 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
20. Fantastyczny Pan Lis(2009, reż. Wes Anderson) Jak zapewne pamiętacie, „Fantastyczny Pan Lis” sensacyjnie zwyciężył w esensyjnym rankingu na najlepszy film pierwszej dekady XXI stulecia. Dziś, po kilku latach, w kolejnym głosowaniu, film nie jest już aż tak wysoko, ale to nadal sama czołówka. Nadal mamy słabość do poklatkowo animowanych zwierzaków, tym bardziej jeśli mówią głosami George′a Clooneya, Billa Murraya czy Meryl Streep. Potrafimy docenić kapitalne pomysły inscenizacyjne i scenograficzne. Ale to nie konkurs piękności, by wystarczała sama przecudnej urody otoczka wizualna. Z kolei merytorycznie Wes Anderson nie zdobywa Mount Everestu, tylko eksploruje te same tereny, co we wcześniejszych filmach aktorskich. Oczywiście na swój specyficzny sposób, gdzie neuroza i absurd, ironia i czułość tworzą wspólny porządek, zaś o sile rodziny stanowią nie więzy krwi, lecz akceptacja indywidualnych cech, a nawet dziwactw poszczególnych członków. Parafrazując Cormaca McCarthy′ego, to nie jest animacja dla małych dzieci; to kino andersonowskie pełną gębą – tyle że tym razem tą gębą jest lisi pysk. I może właśnie dlatego film sprawia tak dziką przyjemność, że nie sposób nie przyznać mu wysokich not? W końcu jak często oglądamy pełnokrwistą tragikomedię kryminalno-egzystencjalną (motyw z wilkiem ma charakter niemal mistyczny!) w wykonaniu kukiełkowej fauny? Niby tak nam dalekiej, a zarazem tak bliskiej. „That was pure wild animal craziness”, jak mawia niejaki Pan Lis. Wszyscy jesteśmy drapieżnikami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
19. Aż poleje się krew(2007, reż. Paul Thomas Anderson) Jeśli miarą geniuszu jest konsekwencja przy jednoczesnej nieprzewidywalności, to w przypadku Paula Thomasa Andersona mamy do czynienia z geniuszem. Po niewielkim, przewrotnie optymistycznym „Lewym sercowym” zaserwował film mroczny i apokaliptyczny, kameralny i spektakularny zarazem. Dotąd przyklejony do współczesności reżyser tym razem zagłębił się w historię początków naftowej potęgi Stanów Zjednoczonych i rozkwitu kapitalizmu. Przeprowadził ją w duchu kina Stanleya Kubricka i Terence′a Malicka, ale wyraźnie zaznaczył swoją obecność. W książce Uptona Sinclaira, którą bardzo nieśmiało przywołuje jako swoją inspirację, odnalazł kilka prawd dotyczących dylematów dzisiejszych czasów, ale przede wszystkim dotknął najsmutniejszych refleksji o ludzkiej naturze. Już dla nagrodzonego za główną rolę Oscarem Daniela Day-Lewisa, demonicznego przemysłowca z niezagojoną raną w sercu, warto „Aż poleje się krew” zobaczyć. Rozmach godny epopei, siła charakterów i poruszający konflikt protagonistów, mistrzowskie operowanie dialogiem, montażem, ujęciem – P.T. Anderson, zaserwował nieoczekiwanie wielkie kino. „Aż poleje się krew” jest po trochu opowieścią o narodzinach amerykańskiego kapitalizmu, a po trochu moralitetem; po trochu krwawą historią karmionej latami rywalizacji, a po trochu historią o prywatnej walce człowieka z Bogiem. Straszny i piękny, porywający i przeraźliwy – film jakby z zupełnie innej epoki, kiedy kino nie zawracało sobie głowy dostarczaniem płochej rozrywki, ale poszukiwało odpowiedzi na najbardziej istotne życiowe pytania.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
18. Donnie Darko(2001, reż. Richard Kelly) Dzieło w doskonały sposób spełniające definicję filmu kultowego. Porażka finansowa w kinach, status przeboju na wideo, film skłaniający do analizy każdej swej sceny z osobna, a jednocześnie wymykający się porównaniom z innymi filmami, sprawdzający się doskonale na co najmniej trzech płaszczyznach: kina SF, kina onirycznego i filmu psychologicznego. Tak czy inaczej, „Donnie Darko” był prawdziwie świeżym oddechem w światowej SF. Zakręcona, osobista wizja twórcy z niesamowitą wyobraźnią, łącząca ze sobą elementy hard SF z motywami bardziej mistycznymi, zahaczającymi o fantasy. Wbrew pozorom, choć po pierwszym seansie trudno w to uwierzyć, wątek SF jest spójny i precyzyjny, oparty na koncepcjach podróży w czasie, choć, prawdę powiedziawszy, bardziej chodzi tu problem powstania nietrwałego równoległego wszechświata, którego nieuchronna zagłada zagraża innym wszechświatom. Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa woda i metal, kim są tajemnicze osoby określone mianami „Living Receiver”, „Manipulated Dead”, „Manipulated Living” – tę zagadkę warto rozwiązać samemu. Trudno może w tym przypadku mówić o jakiejś odkrywczej koncepcji, czy rewolucji, ale Kelly zrobił to, co dwa lata wcześniej Wachowscy – wymieszał motywy różnych gatunków fantastyki i uzyskał nową jakość. A przede wszystkim udało mu się coś bardzo istotnego – cała historia skłaniała uważnych widzów do drążenia, analizowania, budowania własnej kompletnej wizji, tego co właściwie wydarzyło się w ciągu tych 28 dni w „Tangent Universe”. Druga sprawa to surrealistyczny klimat filmu, nieodmiennie nasuwający skojarzenia z dziełami Davida Lyncha, choć również bardzo odrębny. Ogromną rolę gra tu muzyka (większość budżetu filmu pochłonęły podobno wydatki na prawa do konkretnych utworów), na przykład przejmujący „For Whom the Bell Tolls” Carmen Daye i Steve’a Bakera, czy doskonale ilustrujący film, od premiery nierozerwalnie z nim związany, znakomity i poruszający „Mad World” Gary’ego Julesa. Wszystko to, co wyżej, mogło jednak przynieść „Donniemu Darko” tylko wielbicieli wśród miłośników fantastyki i filmowego surrealizmu, tymczasem siła oddziaływania filmu sięga dużo dalej. Richard Kelly, czy to świadomie, czy tak po prostu mu wyszło (bo jednak chciał opowiadać o portalach i podróżach w czasie) stworzył film, który okazał się alegorią zagubienia współczesnego młodego człowieka. „Donnie Darko” to swoisty hołd dla tych wszystkich z nas, którzy, zagubieni w młodości, w wyobraźni snuli historie, w których byli prawdziwymi bohaterami. Dla tych, którzy czuli, że wbrew swej woli muszą nosić ten głupi kostium człowieka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
17. Boyhood(2014, reż. Richard Linklater) „Boyhood” tylko pozornie wydaje się prostą opowieścią o niełatwym życiu przeciętnej amerykańskiej rodziny. Zrealizowany dzięki pomocy rodziny i zaufanym współpracownikom film powstawał przez…12 lat. Linklater opowiada jednak historię fikcyjną. Dzięki zabiegowi reżysera łatwo o tym zapomnieć; aktorzy starzeją się na naszych oczach bez zastosowania efektów specjalnych lub wielogodzinnej charakteryzacji, a Ellar Coltrane, który na początku filmu jest rozkosznym sześciolatkiem, stopniowo wyrasta na przystojnego osiemnastoletniego mężczyznę. Pod koniec seansu ma się wrażenie, że z tą jakże niedoskonałą rodziną rzeczywiście spędziło się lata. Bardzo trudno się z nimi rozstać. Wydarzenia, w które obfituje „Boyhood”, same w sobie nie są niczym szczególnym; rozwiedzeni rodzice obwiniają się o rozpad rodziny, dzieciom trudno przystosować się do nowych warunków, wszyscy wciąż się kłócą i przekomarzają, podczas gdy w tle przewija się galeria kochanków, partnerów, przyjaciół i… strzelających ze strzelby dziadków. O jego sile świadczy jednak to, że film stanowi nie tylko kronikę dokumentującą losy jednej rodziny, ale też pewnej epoki, której już nie ma. „Boyhood” to wydarzenie; nie tyle się go ogląda, ile doświadcza.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
16. Spirited Away. W krainie Bogów(2001, reż. Hayao Miyazaki) „Spirited Away”, jeden z najlepszych filmów Hayao Miyazakiego i studia Ghibli (a być może po prostu właśnie najlepszy), słusznie nagrodzony Oscarem, opowiada historię nieco rozpieszczonej jedynaczki, która musi podjąć pracę służącej w gigantycznej łaźni obsługującej japońskie bóstwa i duchy, a do tego znaleźć sposób, by uratować swoich rodziców i przyjaciela. Perfekcyjnie dopracowana scenografia z przebogatym tłem sprawia, że kolejne sceny można smakować po wielokroć, wciąż odnajdując nowe szczegóły. Niesamowita, oniryczna atmosfera (budynek-moloch, bezkresne morze po kostki, agresywne stado latających papierowych ludzików) połączona jest z typowo japońskim naturalizmem (Duch Bez Twarzy wymiotuje z przejedzenia, zaś krwawa scena ataku na futrzastego smoka sprawia, że filmu nie polecamy najmłodszym widzom). Do tego sympatyczni bohaterowie i połączenie znanych baśniowych motywów z całkowitą egzotyką. W dodatku – co typowe dla dzieł studia Ghibli – właściwie nie ma tu jednoznacznie złych postaci, co sprawia, że rozwój akcji potrafi zaskoczyć. Kamień milowy w rozwoju kina animowanego. Hayao Miyazaki sięgnął po środki zupełnie niespotykane w takiej skali w zachodniej animacji – surrealizm, mitologię, filozofię, religię – i zrobił z nich doskonale spójny film, który działa na niezliczonych poziomach. Wydaje się, że „Spirited Away” potrafi równie inteligentnie mówić do kilku-, nasto- i do czterdziestolatków. Przeczy tym samym wszystkim dywagacjom o targetowaniu odbiorcy, kwadrantach widowni itd. Miyazaki pokazuje, że ograniczeniem dla twórców (producenta, scenarzysty czy reżysera) jest tylko ich własny brak wyobraźni, albo sztucznie narzucone granice. Pozostaje tylko żałować, że nigdzie poza Japonią nie ma widowni, która potrafiła taki film nagrodzić megafrekwencją.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
15. Strażnicy Galaktyki(2014, reż. James Gunn) Jeśli rację ma Jim Jarmusch, mówiąc, że w sztuce nic nie jest oryginalne, a twórca powinien kraść ze wszystkiego, co przemawia do jego duszy, reżyser James Gunn okazuje się złodziejem doskonałym. W „Strażnikach Galaktyki” nie ma nic, czego już nie widzielibyśmy wcześniej (no, może z wyjątkiem scen tanecznych w momentach tak kluczowych dla istnienia wszechświata), od Star-Lorda, który przecież jest współczesną inkarnacją postaci granych przez młodego Harrisona Forda, przez fabułę, w której (pozornie) niedobrana grupa wyrzutków okazuje się zdolna do rzeczy wielkich, po kosmiczno-awanturniczy klimat rodem z „Gwiezdnych Wojen” czy „Firefly”. W dodatku Vin Diesel podkłada tu głos pod postać, którą właściwie już kiedyś grał: Groot ma nawet zbliżony zasób słownictwa do Stalowego Giganta z pamiętnej animacji Brada Birda. Gunn lepi z tej kolekcji zapożyczonych motywów i tropów wspaniałą, ekscentryczną (scena po napisach!), cudownie bezpretensjonalną przygodę – tym ciekawszą, że z nieopatrzonymi jeszcze bohaterami, którzy w typowej Marvelowskiej produkcji mogliby liczyć najwyżej na komediowe epizody.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
14. Mroczny Rycerz(2008, reż. Christopher Nolan) „Mroczny rycerz” to świetne kino akcji, thriller nieuciekający od problemów i poważniejszych tematów, wielopoziomowe, epickie kino z ambicjami, którego ogrom wydaje się w niektórych momentach rozsadzać ekran. Nolan nawiązuje do klasyki filmu, tworząc dynamiczne sceny akcji, takie jak otwarcie z napadem na bank a la „Gorączka”, próbuje zgłębić ludzką naturę i rozłożyć na czynniki pierwsze dychotomię dobra i zła. Co czyni nas bohaterami, a co łotrami? Czy jeden uczynek wystarczy, żeby przeważyć szalę?. Owszem, można narzekać, że pytania o istotę dobra i zła, o konsekwencje swoich wyborów, o odpowiedzialność ciążącą na stojącym ponad prawem mścicielu przepuszczone zostały przez wysokobudżetową maszynkę z Fabryki Snów. Ale i tak Nolan postawił ich – jak na blockbuster o facecie przebierającym się w kalesony i maskę – wystarczająco wiele. Za sprawą znakomitego scenariusza i z pomocą postaci Jokera (nagrodzony pośmiertnie Oscarem za rolę Jokera, Heath Ledger, całkowicie skupia na sobie uwagę i przydaje całemu filmowi pesymistycznego posmaku) Nolan chwyta widza i przez cały film powoli, acz skutecznie, wyciska jak cytrynkę. Seans „Mrocznego rycerza” to 152 minuty spędzone na krawędzi fotela, ponad dwie godziny buzującej adrenaliny i kołowrotek emocji. I to wcale nie za sprawą wybuchów i skoków między wieżowcami, których też nie brakuje (wielkie brawa za nienadużywanie komputera przy efektach specjalnych), ale głównie dzięki fabule i reżyserii. Genialne filmy tak właśnie mają.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
13. Django(2012, reż. Quentin Tarantino) Być może Quentin Tarantino nie jest jedynym reżyserem, na którego każdy film czekam z niecierpliwością, ale z pewnością jest jedynym, na którego filmy czekam z TAKĄ niecierpliwością. I po raz kolejny się nie zawodzę, bo „Django”, choć może odrobinę słabszy niż „Bękarty wojny”, to absolutnie wyborne Tarantinowskie kino. Nie zgodzę się z twierdzeniem, że „Django” to typowe dla tego twórcy dzieło oderwane od faktów i historii. Wręcz przeciwnie – bo o ile strzelaniny, dialogi, bohaterowie są pokazani tu w typowy Tarantinowski, przerysowany sposób, to akurat cierpienia niewolników – zwłaszcza w scenach z czarnym d′Artagnanem czy wyjmowaniem Hildy z „grzalni” są zadziwiająco jak na tego twórcę poważne. Tarantino bawi się gatunkami, dialogiem, ale chyba po raz pierwszy w historii swego kina jest całkiem szczerym moralistą. Tego się nie spodziewałem. Kapitalni są (czego należało się spodziewać) Christoph Waltz i Leo diCaprio, ale wydaje mi się, że najmocniej trzeba wspomnieć o Samuelu L. Jacksonie. Ten sympatyczny, ale przecież nie wybitny aktor ostatnio – poza szansą jaką dał mu Whedon w „Avengers” raczej nie miał specjalnie ciekawych propozycji, oscylował wokół kina „B”. A tu pierwszoligowa, kapitalna rola! Spodziewałem się cameo, jak w „Kill Billu”, a dostałem kluczową postać! Na koniec nie wypada nie wspomnieć, że w „Django” po raz pierwszy (nie licząc scenariusza do „Prawdziwego romansu”) Tarantino bawi się w romantyka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
12. Powrót(2003, reż. Andriej Zwiagincew) Tylko iskra Boża mogła natchnąć debiutanta do stworzenia tak przejmującej historii. Można opowiadać o niej godzinami, ale niemożliwe jest uzasadnienie jej wielkości, tak jak niemożliwe jest racjonalne uzasadnienie istoty życia i śmierci. Ale czy w ogóle życie, śmierć czy nawet miłość da się racjonalnie uzasadnić? Raczej nie i właśnie częściowo o tym opowiada „Powrót”. Irracjonalność egzystencji postaci jest dla nas lustrem, jakby posiadającym bagaż – powtórzonego pięć razy – słowa Candyman. Zwiagincew mówi też o dojrzewaniu oraz szukaniu autorytetu za cenę wolności. Każdą scenę można rozumieć dosłownie (na linii człowiek-człowiek), jak i metaforycznie (na linii człowiek-Bóg). Udane połączenie najlepszych cech rosyjskich mistrzów, Tarkowskiego i Michałkowa. Genialna forma, piękna treść i winne właściwości, czyli wzrost wartości produktu wraz z wiekiem. „Powrót” jest bowiem filmem, który wraca we wspomnieniach, snach i podczas przemyśleń. Kino miało za zadanie tylko imitować życie. Zwiagincew pokazał jednak, że kino nic nie musi, bo życie jest już wystarczającą imitacją.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
11. WALL·E(2008, reż. Andrew Stanton) Film o małym robocie, usiłującym wymościć sobie miejsce wśród stert śmieci, zalegających Ziemię (ukazanych w pięknych, malarskich obrazach opuszczenia i degeneracji), odbiega od zwykłych katastroficznych, ponurych obrazów postapokaliptycznej przyszłości, jakie tak dobrze znamy. WALL-E, choć nie mówi, jest sam w sobie dość wymownym świadectwem tego, co człowiek potrafi zrobić z tym, czego już nie potrzebuje. Nie tylko Matka Ziemia, której oczywiście współczujemy, gdyż jęczy pod tonami niepotrzebnych nikomu popsutych rzeczy, ale także ten robocik został wykorzystany i porzucony przez Ziemian, którzy w międzyczasie wyewoluowali w nieumiejące się samodzielnie poruszać człekohipopotamy. Kibicujemy WALL-Emu w poszukiwaniu jakichś oznak robo-życia i w wielkim, ale beznadziejnym, samotnym sprzątaniu, kibicujemy rodzajowi ludzkiemu w stanięciu (z powrotem) na nogi – dosłownie i w przenośni – i na Ziemi, i z tym proekologicznym przesłaniem czekamy aż do napisów końcowych, by prześledzić na nich re-ewolucję człowiekokształtnych. Romantyczna historia o piszczących robotach? Karaluch jako domowy pupil? Pixar pyta – czemu nie. My możemy zapytać – gdzie ten bezpretensjonalny Pixar z czasów „WALL-Ego"? |