powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CLXXVII)
czerwiec 2018

W miłości jak na wojnie
Paweł Pawlikowski ‹Zimna wojna›
„Zimna wojna” wrze. „Zimna wojna” parzy. „Zimna wojna” rozpala zmysły i uśpione tęsknoty: za dawno niesłyszaną (nie tylko łemkowską) melodią, dzikim tańcem o świcie na barowej ladzie, pewnym typem kina, którego schyłek już niejednokrotnie głoszono. I w końcu – powiedzmy to wprost – za miłością, za namiętnością która zwala z nóg, do diabła!
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tak jak żyjący na emigracji muzyk Wiktor transponuje znane melodie Mazurek (vel zespołu Mazowsze), aby uczynić je zrozumiałymi we Francji, tak zdobywca Oscara za „Idę” pożycza to, co najlepsze z nadwiślańskiej ikonografii w celu stworzenia filmu już w iście europejskim stylu. Będąc twórcą transnarodowym, który od czternastego roku życia mieszka poza granicami Polski, Paweł Pawlikowski potrafi spojrzeć na kulturę rodaków okiem cudzoziemca i wydobyć z niej unikatowy koloryt lokalny (i, paradoksalnie, nie potrzebuje do tego całej feerii barw – wystarczą dwie podstawowe plus odrobina pięknego, rozproszonego światła). Najpierw udało mu się oczarować w ten sposób Cannes, teraz przyszła kolej mas, czyli nas. Bo wydawałoby się, że nie można zawrzeć clou ludzkiej egzystencji w zaledwie 85 minutach, i to za pomocą wcale nieśpiesznych, perfekcyjnie skomponowanych kadrów i narracji naszpikowanej elipsami. A jakoś na wszystko znalazło się w tej miłosnej czarnej balladzie miejsce: na alternatywną lekcję powojennej historii, krajoznawczą eskapadę po Europie śladem zespołu ludowego, na szał uniesień między charakterną femme fatale Ingrid Berg… przepraszam, Joanną Kulig, a Humphreyem Bog… przepraszam, Tomaszem Kotem (liczyłam ilość dreszczy, wywołanych kombinacją ich spojrzeń, jazzujących saksofonów a’la wczesny Komeda i nieskazitelnych ujęć Łukasza Żala – było ich co najmniej kilkanaście).
Mój znajomy powiedział kiedyś, że najpiękniejsze miłości to te, których nie było. Być może – jeśli spojrzy się na melodramatyczne losy Zuli i Wiktora, którzy z jednej strony funkcjonują jako postaci uwikłane w dramat stalinizmu, a z drugiej jako więźniowie swoich własnych, dionizyjskich namiętności, nad którymi rozum sprawuje tylko pozorną kontrolę. To bohaterowie tragiczni, nieszczęśliwi spadkobiercy amour fou spod gwiazdy Tristana i Izoldy lub protagonistów filmu noir. Twórca „Lata miłości” korzysta ze sprawdzonych zaklęć, aby odnowić pojęcie magii kina, ale w iście oldschoolowym stylu, przywodzącym na myśl realizm poetycki, estetykę Orsona Wellesa czy najlepsze dokonania polskiej szkoły filmowej. Jakby chciał w ten sposób powiedzieć: tak naprawdę, najmilsi widzowie, nie potrzebujecie aż tylu strzałów, superbohaterów, pościgów – bo czy podobne triki nie są wyłącznie wizualną atrapą, pod którą kryje się potrzeba prawdziwych, banalnie prostych (albo przeciwnie – tak bardzo trudnych) emocji? Wieść głosi, że na wojnie i w miłości nie ma reguł. Skoro tak, to Pawlikowski jest strategiem, który starciami tego siejącego spustoszenie, miłosnego żywiołu potrafi pokierować z zimną krwią, ale czułym okiem. Przynajmniej na ekranie.
Świat widziany przez jego czarne okulary, z którymi reżyser się chyba nigdy nie rozstaje, jest jak powracająca co chwilę echem ludowa piosenka w wykonaniu bohaterki granej przez Joannę Kulig (swoją drogą, reżyser wykorzystał jej talent wokalny już w „Kobiecie z piątej dzielnicy”). To rzeczywistość trochę elegancka, trochę retro, trochę nostalgiczna, ale zdecydowanie arcyromantyczna, której siła leży w pauzach i niedopowiedzeniach. „A ja chłopca łap za szyję, będę kochać póki żyję” brzmi w tym kontekście jak motto, którym można by opatrzyć całość dramatu.
Bo przecież schemat fabularny brzmi dziwnie znajomo: On, ona. Spotykają się. Chcą się. Nie chcą się. On kocha – ona nie. Krążą wokół siebie jak zagubione ćmy wokół płomienia, nie mogąc żyć ani razem, ani osobno. No i jest jeszcze ten trzeci, filister Szyc (równie genialny!), z którym przecież jej tak bezpiecznie, tak wygodnie. Tło tej melancholijnej sagi również jest nie bez znaczenia: nieokiełznany jazz przeplatany aranżacjami ludowych szlagierów Marcina Maseckiego, klub nocny L’Eclipse w pocztówkowym Paryżu, niedookreślone miejsca gdzieś w Polsce, Jugosławii, Rosji. Wszystko to, aby drogi Zuli i Wiktora w końcu zbiegły się na (sic!) rozdrożu – dokładnie tym samym, na którym stanęła kilka lat temu Ida, kiedy przyszło jej wybierać między klasztorem a życiem pełnym doczesnych uciech. Jak tak dalej pójdzie, będzie to najsłynniejsze skrzyżowanie w Polsce, a wbita tam w ziemię tabliczka z nazwiskiem Pawlikowskiego upamiętni zarówno miłość jego rodziców, którym twórca dedykował film, jak i wybitne dokonania polskiego kina współczesnego. Można spekulować, w którą stronę poszła wtedy Ida, jednak w przypadku bohaterów „Zimnej wojny” sprawa jest już jasna. I choć niektórzy pewnie zarzucą reżyserowi poruszanie się w bezpiecznym kręgu konwencji i stereotypów, to nie sądzę, by w tym wypadku miało to jakiekolwiek znaczenie – taki już przywilej kina gatunkowego, i to z założenia klasycznego. Pawlikowski tworzy obraz sentymentalny, dramatyczny, niedzisiejszy – a przy tym po prostu dojmująco piękny. „Żeby z czegoś takiego zrobić coś… takiego! Dziękuję wam!” mówi bohater grany przez Szyca po wysłuchaniu jednego z koncertów Mazurek i tak to tu zostawię.



Tytuł: Zimna wojna
Dystrybutor: Kino Świat
Data premiery: 8 czerwca 2018
Reżyseria: Paweł Pawlikowski
Zdjęcia: Łukasz Żal
Rok produkcji: 2018
Kraj produkcji: Francja, Polska, Wielka Brytania
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.