 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
40. Paterson(2016, reż. Jim Jarmusch) Jak to w typowych amerykańskich snujach, którym Jarmusch nieformalnie patronuje, nie dzieje się nic i dzieje się wszystko. Paterson codziennie przedziera się przez, jak sam to określa, „tryliony molekuł”, podczas gdy inne tryliony pozostają z boku, nietknięte, dopiero czekając na odkrycie (lub nie). Molekuły, z którymi Paterson wchodzi w interakcje, to miejsca, przedmioty, a nade wszystko ludzie. Pasażerowie, których podsłuchuje niby mimowolnie, a jednak z autentycznym zaciekawieniem, podobnie jak bohater „Taxi” Panahiego. Raper (Method Man) ćwiczący w pralni nowe zwrotki. Barman (Barry Shabaka Henley) sypiący anegdotami o sławach pochodzących z Paterson, od Allena Ginsberga przez Lou Costello po Fetty’ego Wapa. Jarmusch pozostaje jednak zbyt inteligentnym twórcą tudzież zbyt bystrym obserwatorem, by zadowalać się li tylko serwowaniem pięknych banałów rodem z piosenki Sylwii Grzeszczak o cie-sze-niu-się-z-ma-łych-rze-czy. Jego bohater lubi swoją rutynę, ale bywa też nią rozczarowany. Bezsprzecznie kocha żonę, ale bywa też zmęczony jej bezustannym entuzjazmem. Driver wspaniale wygrywa te niuanse. Nigdy nie wiemy, jak głęboka frustracja siedzi w Patersonie, niemniej postać często balansuje na granicy wybuchu. I jeśli nie eksploduje, to dlatego, że szczerze docenia swoje „obiektywnie” dobre życie – oddaną żonę, przyzwoitą pracę, dzięki której może służyć własnej społeczności, wreszcie poezję, w której znajduje wytchnienie od zapętlonego Dnia Świstaka. To nic innego, jak szczęśliwe sprzężenie tych wszystkich elementów daje bohaterowi siłę, wewnętrzny spokój zen niczym u drobnomieszczańskiej, pacyfistycznej wersji Ghost Doga. Wszyscy jesteśmy Patersonami – zdaje się ostatecznie mówić Jarmusch – a nasz obraz w społeczeństwie tworzymy nie tyle my sami, ile molekuły miejsc, przedmiotów, ludzi, jakimi się otaczamy. I oby to były dobre molekuły.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
39. Dróżnik(2003, reż. Thomas McCarthy) Michał Chaciński i Konrad Wągrowski Odświeżająco spokojny, nieśpieszny film, który do tego z czasem okazuje się ładnie przemyślany. Bohater jest tutaj najpierw odludkiem, dla którego inni są intruzami, po czym sam staje się dla kogo innego intruzem, bo wie, że mimo konfliktów, człowiek potrzebuje drugiego człowieka. Niespodziewanie, film staje się pochwałą rodziny – niekoniecznie biologicznej, czasami wystarczy po prostu surogat. To kino, w którym do wniosków dochodzi się niekoniecznie najprostszą drogą. A i poczucie humoru robi wrażenie – jednocześnie ciepłe i lekko ryzykowne, bo oparte przecież na odmienności bohatera oczywistej dla większości widzów. Tego właśnie oczekiwać trzeba od kina niezależnego – nie tańszych wersji drogich filmów, tylko osobistego podejścia do tematów, którymi gardzi kino wysokobudżetowe. „Dróżnik”, spokojny, ale niezwykle sprawnie nakrecony film, ze znakomitą muzyką, zdjęciami i aktorstwem, uwodzi też prostą historią o przyjaźni, tożsamości i znajdowania oparcia w innym człowieku, ani na chwilę nie popadając w schematy i klisze. I tak naprawdę uczy, że przy odpowiednim odniesieniu do innych ludzi, otrzymamy od nich to, czego potrzebujemy sami. Każda próba opisu filmu będzie kierować się ku banałowi – „Dróżnika” trzeba obejrzeć samemu, z pewnością żałując jedynie tego, że film trwa tylko półtorej godziny – bo chciałoby się więcej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
38. Coś za mną chodzi(2014, reż. David Robert Mitchell) Streszczenie fabuły horroru Davida Roberta Mitchella może brzmieć jak kiepska lekcja wychowania do życia w rodzinie: dziewczyna uprawia seks z nieznajomym, po czym dowiaduje się, że padła ofiarą klątwy i tak długo, jak nie przekaże „tego” dalej (także drogą płciową), przybierające różne formy Zło podążać będzie za nią krok w krok, do chwili, w której nie uśmierci jej w wyjątkowo sadystyczny sposób. A jednak „Coś za mną chodzi” okazuje się czymś więcej niż kolejną zabawą w slasher. Horror Mitchella jest znakomitą metaforą lęku towarzyszącego kresowi młodości i nieuniknionemu wkraczaniu w dorosłość. Przepaść dzieląca oba te etapy podkreślana jest w filmie przez niemal zupełną nieobecność rodziców bohaterów – oglądamy ich głównie na zdjęciach. Symbolicznym końcem niewinności, po którym nie ma drogi odwrotu, jest w filmie Mitchella seks – to oczywiście pewne uproszczenie wynikające głównie z gatunkowych obciążeń (wszyscy na pamięć znamy lekcję z „Krzyku”: „Jak przetrwać w horrorze? Zasada numer jeden: żadnego seksu!”). Gdy na początku filmu oglądamy główną bohaterkę, Jay (Maika Monroe, równie znakomita jak w „Gościu”), pływającą w basenie na podwórku albo malującą usta przed wyjściem na randkę, daje się odczuć ten sam rodzaj melancholii i młodzieńczego angstu, doprawionej hormonami mieszanki niedających się wysłowić strachów i nadziei, jaki znamy choćby z „Przekleństw niewinności” – „Coś za mną chodzi” jest trochę jak odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Sofia Coppola nakręciła slasher w rodzaju „Halloween”. Mitchell nie ma zamiaru moralizować – przeciwnie, film jest pełen zrozumienia dla nastoletniej seksualności, świadomy, że problem wyparty to nie problem rozwiązany – i powróci niczym tytułowe „coś” w najbardziej niesprzyjającym momencie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
37. Służąca(2016, reż. Chan-wook Park) Po rozczarowującym „Stokerze” nakręconym w Hollywood, Park Chan-wook wraca na stare śmieci, do klimatów bliższych słynnej trylogii o zemście. Niemniej kontekst zachodni znów się pojawia – „Służącą” zainspirowała powieść Sarah Waters „Złodziejka”, znana u nas również z serialu BBC z Sally Hawkins. Twórca „Oldboya” przenosi akcję książki z wiktoriańskiej Anglii do Korei w czasach japońskiej okupacji lat trzydziestych. Samozwańczy hrabia (Ha Jung-woo) przy pomocy młodziutkiej oszustki Sook-Hee (fantastyczny debiut Kim Tae-ri) próbuje uwieść Lady Hideko (elektryzująca Kim Min-hee), nieco zdziwaczałą dziedziczkę dzielącą posiadłość z sadystycznym wujem. Kryminalny wymiar filmu z początku zdaje się powielać wiele utartych schematów, np. z „M jak morderstwo” Hitchocka, jednak w miarę upływu czasu opowieść – podzielona na trzy rozdziały, każdy z innej perspektywy – robi się coraz bardziej zniuansowana tudzież, jak to u Parka, coraz bardziej perwersyjna. W części środkowej intryga ustępuje miejsca mocno eksponowanego erotyzmowi, by w finale powrócić ze zdwojoną siłą. W swych zagmatwanych relacjach Hideko i Sook-Hee przypominają po trosze Bette Davis i Joan Crawford, po trosze parę kochanek z niedocenianego „Duke of Burgundy” – z tą różnicą, że sceny erotyczne w „Służącej” są bardziej intensywne, a fetysze – dużo bardziej osobliwe, by przywołać choćby symulowanie seksu z drewnianym manekinem lub zaspokajanie poprzez… spiłowywanie zęba. Nawet jednak w tych najbardziej „kinky” momentach, miłość lesbijska/kobieca pozostaje ukazywana zmysłowo i zaskakująco subtelnie. Stanowi zarazem kontrapunkt dla seksualnych zachowań mężczyzn – żałosnych, groteskowych, odrażających. Ostatecznie „Służąca” okazuje się fascynującym thrillerem erotycznym o silnie feministycznym wydźwięku, ale też – a może: przede wszystkim – jednym z najpiękniejszych romansów ostatnich lat.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tego, czego nie stratował antywestern, rozdeptał Ang Lee, narażając tym samym Stany Zjednoczone na serię plag i gniew Boży, jeśli weźmiemy pod uwagę zabiegi retoryczne części amerykańskich teleduchownych. O ile dla konserwatywnego amerykańskiego widza do przełknięcia były niepozbawione brutalności obrazki, kiedyś idyllicznego, Dzikiego Zachodu i zbryzganie mitu kowboja, to tym razem tajwański reżyser otarł się niemalże o bluźnierstwo. W końcu widok całujących się mężczyzn, kowbojów – symbolu wszelkich cnót Ameryki, na dodatek wychowanych w rodzinach ortodoksyjnych odłamów chrześcijaństwa i pochodzących z amerykańskiego zagłębia konserwatyzmu, musiał rozwścieczyć sporą część widzów. Jednak gdyby chodziło tylko o tanią prowokację, sam film popadłby w zapomnienie. Ale właśnie poprzez homoseksualizm bohaterów tajwański reżyser ukazał całą głębię miłości (w sensie ponadorientacyjnym) z jej budującymi i destruktywnymi odcieniami, które nie byłoby możliwe w przypadku pary damsko-męskiej z banalnego powodu – takich historii widzieliśmy już całe mnóstwo. Czy było to pójście na łatwiznę? Nie wydaje się. Dojrzałość realizacyjna, doskonale poprowadzeni aktorzy (młoda czwórka u progu wielkiej kariery: Michelle Williams, Anne Hathaway, Jake Gyllenhaal, Heth Ledger) i przejmująca muzyka Gustava Santaolalli tworzą dzieło sztuki o człowieku i dla człowieka, a nie w służbie żadnej z ideologii.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
35. Lewiatan(2014, reż. Andriej Zwiagincew) Andriej Zwiagincew zabłysnął w genialnym „Powrocie”, później nieco rozczarował „Wygnaniem”, poprawił swe notowania „Eleną”, by znów zachwycić nagrodzonym w Cannes „Lewiatanem”. I jest to nagroda ze wszech miar zasłużona. „Lewiatan” to naprawdę doskonałe kino. Opowieść o rozgrywce o pewną nadmorską posiadłość na dalekiej północy, w której po jednej stronie z początku staje jej właściciel wspierany przez swego kolegę z wojska, obecnie wziętego moskiewskiego prawnika, a z drugiej strony lokalny mer i działające na jego korzyść służby państwowe, sprawdza doskonale jako thriller, jako obraz współczesnej Rosji, jako zawoalowana krytyka Putinowskich rządów, jako swego rodzaju przypowieść. Zwiagicew jest mniej symboliczny niż w „Powrocie” (oprócz przewijającego się co jakiś czas szkieletu tytułowego potwora, będącego dość jasnym symbolem), stawia na konkretną, spójną, współczesną opowieść. Liczba interpretacji jest jednak bardzo szeroka – mamy tu wszak nie tylko krytykę władzy, ale także rosyjskiego zatomizowanego społeczeństwa, działalności Cerkwi, poszukiwanie przyczyn takiego stanu rzeczy… Nie ma zaś w filmie Zwiagincewa krzty nadziei, jego pesymizm jest wręcz przytłaczający. Dodatkowego kontekstu dostarcza fakt, że film wybitnie antyrządowy, bezwzględnie krytyczny wobec Rosji, doczekał się współfinansowania z ministerstwa kultury. Lewiatan jest najwyraźej tak potężny, że nie przejmuje się tymi, którzy w jakikolwiek sposób próbują się mu przeciwstawić.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
34. Persepolis(2007, reż. Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi) Film obyczajowy z animacją w bardzo graficznym stylu (nic dziwnego – pierwowzorem był komiks), ukazujący dzieciństwo, dorastanie i młodość pewnej Iranki na tle historycznych wydarzeń: obalenie szacha i wprowadzenia reżimu ajatollahów. Widzowie, których nastoletniość przypadła na okres stanu wojennego w Polsce, mogą odczuwać pewną wspólnotę doświadczeń z małą Marjane – choć u nas kupno na bazarze kasety z zachodnią muzyką na szczęście nie groziło aresztowaniem. Walki i egzekucje pokazane są w sposób symboliczny, lecz nie ujmujący im dramatyzmu; atmosfera opresji wręcz przygniata widza. Z kolei po wyjeździe bohaterki do Europy polityka kompletnie znika z jej życia, a na plan pierwszy wychodzą problemy z dojrzewaniem (niezwykle zabawna scena, gdzie w karykaturalnym skrócie przedstawione są zmiany zachodzące w wyglądzie przeradzającej się w kobietę nastolatki), szukaniem własnego miejsca w świecie oraz pierwszymi romansami. „Persepolis” w wersji animowanej ma też w porównaniu z komiksem niewątpliwe zalety. Przede wszystkim film jest bardziej komiksowy od pierwowzoru. Ładne, staranne rysunki – oczywiście nawiązujące do kreski Satrapi – z maestrią wprawione są w ruch, a poszczególne sceny dużo zyskują dzięki zastosowaniu środków wyrazu typowych dla komiksu i animacji. W wersji książkowej rysunek jest raczej uzupełnieniem, podpowiedzią, a nie techniką wypowiedzi samą w sobie. Spora część filmu obywa się natomiast bez narracji i dialogów. Poza tym, abstrahując od rozważań czy dotarcie do większej grupy odbiorców kosztem uproszczenia treści jest słuszne, filmowe „Persepolis” znakomicie sprawdza się konwencji wesoło-refleksyjnej. Kilka scen humorystycznych jest naprawdę przednich, a przeplatanie momentów smutno-strasznych z wesołymi łagodzi odbiór i sprawia, że widz nie czuje się jakby oglądał „ciężki” moralitet. Założenie, że przy oglądaniu sprawiamy przyjemność – bo, pomijając treść, jako film animowany „Persepolis” jest wyśmienite – a dopiero po seansie ma przyjść refleksja, zdaje się być dobrą drogą. Obie wersje historii Marjane Satrapi – komiksowa i filmowa – są niewątpliwymi bardzo istotnymi przedstawicielami różnych nurtów kultury, choć trafiającymi częściowo do innych odbiorców. Jednych odstraszy objętość i oszczędna forma komiksu, inni będą woleli jego bogatszą treść od atrakcyjnej formuły filmu animowanego. Dobrze jednak, że oba dzieła się uzupełniają, bo historia którą opowiada „Persepolis” jest nie tylko ciekawa i mądra, ale wręcz powinna być w dzisiejszych czasach lekturą obowiązkową. Dla wszystkich którzy chcą zrozumieć drugiego człowieka, ale przede wszystkim dla tych, którzy – poprzez rewolucje i wojny, często w imię wielkich ideałów – uparli się kształtować losy świata.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
33. Ratatuj(2007, reż. Brad Bird) Czy szczur – zwierzę, którego obecność w kuchni wzbudza okrzyki grozy – może zostać kucharzem? W amerykańskich filmach oczywiście jest to możliwe, no bo przecież wystarczy tylko dostatecznie mocno uwierzyć w siebie. To oczywiste przesłanie zostało połączone z typowym schematem „najpierw się zaprzyjaźnimy, a potem jedno z nas omal wszystkiego głupio nie zaprzepaści, ale na koniec się pogodzimy i będzie jeszcze wspanialej”. Ale to tylko wierzchnia warstwa – za pomocą fabuły i za pomocą postaci „Ratatuj” mówi o czymś więcej, nawet nie określając tego słowami w żadnym miejscu w filmie – o kompleksach, tęsknotach, odmienności. Tutaj mówi też o radości życia, którą trzeba sobie wypracować i dla której trzeba się napracować (ale warto, bo bez niej się usycha). Genialna jest oczywiście sama animacja (wyszukane potrawy są ukazane tak, że ślinka cieknie), ale w szczególności doskonałe jest to, że sam szczurek tak często odgrywa pantomimę – wyraża się w języku ciała, w geście, w spojrzeniu, a nie w słowie. I to nie tylko w momentach, kiedy ma to być żartem, ale i w normalnych sekwencjach. Poza tym chyba pierwszy raz w życiu po wyjściu z kina chce się zacząć gotować.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
32. Bękarty wojny(2009, reż. Quentin Tarantino) Niesamowita jazda i z pewnością najlepszy film Quentina Tarantino od czasów „Pulp Fiction”. „Bękarty wojny” są bowiem genialną Zabawą w mieszanie gatunków, schematów i igranie z przyzwyczajeniami widza. Sceny (zwłaszcza genialna sekwencja w piwnicznej knajpie) rozwijają się w sposób całkowicie zaskakujący, a historyczna podbudowa, z którą mało kto śmie igrać, zostaje zupełnie wywrócona do góry nogami. Postacie okazują się kimś innym, niż wydają nam się na pierwszy rzut oka, nasze odniesienie do nich musi zaskakiwać nas samych. Nie można nie czuć sympatii do tytułowego oddziału, choć jego uczestnicy zabijają kijem bejsbolowym bezbronnych jeńców, ale dla równowagi postacią, której również nie sposób w jakimś stopniu nie polubić, jest Landa, człowiek noszący wszak niezbyt dobrze kojarzący się przydomek „Łowca Żydów” i w czasie wojny nie zajmujący się raczej uprawą ogródka. Co poza tym? Nieoczekiwana sekwencja genialnych scen, łamiących wszelkie reguły kina przygodowo-wojennego, będąc jednocześnie dla niego hołdem. Kapitalna alternatywna wersja przebiegu II wojny światowej, nie budząca sprzeciwu, ale raczej przekonanie, że „tak właśnie być powinno"! Cudowna kreacja Christopha Waltza, jako jednego z najciekawszych czarnych charakterów dekady, z dzielnie mu sekundującymi Bradem Pittem w doskonałej formie i Diane Kruger w swej – aż do „W ułamku sekundy” – najlepszej roli. Do tego „Bękarty wojny” są najbliższe klasycznej komedii, filmem przerażająco wręcz śmiesznym. Ale przede wszystkim widać w tym dziele ogromną frajdę twórców, która udziela się widzom i niekwestionowaną, szczerą, gorącą i w pełni odwzajemnioną miłość do kina. Tarantino wie, że zmienić historię, naprowadzić ją na właściwe tory, zwyciężyć dawne zło można tylko w kinie i właśnie – dosłownie – w kinie ma miejsce finałowa akcja. Spójrzmy zresztą na profesje bohaterów pozytywnych. Po stronie dobra występuje właścicielka kina, krytyk filmowy i aktorska gwiazda. Trzy postacie reprezentujące różne role w filmowym świecie, będące w pewien sposób jego syntezą, ramię w ramię stają do walki ze Złem. Czy może być piękniejszy hołd dla kina we wszelkich jego przejawach? Jeśli naprawdę kochacie kino, nie powinniście mieć problemów, by dać się totalnie uwieść cudnemu, przewrotnemu filmowi Quentina Tarantino.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
31. 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni(2007, reż. Cristian Mungiu) Film o aborcji inny niż inne – po pierwsze dlatego, że centralną postacią dramatu nie jest tu ani osoba z narażeniem życia poddająca się nielegalnemu zabiegowi, ani człowiek ów zabieg wykonujący. Wydarzenia prezentowane są z punktu widzenia osoby, która teoretycznie mogłaby się w całą sprawę nie angażować: ma z nią niewiele więcej wspólnego niż widzowie, oglądający całą rzecz na ekranie. Znakomita gra obydwu aktorek w głównych rolach (szczególnie przejmująca jest Anamaria Marinca) wywołuje nieoczekiwany paradoks: jakkolwiek kreowane przez nie bohaterki – nieodpowiedzialne i niedojrzałe kozy – nie są ani trochę sympatyczne, pod koniec widzowie czują współczucie przynajmniej dla Otilii, postronnej obserwatorki, która otrzymuje o wiele bardziej gorzką lekcję życia niż jej lekkomyślna przyjaciółka Gabita. Surowy w formie, bezlitośnie powolny, niemal beznamiętny sposób, w jaki Mungiu prezentuje cały dramat – znów paradoksalnie – robi większe wrażenie niż nieraz egzaltowane gesty innych reżyserów, opowiadających się za prawem do aborcji. Nie jest to film z gatunku tych, które „się podobają” – ale trudno o nim nie myśleć, i to jeszcze długo po seansie. |