 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
60. Życie Adeli: Rozdział 1 i 2(2013, reż. Abdellatif Kechiche) Najlepiej chyba o jakości dzieła Abdelatifa Kechiche’a świadczy fakt, że kilka miesięcy po seansie wcale nie słynne sceny erotyczne najsilniej pozostały mi w pamięci. Oczywiście, sceny erotyczne są doskonałe – nieocenzurowane, realistyczne, estetyczne i fabularnie umotywowane, bo chyba tylko w taki sposób można było pokazać, jak bardzo silna namiętność łączy bohaterki, ale są jedynie dodatkiem do fabuły, bo i bez nich „Życie Adeli” byłoby filmem wartym uwagi. Filmem, dodajmy, będącym przede wszystkim świetnie zrealizowaną historią miłosną, filmem o wzajemnej fascynacji, silnym, nacechowanym erotyzmem uczuciu, oczekiwaniach co do związku i analizą owego związku rozpadu… To, że jest to związek homoseksualny też w gruncie rzeczy jest mniej istotne, choć akurat ważne w innym aspekcie filmu – opowieści o dojrzewaniu i odkrywaniu samej siebie. Aktorstwo jest tu rewelacyjne! Świetna Léa Seydoux, ale absolutnie genialna, praktycznie debiutantka Adèle Exarchopoulos, która, mamy wrażenie, sama przeżywa emocje swej bohaterki (scena rozstania, późniejsza rozmowa w kawiarni to absolutne mistrzostwo świata). A przy tym wiele rzeczy jest tu pokazanych jakby mimochodem, między wierszami, pozwalając na późniejszą analizę przyczyn takich a nie innych zachowań bohaterów. Tak czy inaczej – trzy godziny seansu mijają jak z bicza strzelił.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
59. Syn Szawła(2015, reż. László Nemes) W jednym z wywiadów udzielonych po otrzymaniu nagrody w Cannes László Nemes wyjawił, że kręcąc swój reżyserski pełnometrażowy debiut, w dużej mierze inspirował się nakręconym trzy dekady wcześniej legendarnym wojennym dramatem Elema Klimowa „Idź i patrz”. I rzeczywiście, jest w „Synu Szawła” przerażająca scena, która jednoznacznie kojarzy się ze wspomnianym arcydziełem kinematografii radzieckiej. Poza tym Węgier oparł swoją historię na faktach. Prawdziwa jest sekwencja, w której więźniowie starają się na zdjęciach udokumentować popełniane przez nazistów zbrodnie (takowe wykonano w sierpniu 1944 roku), jak i bunt w krematorium (do którego doszło dwa miesiące później). O sile dzieła Nemesa decyduje jeszcze jeden element – nietypowy sposób realizacji. Zdjęcia kręcone są z ręki, kamera najczęściej podąża za głównym bohaterem, widzimy więc przede wszystkim jego plecy i kontury głowy. Pole widzenia tego, co dzieje się dokoła niego, zostaje zawężone, na dodatek kadry są nieostre. Dzięki temu węgierski reżyser może uniknąć epatowania obrazami nieludzkich zbrodni, choć są one oczywiście na tyle zarysowane, że wystarczy, aby wrażliwszy widz przeżył traumę. Wybierając się do kina, warto pamiętać, że mamy do czynienia z obrazem znacznie różniącym się od „Pianisty” czy „W ciemności”; w „Synu Szawła” László Nemes postawił bowiem na skrajny naturalizm. Seans może tym samym sprawić potworny ból.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
58. Dzikie historie(2014, reż. Damián Szifrón) „Dzikie historie”, czarna komedia w reżyserii Damiána Szifróna to film dziko zabawny, pomysłowy i przewrotny. We wszystkich nowelkach reżyser biegle splata komizm i tragizm, ale prawdziwe uznanie należy mu się za znakomite wyczucie różnych filmowych konwencji – każda z nowelek nakręcona jest w innym gatunkowym kluczu, każda jest perłą realizacji, dowcipu i zaskakujących zwrotów akcji, których zdradzanie w recenzji byłoby zbrodnią. Jest tu komedia absurdu, pulpa, której nie powstydziliby się Quentin Tarantino czy Robert Rodriguez, horror, a nawet dramat społeczny o zmaganiach jednostki z nieprzejednanym aparatem biurokratycznym. Nad przedostatnią nowelką, farsą o małżeństwie burżujów próbujących zatuszować przestępstwo popełnione przez ich syna, unosi się chichoczący duch Luisa Buñuela. Z kolei część ostatnia łączy w sobie elementy anarchizującej komedii, psychologicznego komediodramatu i motywów, które kojarzyć się mogą zarówno z „Weselem” Smarzowskiego, jak i von Trierowską „Melancholią”. Szifrón pokazuje, jak niewiele potrzeba, by wyzwolić w człowieku pierwotne instynkty, agresję i szaleństwo. Zawód miłosny, chamstwo na drogach, niesprawiedliwy mandat – wszystko może przelać czarę goryczy i uwolnić naszego wewnętrznego, wyjątkowo wściekłego zwierzaka. Chwilami film Argentyńczyka ogląda się jak komediową wersję „Upadku” Joela Schumachera, gdzie narastająca frustracja doprowadza bohatera granego przez Michaela Douglasa do sięgnięcia po broń i sterroryzowania Los Angeles. Szifrón udowadnia, że czarny humor może być równie katartyczny co tragedia – wywołujące histeryczny śmiech, coraz to zmyślniejsze akty przemocy w „Dzikich historiach”, są przecież reakcjami na zupełnie prozaiczne kopniaki, które rzeczywistość może wymierzyć każdemu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
57. Między słowami(2003, reż. Sofia Coppola) Subtelnie opowiedziana historia młodej mężatki i podstarzałego aktora, którzy spotykają się w otoczeniu obcej kultury Tokio, nie bez powodu zyskała uznanie krytyków i zdobyła wiele prestiżowych nagród. Coppolla buduje atmosferę wyobcowania i samotności z niezwykłą dbałością o szczegół i wnikliwością utalentowanego obserwatora. W „Między słowami”, zgodnie z polskim tytułem, ważne jest to, co ma miejsce między bohaterami, gdy można by przypuszczać, że tak naprawdę nic się nie dzieje. Reżyserka próbuje za pomocą oszczędnej narracji i wyciszonego stylu pokazywania bohaterów wniknąć w ich myśli i obnażyć tkwiące w nich zadry. Udaje się to doskonale także dzięki aktorom: Bill Murray jest zdystansowany, skomplikowany i subtelnie zabawny, Scarlett Johansson tworzy swoją postać w oparciu o drobne gesty i półsłówka, po raz pierwszy tak intensywnie błyszcząc aktorsko. I oczywiście Tokio. Inny, barwny świat, w którym cudzoziemiec czuje się zagubiony i szukając punktu zaczepienia zaczyna szukać siebie. Na deser Coppolla zaproponowała widzom zabawę interpretacyjną i kazała domyślać się, jakie słowa padły między bohaterami w finalnej scenie filmu. W ten sposób wyszło kino refleksyjne i stonowane.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
56. Mustang(2015, reż. Deniz Gamze Ergüven) W pełnometrażowym debiucie, reżyserka Deniz Gamze Erqüven pewną ręką kreśli przejrzysty i bezpośredni portret ograniczenia ludzkiej woli, z którym w „Mustangu” ma się do czynienia na co dzień. W znakomicie wyważonym dramacie umiejętnie dawkuje proporcje gatunków, mieszając młode bohaterki, pasujące bardziej do kina młodzieżowego ze społecznym dramatem. Nie ma tu jednakże ucieczki do zawoalowanych metafor, stąd przed widzem kładzie się obrazki desperacji – jedna z sióstr woli przespać się z przypadkowym chłopakiem pod nieobecność wuja, by stracić tak cenione przed ślubem dziewictwo. Inna planuje czym prędzej czmychnąć do Stambułu samochodem, nawet jeśli nie wie, jak je prowadzić. „Mustang” nie jest jednakże kinem osadzonym w czarno-białych emocjach. To pełna panorama zmieniającej się Turcji: od tej nowoczesnej, goniącej za zachodnimi standardami, do funkcjonującej z nią na równej płaszczyźnie krainy przykrytej płaszczykiem poszanowania tradycji, w rzeczywistości dalej tkwiącej w wielu miejscach w conajmniej XIX wieku. Jednakże w swojej ocenie nie tyle atakuje i zwalcza skostniałe zwyczaje, co staje w obronie tych, którzy chcą prowadzić swoje życie po swojemu, a nie tylko je po prostu przeżyć.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
55. Baby Driver(2017, reż. Edgar Wright) „Baby Driver” to wyborny pastisz i „nowe rozdanie” w jednym, niebywałe osiągnięcie techniczne, majstersztyk w dziedzinie montażu dźwięku, musical-nie-musical pisany pod retro-tracklistę, co lokuje go w osobliwej przestrzeni dzielonej zarówno ze space operą Jamesa Gunna, jak i z „American Graffiti” Lucasa. Obawiałem się hollywoodyzacji i hipsteriady, ale Edgar Wright pokazał, że doskonale czuje amerykańską ikonografię (samochód, dziewczyna-kelnerka, marzenie o ucieczce autostradą donikąd) i przygotował „Prawdziwy romans” dla nowego pokolenia, nie tracąc nic charakteru z czasów „Shaun of the Dead” i „Hot Fuzz”. Nieunikniony sequel nazwałbym „Baby Knows” – i otworzył właśnie piosenką Prince’a, ale na razie cieszmy się tym, co mamy, bo naprawdę sięgamy tu kinofilskiego nieba.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
54. Pewnego razu w Anatolii(2011, reż. Nuri Bilge Ceylan) Nuri Bilge Ceylan, który odpowiadał m.in. za „Uzak”, „Klimaty” oraz „Trzy małpy” nie zwiększył tempa swoich filmów – „Pewnego razu w Anatolii” jest powolną historią rozciągniętą na blisko trzy godziny – ale doprowadził do perfekcji przekazywanie ważnych prawd między wierszami. Grupa policjantów, prokurator i lekarz sądowy wraz z dwójką podejrzanych udaje się nocą na wizje lokalną, której celem ma być odnalezień zwłok zamordowanego podczas pijackiej kłótni i pochowanego gdzieś w polu mężczyzny. Każdy, kto oczekuje zagadki kryminalnej będzie raczej zawiedziony – choć pewne fakty na temat dokonanego morderstwa są systematycznie przed widzem odkrywane. Dużo ważniejsze są jednak z pozoru zwyczajne dialogi, rozmowy między policjantami, prokuratorem i lekarzem, ekipą i sołtysem (czy też tureckim odpowiednikiem tego stanowiska) z pobliskiego miasteczka – dialogi, odkrywające nie tylko skomplikowane osobowości bohaterów, ich złożone losy, ale przekazujące niezbyt wesoły wizerunek współczesnej Turcji. Do tego realizacja – klimat ciepłej letniej nocy aż przenika widza, a scena podawania herbaty przez córkę sołtysa jest prawdziwie magiczna. Wiele tropów, wiele niuansów, z pewnością film na więcej niż jeden seans.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
53. Zaginiona dziewczyna(2014, reż. David Fincher) W „Zaginionej dziewczynie” tylko pozornie idzie o rozwikłanie zagadki kryminalnej – wartość filmu nie sprowadza się jedynie do precyzyjnej narracji i efektownych fabularnych przewrotek. To niby jeden z bardziej przystępnych obrazów Finchera, ale pod elegancką, przezroczystą powłoką kina gatunkowego, kryje fascynację reżysera przewrotnością ludzkiej natury. „Zaginiona dziewczyna” jest filmem o manipulowaniu i udawaniu kogoś kim się nie jest: adwokat od spraw beznadziejnych (wyborny Tyler Perry) przed wywiadem telewizyjnym obrzuca Nicka (świetnie obsadzony Ben Affleck) żelkami, ilekroć ten wychodzi z roli skruszonego i stęsknionego męża; Amy (fantastyczna Rosamund Pike) – której życie służyło rodzicom za inspirację dla popularnej serii książek dla dzieci – stara się prześcignąć ich bohaterkę, „Niezwykłą Amy”, w doskonałości; małżonkowie oszukują siebie nawzajem i wszystkich dokoła; kłamią też media, dla podniesienia oglądalności i klikalności kreując ofiary i czarne charaktery. W dodatku, jak to w świecie Finchera bywa, prawda ani nie wyzwala, ani nie daje nadziei: finał, gdy bohaterowie ostatecznie poddają się perwersji, przypomina wisielczą wariację na temat zakończenia „Dziecka Rosemary”. Niezależnie od pesymistycznej wymowy filmu, seans „Zaginionej dziewczyny” przynosi mnóstwo frajdy: podziwiać można montaż, zdjęcia i umiejętne dozowanie informacji, tak, by bez przerwy wodzić widza za nos – także wtedy, gdy typowy procedural okazuje się… czarną komedią.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
52. Moonlight(2016, reż. Barry Jenkins) Afroamerykanie doczekali się swojej „Tajemnicy Brokeback Mountain” i swojego „Boyhood” w jednym. „Moonlight” to film z gatunku tych, jakie trafiają się raz na pokolenie.Klucz do nowatorskiego przełożenia na język filmu sztuki Tarella McCraneya „In Moonlight Black Boys Look Blue” znajduje reżyser w balansie między twardym realizmem a niemal mistyczną poetyką. Na ścieżce dźwiękowej Mozart sąsiaduje z gangsta rapem. Melancholijne suity kompozytora Nicholasa Britella wprowadzają do estetyki „kina ulicy” zupełnie nową jakość. Kręcone z ręki zdjęcia Jamesa Laxtona gładko przechodzą od pasteli do barw nasyconych; tworzą klimat senny i sugestywny jednocześnie. Efekt przypomina nieco lesbijski dramat „Pariah” Dee Rees, trochę „Bestie z południowych krain” Benha Zeitlina. Ma prawo też kojarzyć się z kinem Terrence’a Malicka. Nade wszystko jednak film dziarsko stoi na własnych nogach – tak w formie, jak i treści. Jak każda cenna opowieść, „Moonlight” oferuje perspektywę zarówno uniwersalną, jak i skupioną wokół konkretnego zjawiska. Fabuła wiernie oddaje świat patologicznych enklaw Miami i Atlanty, specyfikę amerykańskich „sąsiedztw”, gdzie każdy ma z góry przypisane miejsce w szeregu, a wszyscy o tobie wszystko wiedzą, jeszcze zanim ty sam dowiesz się tego o sobie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
51. Trio z Belleville(2003, reż. Sylvain Chomet) Znakomite, oryginalne, prawie nieme kino animowane, przywodzące na myśl komiksy Wojdy i Gawronkiewicza. Postaci są mocno i dziwnie niepokojąco zdeformowane, zaś tło wypełnione dopracowanymi szczegółami. Choć streszczenie fabuły „dzielna babcia forsuje ocean, by z pomocą emerytowanych piosenkarek i tłustego psa wyrwać ukochanego wnuka z rąk mafii” brzmi komediowo, to jednak nastrój filmu jest melancholijny. Dużo w nim przemijania, wspominania minionej chwały, nawet bycie mistrzem kolarskim wydaje się raczej udręką niż szczęściem. Dowcipna, oryginalna, subtelna robota – do tego pozbawiona wrażenia prymitywnej krytyki byłego pracodawcy Chometa, czyli Disneya. Chomet kiedy krytykuje, rozdziela po równo – śmieje się tak z Amerykanów, jak i z Francuzów oraz Włochów. Zachwyca zupełnie sposób budowy żartów – na niektóre puenty czeka się dosłownie kwadrans, a podane zostają bez przyciągania uwagi, gdzieś na marginesie. W skład tria z Belleville mogliby wchodzić Luis Bunuel, Buster Keaton i Mel Brooks – mamy tu i slapstick, i czarny humor, i surrealizm – zarówno dosadny, jak i delikatny, aluzyjny. Błyskotliwa żonglerka konwencją. Oryginalne rozwiązania animacyjne. Nawet nie powiew, ale całe tornado świeżości po disneyowskich landrynkach. |