klimat.
Na poziomie oczywistym jest to stylowy thriller. Na poziomie metaforycznym jest to opowieść o starciu Starego Ładu z Nowym Porządkiem. Na obydwu poziomach jest to film kapitalny, mistrzowski od strony formalnej i fabularnej, przywracający wiarę w Coenów i kino wielkiego formatu w ogóle. Film, do którego chce się wracać – po to, by rozszyfrowywać niezauważone wcześniej symbole, doszukiwać się nowych znaczeń, ale i po to, by się najzwyczajniej w świecie rozerwać. Uczta dla oka i pożywka dla mózgu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

50
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.