Jeśli mało Wam było 100 najlepszych filmów XXI wieku, mamy dla Was jeszcze drugą setkę! Oto filmy, którym nie udało się załapać do naszego głównego zestawienia, ale stanowią jego bezpośrednie zaplecze. I z pewnością też warto się z nimi zapoznać!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
200. Co robimy w ukryciu(2014, reż. Jemaine Clement, Taika Waititi) Jeśli ciekawi was, do czego wampir potrzebuje gazety, albo co wydarzy się, gdy podczas konsumpcji człowieka trafi w aortę – koniecznie powinniście obejrzeć nowozelandzką komedię „Co robimy w ukryciu”. Choć film nie pretenduje może do roli medytacji nad przemijaniem, jaką było choćby „Tylko kochankowie przeżyją” Jarmuscha, to również w tej wampirzej historii odnaleźć można odrobinę refleksji i melancholii. Warto też zwrócić uwagę na obecny w komedii Clementa i Waititiego subtelny przekaz emancypacyjny i równościowy – filmowi krwiopijcy przypominają grupkę odmieńców jakich znamy z „Napoleona Wybuchowca” czy „Małej Miss”, którzy niezdarnie próbują integrować się z resztą społeczeństwa. Wampiryzm jest tu pewną niedogodnością, ale potrafi też przekształcić się w źródło siły mogącej rozsadzać skostniałe społeczne hierarchie, od patriarchatu, po wykluczenie osób starszych. Nade wszystko „Co robimy w ukryciu” jest jednak pochwałą przyjaźni na śmierć i życie-po-śmierci – i jako takie jest zastrzykiem świeżej krwi w zdawałoby się wyeksploatowaną do cna tematykę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
199. Aferim!(2015, reż. Radu Jude) „Aferim!”, jakkolwiek sprawiające wielką frajdę w oglądaniu, rozbrajające barwnymi dialogami pełnymi soczystych wulgaryzmów i melancholijnych refleksji, imponujące inscenizacją, jest jednocześnie bezwzględną rozprawą z ksenofobią i rasistowskimi uprzedzeniami. Doskonała jest tu rozmowa policjantów z napotkanym popem – a zwłaszcza genialna litania duchownego, w której obrywa się chyba wszystkim europejskim narodowościom: najbardziej Żydom, najmniej, oczywiście, Rumunom, którzy „cierpią i kochają po chrześcijańsku” (brzmi znajomo?). Film Jude wybija też z głowy feudalistyczne sentymenty: rumuński reżyser, choć tak pieczołowicie rekonstruuje przeszłość, ani na moment nie oddaje się nostalgii za szlacheckim porządkiem, obnażając – zwłaszcza w okrutnym, wstrząsającym finale – niesprawiedliwość systemu, w którym naczelnymi zasadami były przemoc, niezasłużone przywileje i pogarda wobec słabszego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
198. Wyścig(2013, reż. Ron Howard) Na czym polega geniusz filmu Howarda? Na tym, że nie wybrał jednego bohatera, lecz opowiada równocześnie o dwóch – wybitnych kierowcach, poza tym ludziach różniących się w każdym aspekcie. Brytyjczyk James Hunt to playboy, bawidamek, ryzykant, chłopak, którego ekscesów obawiają się pracodawcy, ale publiczność i koledzy go uwielbiają. Austriak Nikki Lauda jest poukładany, systematyczny, analityczny. Także jest doskonałym kierowcą, ale w ludziach nie wzbudza sympatii. Pierwszy chce wygrywać, bo to sprawia mu frajdę, drugi chce wygrywać, bo uważa, że do tego został stworzony.Geniusz filmu polega na tym, że przy całych różnicach obie te postacie są równorzędne. Poznajemy ich wady, poznajemy zalety. W jednych momentach kibicujemy Huntowi, w innych Laudzie. Dzięki temu – o ile się nie zna historii tej rywalizacji – do końca nie wiemy, kto będzie triumfował. I każde z rozwiązań będzie dla nas jednocześnie pozytywne i gorzkie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
197. Creed. Narodziny legendy(2015, reż. Ryan Coogler) „Creed” burzy status quo już samym tytułem. To film powstały na styku trzech wartości: hollywoodzkiego crowd-pleasera, kina niezależnego oraz nowej fali afroamerykańskiego rewizjonizmu. Symboliczne przekazanie pałeczki przez Sylvestra Stallone’a, który schodzi na drugi plan aktorski, ale także po raz pierwszy nie figuruje jako scenarzysta, nie jest jedynie zmianą warty w obrębie cyklu, lecz również odpowiedzią na przemiany demograficzne w Stanach. Reżyser Ryan Coogler znalazł sposób, by młodego Adonisa Creeda uczynić postacią pasującą zarówno do uniwersum Rocky’ego, jak i do realiów „Fruitvale Station”, swojego głośnego debiutu sprzed trzech lat. Z Oscarem Grantem z tamtego filmu łączy Adonisa nie tylko osoba fantastycznego aktora Michaela B. Jordana, ale cały zestaw kulturowo-społecznych obciążeń, ze samospełniającym się proroctwem na czele  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
196. Słoń(2003, reż. Gus Van Sant) Van Sant nie próbuje dawać żadnych odpowiedzi. Wręcz przeciwnie – im bliżej strzelaniny, tym częściej używa teleobiektywu – przy takim zabiegu dalsze plany się rozmywają, a my widzimy tylko to, co mamy tuż przed oczami. I coraz mniej z tego rozumiemy. Nigdy nie zrozumiemy dlaczego Alex, który za minutę będzie strzelał do swoich kumpli jak do kaczek, w chwili, gdy wchodzi do budynku, ostrzega jednego z nich. Dlaczego Benny, czarnoskóry chłopak pomaga uciec przez okno jakiejś dziewczynie a sam wraca do szkoły i ładuje się prosto po kule? Van Sant robi rzecz z jednej strony genialną a z drugiej – okrutną i wręcz niemoralną. Kręci film, w którym od początku do końca wiadomo co się stanie, a mimo to wali widza pięścią w żołądek. Odtwarzając traumę – nawet cudzą, nie naszą – nas w tej traumie pozostawia. Podrzuca nam ją niczym kukułcze jajo. Dlatego w pewnym momencie przestaje być istotne, kto pierwszy zginie w chłodni – chłopak czy dziewczyna – kamera wolno opuszcza to miejsce, nie musi nam niczego więcej pokazywać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
195. Prestiż(2006, reż. Christopher Nolan) Stylizowany thriller (ale jak stylizowany!), opowieść o obsesji, magiczna sztuczka i film o sztuce filmowej w jednym – „Prestiż” sprawdza się na każdym polu. Na tym najoczywistszym jest kapitalnie nakręconym thrillerem – wysmakowanym, ale i trzymającym w napięciu, z porządną ilością zwrotów akcji. Na poziomie psychologii mamy z jednej strony ludzką obsesję w szukaniu czegoś nieznanego, z drugiej bezwzględną rywalizację między dwoma różnymi osobowościami – wiarygodną dzięki świetnym kreacjom Bale’a i Jackmana. Wreszcie na poziomie alegorycznym znajdziemy tu wszędzie poukrywane tropy, pozwalające domyślić się finału, o ile „patrzyło się bardzo uważnie” – jawna metafora magicznej sztuczki, w której więcej się obiecuje, niż w rzeczywiści przekazuje. A jeszcze jak kapitalnie Nolan potrafi manipulować widzem, zwodząc go kto w tym filmie jest dobry, a kto zły!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
194. Good Time(2017, reż. Benny Safdie, Josh Safdie) Bracia Safdie w szybkim montażu komponują szaloną nocną podróż po Nowym Jorku i gatunku kina kryminalnego. Podkręconą z wyczuciem akcję dopełniają znakomitą elektroniczną muzyką. Nocne kadry doświetlają transowymi neonami. „Good Time” jest po trosze filmem, który mógłby wyjść spod ręki Michaela Manna, gdyby ten dzisiaj stawiał swoje pierwsze kroki w karierze filmowca. Kamera drga, postaci gnają, kłopotów nie ubywa. Wrzucony w ich nieustanną żonglerkę Robert Pattinson – wyrwany z otępiałego emploi Edwarda ze „Zmierzchu” – wkłada w Conniego poziom frustracji i desperacji, które aż trudno odseparować od poza ekranowej rzeczywistości. Mieszany regularnie z błotem przez krytykę, udowadnia, że w aktorstwie ma jeszcze wiele do powiedzenia. Szarpie i wścieka się, jedno spojrzenie na jego mało rozpoznawalną twarz wystarcz by wiedzieć, że w wyciągnięciu brata nie cofnie się przed niczym. W dynamicznej lecz rzetelnie sterowanej akcji, bracia Safdie nie definiują może na nowo gatunku kryminału, ale trzymając się w jego ramach potrafią wydobyć oryginalną jakość. Paradoksalnie – w opozycji do swoich bohaterów – ich lepsza przyszłość dopiero się zaczyna.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
193. Pan Turner(2014, reż. Mike Leigh) Dlaczego reżyser znany ze swojej fascynacji zwykłymi ludźmi zdecydował się opowiedzieć o jednym z najsłynniejszych brytyjskich malarzy wszech czasów rezygnując z wypracowanego przez lata stylu? Być może dlatego, że w jego ujęciu Turner nie różni się aż tak bardzo od ukochanych przez niego przeciętniaków. Leigh pokazuje go nie tyle jako artystę, ile jako człowieka. Nieprzypadkowo film nazywa się po prostu „Pan Turner”, a nie „Twórca i niszczyciel”. „Mr. Turner” wygląda bardzo dobrze zachowując jednocześnie poczucie autentyzmu, co w przypadku filmu kostiumowego bywa bardzo trudne. Zdjęcia Dicka Pope′a podkreślają piękno kadrów, które wzorowano na twórczości Turnera pieczołowicie odtwarzając sceny z dzieł mistrza. Nie jest to jednak film stworzony wyłącznie po to, by cieszyć wzrok. W końcu nieprzypadkowo gra tu Spall, o którego aparycji nie można powiedzieć zbyt wiele ciepłych słów. Nie jest to też kolejna opowieść z cyklu „jak stali się sławni”. „Mr. Turner” stanowi refleksję, czas płynie w nim swobodnie, bez podziału na lata czy ważne wydarzenia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
192. Świetlik(2005, reż. Phil Morrison) Amy Adams jest skarbem amerykańskiego kina, wiedzą o tym wszyscy (może z wyjątkiem oscarowej akademii, która jakoś nie potrafi jej nagrodzić) – drugoplanowa rola Ashley, prostej, pogodnej, uroczej i po prostu dobrej, młodej mężatki w skromnym filmie „Świetlik” należy do najlepszych w imponującej przecież filmografii aktorki. Ashley jest otwarta, gadatliwa i z każdym chce się przyjaźnić – czego nie można powiedzieć o innych członkach jej rodziny: mrukliwym mężu, wszystkowiedzącej teściowej, wycofanym teściu. Ale tu właśnie kryje się jedna z tajemnic tego niewielkiego filmu – to wcale nie jest opowieść o cudownej dziewczynie z sercem na dłoni, której optymizm i zaufanie są jak kwiatek do kożucha małomiasteczkowego prostactwa. Film Phila Morrisona nie wytyka też palcem wielkomiejskiej hipokryzji – gdy w odwiedziny do rodziny z prowincji przyjeżdża para z Chicago (trochę przy okazji: handlująca sztuką Madeleine chce przede wszystkim podpisać umowę z lokalnym artystą), „Świetlik” nie znęca się nad protekcjonalnością i pseudowyrafinowaniem elity: przeciwnie, w uczciwy sposób pokazuje bariery, które nieustannie wyrastają między bohaterami: języka, klasy, wykształcenia, umiejętności wyrażania emocji. Morrison pokazuje ludzi, którzy mają dobre intencje – nie chce jednak przekonywać, że to wystarczy, by pozasypywać podziały i zaleczyć kompleksy: jeśli myślicie, że w krzepiącym finale wielkomiejska blaza zostanie uleczona, a prowincjusze otrzymają lekcję otwartości, trafiliście pod zły adres – „Świetlik” w przejmujący, bardzo prawdziwy sposób pokazuje, że życie rodzinne jest jednak trochę bardziej skomplikowane.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
191. Bracia Lumière!(2016, reż. Thierry Frémaux) August i Louis oraz liczni współpracujący z nimi operatorzy zrealizowali ponad tysiąc czterysta krótkich filmów. Sto osiem z nich – zrekonstruowanych cyfrowo w jakości 4K – znalazło się w dokumencie „Bracia Lumière”. Rolę narratora pełni w nim Thierry Frémaux, na co dzień dyrektor festiwalu w Cannes, który opowiada o pracy swoich wielkich rodaków z prawdziwą swadą, entuzjazmem i poczuciem humoru. Wskazuje jednocześnie na elementy, które „szaremu” odbiorcy, nie będącemu specjalistą w dziedzinie kinematografii, mogłyby umknąć, jak na przykład mistrzowskie kadrowanie, wyczucie stylu, umiejętność wyboru najlepszej z kilku dostępnych opcji. August i Louis, których często postrzegano jedynie jako zdolnych wynalazców i jeszcze bardziej obrotnych biznesmenów, urastają tym sposobem do miana artystów kina, o czym przekonuje fakt, że ich patenty w kolejnych latach wykorzystywali wybitni reżyserzy (jak chociażby Siergiej Eisenstein w „Pancerniku Potiomkinie”). Dokumentalni „Bracia Lumière” to niezwykła, sentymentalna podróż w czasie do świata fin de siècle’u, kiedy „najważniejsza ze sztuk” stawiała dopiero pierwsze, czasami jeszcze nieporadne, ale niezmiennie fascynujące kroki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
190. Moneyball(2011, reż. Bennett Miller) Chyba każdemu amerykańskiemu scenarzyście należy dać zadanie – tak napisać film o baseballu, aby był zrozumiały poza Stanami. Sorkin i Zaillian wywiązali się z zadania znakomicie. Nieznajomość zasad gry w niczym nie przeszkadza w fascynowaniem się bojem, jaki toczy Billy Beane (w bardzo dobrej, jak zwykle ostatnio, kreacji Brada Pitta). Świetnie zagrane, świetnie napisane i zupełnie nieoczywiste, z zakończeniem, dalekim od typowego dla takiego kina happy endu, pozwalającym na zupełnie oderwane od sportu interpretacje.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
189. Avengers 3D(2012, reż. Joss Whedon) Wbrew pozorom zebranie w jednym filmie kilku indywidualnych bohaterów nie stworzyło wrażenia przesytu, a wręcz przeciwnie – „Avengers” niosą ze sobą wartość dodaną i są lepsi niż każda wcześniejsza przygoda dowolnego marvelowskiego superbohatera z osobna. Ale „Avengers” nie są w żadnej mierze filmem budowanym wokół jednego bohatera – ich siłą jest równy i inteligentny podział czasu ekranowego. U Whedona każda postać ma swoje pięć minut, ale też każda integruje się z pozostałymi – jest czas na wzajemne docinki i na walkę ramię w ramię. Takie podejście sprawdza się też doskonale w scenach akcji, bo twórcy „Avengers” za cel postawili sobie przedstawienie DRUŻYNY. Doświadczony reżyser, producent i scenarzysta filmów oraz komiksów, miłośnik tych ostatnich, stworzył idealnego letniego blockbustera, z sympatycznymi i dobrze znanymi postaciami, pełnego humoru, znakomitych efektów specjalnych i nieprzesadnie patetycznego. A przy tym nakręcił film wyjątkowo wierny komiksowemu oryginałowi, co przecież nie jest prostym zadaniem. Chapeau bas!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
188. Opiekun(2015, reż. Michel Franco) Okrutny film o ludzkiej słabości, kruchości ciała, umieraniu bez pociechy i cierpieniu, które wcale nie uszlachetnia. Meksykański reżyser Michel Franco bez patosu, ale też bez niepotrzebnej eksploatacji czy szoku, z dystansu przygląda się tabu choroby i umierania. Meksykański reżyser w statycznych ujęciach, scena po scenie przypomina niewygodne prawdy o umieraniu – ale w równie zajmujący sposób opowiada o tym, który usiłuje w cierpieniu odrobinę ulżyć. Wiele kontrowersji budzić może zakończenie – część widzów może być zirytowana puentą, która w tak gwałtowny sposób ucina tak subtelny film. Może jednak nie jest to zakończenie z tych najgorszych – wszak mówi ono, że ile byśmy nie wzięli pod rachubę, nie wszystkie przypadki da się przewidzieć. I że brać na barki cierpienie własne i cierpienie innych to o dwa cierpienia za dużo.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
187. Batman – Początek(2005, reż. Christopher Nolan) Mam wrażenie, że to właściwie pierwszy film o Batmanie, a nie o jego kolorowych, zabawniejszych i sprytniejszych przeciwnikach. Zdobył mnie pomysł na sprzedaż wszystkich obowiązkowych schematów – zatrudnić świetnych aktorów dobranych wbrew schematowi i dać im poszaleć w drobnych gestach, spojrzeniach, półuśmieszkach. A przede wszystkim aż do ostatecznej rozgrywki unikać ukłonów w stronę komiksiarzy i nie podkreślać realizacyjnie, że to komis, tylko nakręcić historię o tym dlaczego facet bawi się w przebieranki, zamiast jak przystało na dorosłego człowieka, chwycić za szybkostrzelną broń i wyrwać parę chwastów na najbliższej ulicy. Krótko mówiąc sprytne kino.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
186. Blue Valentine(2010, reż. Derek Cianfrance) Zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się z zakochanymi po uszy bohaterami komedii romantycznych gdy już miną napisy końcowe? Kilka lat później życie nie jest już jak z bajki. Marzenia prostuje rzeczywistość, magia zanika, ustają porywy serca. Byli zakochani kompletnie do siebie nie pasują, nie mogą przestać krzywdzić się nawzajem. Oglądając w dwóch czasowych narracjach relację Cindy (Michelle Williams) i Deana (Ryan Gosling) obserwujemy wschód i zachód ich uczucia. Jesteśmy świadkami bolesnego przeobrażenia z nierozłącznej jedności w nie kochające indywidualności, nie mogące znieść wzajemnej obecności. W „Blue Valentine” transgresja w obrębie formatu love story niebezpiecznie zbliża się do bolesnego dramatu. Łapczywe życie absorbując ich uczucie nie pozostawia im go zbyt wiele dla siebie. Dlatego bohaterowie żyją przeszłością, nie potrafiąc odnaleźć się w emocjonalnym „tu i teraz” gubią się do reszty. Wszelkie podejmowane desperackie krzyki emocji trafiają w próżnię. Na happy end nie ma miejsca.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
185. 40-letni prawiczek(2005, reż. Judd Apatow) „40-letni prawiczek” wpisuje się w umacniający się nowy nurt komedii dla dorysłych – ostrej, czasem wulgarnej, niepoprawnej politycznie, pozwalającej sobie na więcej niż do tej pory, ale inteligentnej i nadal w gruncie rzeczy konserwatywnej w wymowie. Oprócz świetnych odtwórców głównych ról, ogromnym atutem jest znakomicie zarysowana galeria barwnych postaci drugo- i trzecioplanowych. Film operuje różnymi rodzajami humoru – sytuacyjnym, słownym, surrealistycznym, ma kapitalne dialogi, kilka doskonałych scen z depilacją klatki piersiowej na czele. Ale co ja tam się będę wymądrzał – bardzo śmieszny jest, i tyle.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
184. Coco(2017, reż. Lee Unkrich, Adrian Molina) Meksykańskość i ściśle z nią związana strona wizualna to właściwie jedyna cecha wyróżniająca film. Ale za to jak! Rozbuchana sceneria miasta zmarłych zapiera dech i chętnie by się ją oglądało klatka po klatce, by w pełni podziwiać każdy szczegół: tramwaje linowe, dworzec, teatr, opuszczone zaułki czy slumsową dzielnicę domków na wodzie. Jaskinia z jeziorkiem, w której ląduje bohater, to krasowa studnia cenote, jakich wiele jest na Jukatanie. Z kolei bajecznie kolorowe figurki alebrijes, z których słynie region Oaxaca, tutaj stają zwierzęcymi przewodnikami dusz, i dosłownie napatrzeć się nie można na ich przedziwne kształty i wzory. Starannie odtworzone jest też typowe meksykańskie miasteczko, z szyldami wymalowanymi wprost na ścianach, wycinankami zdobiącymi ulice przy każdym ważniejszym święcie (nie tylko Święcie Zmarłych) i gorejącym od świec cmentarzem, gdzie przodków obdarowuje się jedzeniem i piciem. To wszystko pozostaje w pamięci o wiele bardziej, niż scenariusz, z którego wynika głównie to, że rodzina może być równie często wsparciem, co klatką.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
183. Jabłka Adama(2005, reż. Anders Thomas Jensen) Film Jensena jest jedną wielką parafrazą biblijną, przede wszystkim fragmentów Ksiąg: Hioba, Rodzaju i Wyjścia. Jest też komedią czarniejszą niż sama czerń. Jej komizm polega na tym, że w najmniej spodziewanym momencie, przeważnie podczas sceny z pozoru absolutnie sielskiej, któraś z postaci gwałtownie robi coś strasznego, np. oddaje strzał w głowę rozmówcy z bliskiej odległości. I jest to pokazane w konwencji gore! Co więc w tym śmiesznego? Głównie reakcje pozostałych postaci, mistrzowsko odegrane przez skandynawskich aktorów. Nawet Wes Anderson nigdy nie zbliżył się w swoich tragikomediach do tak pełnego zobrazowania – bez wydźwięku pejoratywnego – porzekadła „nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać”. Zaletą nie do przecenienia jest otwarcie filmu na rozmaite interpretacje. Antyklerykałowie zobaczą tu zapewne krytykę bigoterii i zabobonu. Racjonaliści wyciągną stąd teorię yin/yang, rzecz o współistnieniu i wzajemnej zależności dobra i zła. Idealiści będą woleli widzieć w „Jabłkach Adama” przypowieść o dobrze drzemiącym w każdym człowieku, o tym, że ludzie w gruncie rzeczy nie są tacy źli, jak nagminnie rysuje ich rodak Jensena, Lars von Trier.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
182. Zagadka zbrodni(2003, reż. Joon-ho Bong) „Zagadka zbrodni” to historia oparta na autentycznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w Korei Południowej pod koniec lat 80. Ubrana w klasyczny suspens produkcja odniosła niesamowity sukces na rynku krajowym i zagranicznym. Do widzów w Europie zajrzała najpierw przez furtkę MFF w Cannes, a za pośrednictwem polskiego dystrybutora Blink, zawitała również do Polski (na nośniku DVD). Zainicjowała całą serię godnych polecenia produkcji o seryjnych przestępcach, jak np. „W pogoni” czy „Ujrzałem diabła”. „Zagadce zbrodni” warto przyjrzeć się nie tylko ze względu na to, że to jeden z lepszych azjatyckich filmów, jaki wydano w naszym kraju – to przede wszystkim utrzymana w mrocznym klimacie, doskonale zagrana opowieść z finałem, pozostawiającym widza (zwłaszcza płci żeńskiej) w uzasadnionej niepewności.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
181. Toni Erdmann(2016, reż. Maren Ade) „Toni Erdmann” to film mądry, poruszający wiele istotnych tematów, a momentami zabawny. Nie należy jednak traktować go jako komedii – przed takim postrzeganiem przestrzegała też reżyserka filmu. Film jest zabawny „przy okazji”, ale bawienie nie jest jego celem. Intryga opowiadająca o próbie wyrwania córki przez ojca z korporacyjnego szalonego kręgu pozwala na poruszanie całkiem pokaźnej puli ważnych, współczesnych tematów – zatracenia w pracy, wyzysku pracowników przez pracodawców, roli kobiet na rynku pracy, wyzysku krajów mniej rozwinięctych przez bardziej rozwinięte, dehumanizacji korporacyjnych procesów, zanikania więzi rodzinnych, osamotnienia. „Toni Erdmann” nie daje łatwych odpowiedzi, ani nie przedstawia rozwiązań. Nawet swych bohaterów – w szczególności tego tytułowego – nie przedstawia w jednoznacznym świetle. Rzeczywistość jest zdecydowanie zbyt skomplikowana.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
180. Broken Flowers(2005, reż. Jim Jarmusch) Nie spodziewałem się takiego filmu po Jarmuschu. Ten film jest w wielu miejscach bliższy Lynchowi, niż Jarmuschowi. Najprostsza różnica między jednym a drugim jest taka, że kiedy nic się nie dzieje, u Lyncha jest niepokojąco, a u Jarmuscha śmiesznie. I tutaj właśnie jest przede wszystkim niepokojąco – nie wiadomo do końca jak będzie wyglądać koniec każdej konwersacji, nie wiadomo czy nie pojawi się nagle kolejna poszlaka, ba, nie wiadomo nawet, czy wszystko co widać dzieje się naprawdę. Bawiąc się w rozwiązanie filmowej zagadki, zakładam, że list jest zemstą kobiety porzucającej bohatera (Julie Delpy), bo to ona pierwsza pojawia się na ekranie w różu. Ale całkiem przypadkiem filmowa droga prowadzi bohatera w końcowce do zdania sobie sprawy, że lata pustego życia doprowadziły go do utraty kontaktu z rzeczywistością, skoro nawet obcego człowieka w przejeżdżającym samochodzie może uznawać za kogoś bliskiego (niezły metafilmowy żart Jarmuscha: to JEST ktoś bliski dla samego Murraya – jego rodzony syn). Szkoda tylko, że genialny Wright nie pojawiał się w filmie częściej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
179. Ruchomy zamek Hauru(2004, reż. Hayao Miyazaki) Zarówno w formie jak i treści – całość jest urzekającą w swej prostocie przygodowo-miłosną historią, będącą czymś na kształt połączenia „Pięknej i Bestii” z „Czarnoksiężnikiem z Oz”, ze znikomą ilością orientalnych motywów. Żadnych pagód, bambusowych chatek, tylko przepiękne południowoeuropejskie pejzaże, zamek jak od braci Grimm, Wiedźma z Pustkowia jak od Chometa, cała galeria już nie tylko cudacznych, ale i cudownych postaci. Ponadto komplet ładnych morałów – zwycięstwo miłości, starość jako błogosławieństwo, krytyka wojny, egoizmu etc. Takie bajki to ja lubię.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
178. Hellboy(2004, reż. Guillermo del Toro) Od dawna czułam, że Gulliermo del Toro ma wyjątkowy talent do tworzenia atmosfery i kreowania interesujących postaci, i tylko brak szczęścia w Hollywood nie pozwolił mu dotąd zabłysnąć w wysokobudżetowej produkcji. Tym razem Meksykanin wreszcie pokazał, co potrafi: podszedł do adaptacji komiksu Mignoli z humorem i inteligencją – i zamiast wymyślać, co by tu wybuchnąć, żeby widzowie spadli z krzeseł, stworzył najciekawszego bohatera, jakiego film komiksowy widział przez ostatnie lata. Hellboy ma cięty język, dobry gust do muzyki i lubi koty – jak tu takiego nie kochać? TAKIM czerwonym – moje stanowcze tak! Obsadzenie Rona Perlmana w tej roli to strzał w dziesiątkę. Całość może być nieco zbyt wyrafinowana dla typowego zjadacza popkornu – ale z pewnością zachwyci tych, co nie lubią komiksów, a doceniają bezpretensjonalnie podaną szczyptę filozofii, dbałość o detal, ironiczny humor, zgrabny scenariusz i piękną oprawę całości.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
177. Kac Vegas(2009, reż. Todd Phillips) Todd Phillips musiał odbyć szybki kurs robienia komedii na farmie Judda Apatowa. Wiele dobrego wyciągnął właśnie z tamtego kina, choćby motyw życiowego przełomu (w tym przypadku ślubu) i ostatniej przygody przez poważną decyzją. W „Kacu Vegas” nie ma to odpowiedniego ładunku zawoalowanej w świńskich żartach refleksji jak u Apatowa, a koniec ucieka od gorzkiej tęsknoty za zamknięciem jakiegoś etapu. Ale Phillips obiecująco rokuje na przyszłość. Choćby w doborze aktorów – Zach Galifianakis to niewątpliwie najcenniejsze komediowe odkrycie od czasu Christophera Mintz-Plasse.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
176. Historia przemocy(2005, reż. David Cronenberg) David Cronenberg w „Historii przemocy” jednocześnie kpi, szokuje i poetyzuje. Bawi się konwencjami i gatunkami filmowymi, nawiązuje do twórczości innych i swojej własnej, sięga po religijną symbolikę i cameo Carpentera i Romera. Aktorów dobiera podług ich sprawdzonego emploi (Ed Harris, Peter MacNeill) albo całkowicie wbrew (William Hurt). Z charyzmatycznych mięśniaków (Mortensen) i ekranowych ozdóbek (Bello) wydobywa talent i odkrywa nowe talenty (Ashton Holmes). Przede wszystkim jednak mówi o przemocy – fizycznej i psychicznej; odrażającej i pociągającej – w rozmaitych konfiguracjach i relacjach międzyludzkich. Konstruuje to wszystko z precyzją szwajcarskiego zegarka (jeden akt przemocy generuje drugi) i doskonałym wyczuciem timingu. Przewrotność polega na tym, że człowiek świetnie się na tym filmie bawi, a jednocześnie cały czas się waha, czy powinien. Przewrotne jest także to, że mistrz niszowego kina nakręcił jednocześnie swój najlepszy i najbardziej mainstreamowy film. |