 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
50. Kill Bill: Vol. 1(2003, reż. Quentin Tarantino) Miało być krwawo i jest krwawo. Ale oddajmy głos samemu reżyserowi: „Przecież, do cholery, to jest film Tarantino! Nie idzie się do na koncert Metalliki i karze skurwielom ściszyć muzykę!”. Natomiast osobiście dziwię się, że ktokolwiek mógł tą krew odbierać w sposób realistyczny. Może się nie znam na medycynie, czy anatomii, ale strugi krwi tryskające na kilka metrów w górę nie wyglądają na normalne zjawisko. Nie mówiąc już o tym, że taka np. Sophie Fatalne traci chyba z 10 litrów krwi, na ogólne około 6, które zapewne posiadała – i żyje. Nikt więc nie idzie na „Kill Bill”, aby zaspokajać swoje perwersyjne potrzeby – bo drastyczne sceny biją w oczy sztucznością i nieprawdziwością. A jeśli ktoś nie lubi krwi na ekranie? No cóż, przecież wiedział, że idzie na Tarantino. Odcinanie ucha, czy rozwalanie głowy w samochodzie nic mu nie sugerowało? Ale nie ma w „Kill Bill” także żadnej głębi. To naprawdę kalki kina „B” z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Zabawa konwencją w dowcipny sposób – było tu miejsce nawet na makietę Tokio rodem z „Godzilli”, na (doskonałą) sekwencję anime, na klimatyczną scenę z wytwarzaniem miecza samurajskiego. I właśnie te kalki, nawiązania, czy żarty z oryginałów (scena z córeczką, katana przewożona w samolocie bez żadnych protestów) bawią. Nie jest to fascynacja okrucieństwem, to dokładnie ten sam rodzaj zabawy, jaką dają horrory „gore”. Nie każdego to bawić musi, ale przecież tego nie można za złe mieć reżyserowi. Nie chodzi się na koncerty Metalliki, aby kazać skurwielom ściszyć. A propos muzyki – W „Kill Bill” jest znakomita. Tak uroczej wiązanki tematów z różnych lat, nawiązań do Morricone, disco lat 80-tych, motywów japońskich, country, bluesa dawno nie słyszałem. I to znowu są „graetest hits” – nie dają może pojęcia o całości pierwowzorów, ale słucha się tego doskonale.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
49. Aquarius(2016, reż. Kleber Mendonça Filho) Film opowiada historię „brazylijskiej Jolanty Brzeskiej”, ostatniej rezydentki tytułowej nadmorskiej kamienicy, którą deweloper zamierza przerobić na ekskluzywny apartamentowiec. Punkt wyjścia mamy więc podobny jak choćby w komedii „Zróbmy sobie wnuka” Wereśniaka, gdzie Andrzej Grabowski grał upartego właściciela gospodarstwa w centrum Warszawy, ale „Aquarius” to oczywiście zupełnie inna klasa kina, a przy tym krytykę dzikiego kapitalizmu dostajemy tu niejako przy okazji, reżyser Kleber Mendonça Filho koncentruje się przede wszystkim na bohaterce, przedwcześnie owdowiałej Clarze, kobiecie sześćdziesięcioparoletniej, która dzięki wojnie z deweloperem paradoksalnie odżywa, wyrywa się z codziennej rutyny… Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana w aspekcie zwrotów akcji czy wyzwania intelektualnego, ale rysuje złożony portret kobiety w sile wieku, ładnie mówi o miejscu pochodzenia i zamieszkania jako integralnej części naszej tożsamości, dorzuca do tego paralele polityczne z brazylijskim systemem, który kształci ambitną młodzież na Zachodzie, a ta następnie, zamerykanizowana do cna, wraca i z cynicznym szerokim uśmiechem prywatyzuje co się da, w przekonaniu, że wszystko ma swoją cenę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
48. Niemiłość(2017, reż. Andriej Zwiagincew) Problemy rodzinne małżonków zostają przez Zwiagincewa umieszczone w szerszym kontekście społeczno-politycznym. Echa narastających konfliktów – zarówno wewnętrznego (z opozycją antyputinowską), jak i zewnętrznego (z Ukrainą o Donbas) – docierają z radia i ekranu telewizora. Podkreślają dramatyzm sytuacji, z której nie ma wyjścia. Tym samym stają się symbolicznym odzwierciedleniem tego, co łączy – a raczej dzieli – Borisa i Żenię. Takich symboli jest w filmie oczywiście znacznie więcej. To kolejna zasadnicza cecha twórczości autora „Lewiatana”. Niezwykle przejmująca jest już zresztą scena otwierająca „Niemiłość”, w której pokazany zostaje powrót Alioszy ze szkoły do domu. Widok samotnego chłopca idącego przez Park Tuszynski wzdłuż brzegu rzeki Schodniej nie tylko wprowadza w nastrój dzieła, ale i zapowiada wszystko, co czeka nas w dalszej części. Nie bez powodu też kamera Michaiła Kriczmana zatrzymuje się na dłużej przy potężnym drzewie o spróchniałym pniu. Zwiagincew już przy swoim poprzednim filmie dał potężnego pstryczka w nos państwowym cenzorom. Teraz zabawił się z nimi ponownie. Dość powiedzieć, że „Niemiłość” – wbrew tytułowi – niemal ocieka tępioną ostatnimi czasy w kinie rosyjskim nagością (i seksem). Nie służy ona jednak tylko wywołaniu potencjalnego skandalu; ma swoje głębokie uzasadnienie psychologiczne.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
47. Zwierzogród(2016, reż. Byron Howard, Rich Moore, Jared Bush) „Zwierzogród” bywa nazywany celną metaforą współczesnej Ameryki – zafiksowanej na punkcie równości i specyficznego savoir-vivre′u (patrz scena, gdzie Judy poucza kolegę, że tylko króliki mogą się wzajemnie nazywać „słodziakami”), oraz świata nieradzącego sobie z ksenofobią. Jednak poruszane w nim problemy tak naprawdę odnoszą się do wszystkich miejsc i epok w dziejach naszej cywilizacji: zasada „dziel i rządź” bywała wykorzystywana niejeden raz, podobnie jak podburzanie jednych grup obywateli (społecznych, narodowościowych, zawodowych i tak dalej, zależnie od okoliczności) przeciwko drugim. Zostawiając już zaś na boku ważkie kwestie polityczno-społeczne, nie można nie zauważyć, że „Zwierzogród” to również świetny… kryminał. Może nie od razu „Chinatown”, do którego w pewnym momencie nawiązuje (jak i do „Ojca chrzestnego” czy „Breaking Bad”), niemniej tak udanego króliczego kina noir nie było przynajmniej od czasu „Kto wrobił królika Rogera?”. Są tu sceny zaskakująco mroczne, wręcz przerażające, choć ogólnie dominuje wesoła feeria pomysłów, jak dzielnice-ekosystemy czy środki transportu przystosowane dla zwierząt o skrajnie różnych rozmiarach. Mnóstwo humoru wnoszą sceny z gatunku „żółtodzioba pierwszy dzień w pracy”, kojarzące się zarówno z kolejnymi częściami „Akademii policyjnej”, jak i wieloma innymi komediami. Bohaterowie pierwszoplanowi są niezwykle sympatyczni i doskonale została pokazana kiełkująca między nimi niełatwa przyjaźń. Z kolei postaci drugo- i trzecioplanowe zachwycają zarówno nawiązaniem gatunku i wyglądu do pewnych stereotypów zawodowych czy medialnych (policjant-łakomczuch, długonoga gwiazda estrady, zapracowana urzędniczka, mafioso… no, mafioso jest może mniej stereotypowy, dzięki czemu scena jego pojawienia się jest naprawdę niezapomniana).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
46. Grand Budapest Hotel(2014, reż. Wes Anderson) O niewielu współczesnych reżyserach można powiedzieć, że mają charakterystyczny, rozpoznawalny od pierwszych minut styl. Wes Anderson z pewnością do nich należy. Bawi się kolorem i kompozycją kadrów, nie tyle kręcąc filmy, ile budując światy. „Grand Budapest Hotel” nie stanowi wyjątku od tej reguły. Anderson na każdym kroku podkreśla, że przedstawione przez niego miejsca są tworem, konstrukcją. Wrażenie to potęgują makiety przypominające dziecięce zabawki, przerysowani bohaterowie i komiksowa wręcz przemoc przyprawiająca o trudny do opanowania chichot. Co więcej, tym razem amerykański reżyser stworzył nawet fikcyjny wschodnioeuropejski kraj o swojsko brzmiącej nazwie Zubrowka, tak „rzeczywisty” jak Budapeszt w „Sklepie za rogiem” Lubitscha. Anderson nigdy nie wybiera się w te filmowe podróże sam. Jak zwykle udało mu się zebrać przyprawiającą o zawrót głowy obsadę: w filmie zagrali między innymi Tilda Swinton, Saoirse Ronan, Willem Defoe, Adrien Brody, F. Murray Abraham, Jude Law, Edward Norton i mówiący z szybkością karabinu maszynowego Ralph Fiennes, który dawno już chyba tak dobrze się nie bawił. „Grand Budapest Hotel” to rozkoszne cacko, które tak jak słodycze z pojawiającej się w filmie cukierni Mendla nie stanowi może pełnowartościowego posiłku, ale trudno mu się oprzeć. Jeśli szuka się w kinie głębokich znaczeń, lepiej wybrać się na inny film. Jeśli natomiast ma się ochotę na wysłuchanie szalonej baśni, nie można lepiej trafić.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
45. Scott Pilgrim kontra świat(2010, reż. Edgar Wright) „Scott Pilgrim kontra świat” to film-pomnik dla każdego, kto kiedykolwiek czuł się choć na krótko geekiem lub nerdem. Reżyser Edgar Wright przełożył kultowy komiks na język filmowy w sposób, jakiego oczekiwał tego każdy fan jakiegokolwiek dzieła popkultury – z prawdziwym szacunkiem do oryginału. Przede wszystkim nie pozbawił go charakterystycznej otoczki, dając jej wybrzmieć pełnym dźwiękiem w nowym, żywszym medium. Dlatego na ekranie pojawiają się co chwila pisane dźwięki, spadające monety w roli bonusa i inne komiksowo-growe efekty. Cała reszta to skomasowany atak barw, akcji i niesamowitej rozrywki, od której nie można się oderwać. W „Scottcie Pilgrimie” świadomie przewartościowano schematy nerdowej kultury, jednocześnie drwiąc i gloryfikując niektóre jej aspekty. Tytułowy z pozoru nieco zahukany bohater (Michael Cera w roli życia) funkcjonuje w quasi-realnym świecie, gdzie niemal wszystko może się zdarzyć, gra na gitarze; gdy trzeba, zna sztuki walki, a przede wszystkim ugania się za dziewczyną, dla której musi pokonać (dosłownie!) jej Siedmiu Nikczemnych Eksów. Choć już na pierwszy rzut oka zdecydowanie nie jest to kino dla każdego, to zarzucać filmowi Wrighta zawartość kiczu na milimetr taśmy filmowej grubo ponad przeciętną to jak krytykować stare gry wideo za to, że wyświetlają tylko 16 kolorów. Tak po prostu musi być. Jeśli kogokolwiek dziwi obecność Scotta Pilgrima w zaszczytnym gronie superbohaterów to niech sobie przypomni, którykolwiek z jego pojedynków z Nikczemnymi eksami. Nie dość, że za każdym razem nabywa nowych mocy, do tego walczy lepiej od na miecze od Jasona Schwartzmana, potrafi poradzić sobie z sobowtórami Chrisa Evansa i udaje mu się pokonać prawdziwego Wegana. Na dodatek ma w jednym czasie dwie dziewczyny, co też mimo wszystko nie jest czymś szczególnie zwyczajnym…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
44. Pokój syna(2001, reż. Nanni Moretti) Nanni Moretti gra psychoanalityka Giovanniego, człowieka spokojnego, uporządkowanego, flegmatyka, który odnalazł swoje miejsce na ziemi. Wraz z żoną i dwójką dorastających dzieci tworzy szczęśliwą rodzinę. Niespodziewana prośba o domową wizytę jednego z pacjentów krzyżuje plany wspólnych biegów ojca i syna. Giovanni jedzie do chorego, a Andrea postanawia wraz z kolegami ponurkować. W wyniku tragicznego wypadku ginie. Od tego momentu film staje się szczegółowym zapisem zmagań rodziny z powstałą pustką. Cierpi matka Andrei i jego siostra, ale główny nacisk położony jest na ukazanie rozpaczy ojca. Giovanni, który zawodowo pomaga ludziom nie potrafiącym poradzić sobie ze swoimi fobiami, zupełnie nie może odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Próbuje obwiniać siebie, pacjenta, który poprosił o wizytę, stara się dokładnie zrozumieć przyczynę przypadkowej śmierci syna, odwiedzając specjalistyczny sklep sportowy, pragnie poznać jego zainteresowania, muzykę, której słuchał, dowiedzieć się o Andrei wszystkiego, na co nie starczyło czasu, gdy syn jeszcze żył. Każdy z członków rodziny, która stanowiła całość, pogrąża się we własnej rozpaczy, co powoduje jej powolny rozpad. Również z życiem zawodowym Giovanniego jest coraz gorzej, nie potrafi się już skupić na opowieściach pacjentów, leczyć ich, zamyka się w sobie, wciąż na nowo przeżywając tragedię. Uczucia towarzyszące śmierci dziecka obrazowali już w mniej lub bardziej udany sposób Kieślowski, Redford, Cain, Ward, Egoyan, Field i kto tam jeszcze, i film Morettiego od strony intelektualnej i formalnej niby niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale za to wydaje mi się z nich wszystkich najprawdziwszy, najbardziej ludzki. Niewiele człowiek przeżywa w kinie momentów, po których orientuje się, że to, co przed chwilą, to jednak był film, a nie podglądanie sąsiadów. I tylko szkoda, że zakończenie całej historii jest w tym wszystkim najmniej przekonywające, ale wspaniali aktorzy i zawsze poruszający „By This River” Briana Eno dostarczają akuratną dawkę wzruszeń, by uznać „Pokój syna” za bardzo dobry film. „Pokój syna” to bardzo oszczędny dramat o pustce, jaką w życiu tych, którzy pozostali, stwarza śmierć bliskiej osoby. Oszczędne jest w tym filmie wszystko: scenariusz, muzyka, realizacja, aktorstwo; być może dzięki temu, nie popadając w niepożądany melodramatyzm, udało się pokazać historię tak przejmującą i prawdziwą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
43. Miasto Boga(2002, reż. Fernando Meirelles) Kino, za jakie mógłby zabrać się Scorsese, gdyby tylko urodził się w Brazylii. Fabuła znana z tuzina filmów gangsterskich – młodzi gangsterzy zdobywają pole i utrzymują się u władzy tak długo, póki nie przychodzi po nich jeszcze młodsze, jeszcze bardziej brutalne i bezwzględne pokolenie. Ale przeniesienie wszystkiego do świata faveli i postawienie w głównych rolach dzieci robi z filmu coś niesłychanie bolesnego. Do tego strona wizualna doskonale przetwarza wszystko, co mogłoby wydawać się tutaj banalne i znane, we wstrząsający kawałek życia. Doskonałe zdjęcia i niezwykle dynamiczny montaż dodatkowo podkręcają realizm o kilka stopni, czyniąc ten paradokument bardzo, bardzo bolesnym w odbiorze. Aby realistycznie nakreślić ten okrutny problem socjalny, Fernando Meirelles zaszył się w brazylijskim getcie na długie dwa lata. Zrezygnował z usług zawodowych aktorów, dając tym samym robotę ponad czterystu mieszkańcom Cidade de Deus, z autentycznymi członkami gangów włącznie. Efekt jest piorunujący, nie można oprzeć się wrażeniu, że oglądamy nie fabułę, a dokument. Poczucie to potęguje jeszcze rozedrgana kamera, wiele ujęć kręcono z ręki, co idealnie odzwierciedla panującą w Mieście Boga anarchię. Dodajmy do tego niezwykle dynamiczny montaż, kilka sekwencji na przyspieszonej taśmie, kilka w slow motion oraz nieco nowatorskich trików wizualnych. Godna uwagi jest także muzyka – typowe latynoamerykańskie rytmy zręcznie wymieszano z przebojami lat ′70 („Sex Machine”, „Kung Fu Fighting” etc.).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
42. Śmierć pana Lazarescu(2005, reż. Cristi Puiu) To od „Śmierci pana Lazarescu” z 2005 roku datować należy triumfalny pochód rumuńskiej Nowej Fali przez światowe festiwale. Dwuipółgodzinny, naturalistyczny dramat o odsyłanym od Kajfasza do Annasza przez bukareszteńskie szpitale sześćdziesięciokilkuletnim wdowcu, to imponujące studium odczłowieczania i odzierania z godności: pasjonujące, pełne napięcia kino, utkane z zupełnie „niefilmowch”, nieefektownych elementów. Umieranie pana Lazarescu zaczyna się jeszcze zanim trafia do karetki, na dobrą sprawę jeszcze na długo przed atakiem bólu żołądka: bohater mieszka samotnie (nie licząc trzech kotów) w brzydkim, zabałaganionym mieszkaniu w bloku (film Puiu jest tak sugestywny, że niemal czuć dobywający się z ekranu smród moczu zwierząt i taniego alkoholu). Córka w Toronto, przyjaciół brak – zgorzkniały, zmęczony mężczyzna jest cieniem dawnego siebie; gdy sąsiedzi tytułują go „panem inżynierem”, brzmi to raczej jak okrutna ironia, a nie wyraz szacunku. Na szacunek i troskę nie może liczyć również wtedy, gdy leży w poczekalni do lekarza, nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że bez szybkiej i fachowej pomocy nie dożyje następnego dnia – nic wzniosłego w umieraniu, gdy ciało i umysł coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa, szpitale są przepełnione, a lekarze zdają się być pochłonięci „ważniejszymi” sprawami. Puiu jest mistrzem w wynajdywaniu małych społecznych napięć i klasowych różnic: sugestie ratowniczki medycznej, jedynej osoby naprawdę przejętej losem pacjenta, zbywane są przez doktorów medycyny, dla których dyplom wydaje się tożsamy z patentem na nieomylność. Bez obaw, arcydzieło Cristiego Puiu nie jest żadnym duchowym poprzednikiem „Botoksu”; owszem, w swojej koszmarnej odysei Lazarescu natrafia na konowałów bez empatii, ale również na przepracowanych fachowców, którzy po prostu nie mają środków, żeby zaopiekować się chorym – tłem dla dramatu bohatera jest tu niewydolność systemu, który sprzyja rutynie oraz rodzi frustrację i nieczułość. W filmie rumuńskiego reżysera nie ma winnych i czarnych charakterów – społeczna znieczulica robi swoje, ale już sama starość i choroba wystarczają, by uśmiercić ducha: Puiu uważnie obserwuje, jak ciało staje się przedmiotem, człowiek – ciężarem dla innych; jednostka traci imię (i to dosłownie: „Lazarescu, Remus Dante” jest wielokrotnie przeinaczane w filmie, tak jakby nie dotyczyło wciąż żyjącej osoby), by ostatecznie zostać samemu ze swoją słabością i strachem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
41. Tamte dni, tamte noce(2017, reż. Luca Guadagnino) Czarująca historia miłosna i przenikliwa opowieść o edukacji sentymentalnej, nie bez powodu kojarząca się z filmami Bernardo Bertolucciego czy Erica Rohmera. Nie jest sztuką nakręcić zmysłowy film, mając do dyspozycji pięknych aktorów, włoskie lato i kilka nowych piosenek Sufjana Stevensa – sztuka, by taki obraz nie obrócił się w kicz. W filmie włoskiego reżysera (ze scenariuszem współautorstwa samego Jamesa Ivory’ego) udaje się to bezbłędnie: choć bijąca z ekranu bliskość między Oliverem a Eliem jest poruszająca, a słoneczna prowincja uwodzi światłem, zielenią, blaskiem wody i architekturą, gdzieś na marginesach „Tamtych nocy…” pojawiają się cienie – choć akcja toczy się w wielokulturowym, liberalnym środowisku, coming out wymaga ponadprzeciętnej odwagi; jedno spełnione pragnienie może prowadzić do kilku złamanych serc. Wreszcie nieoczywista jest sama dynamika relacji bohaterów – właściwie nieustannie zadajemy sobie pytania, o ich intencje, o to, komu zależy bardziej, w którym momencie kończy się wakacyjna przygoda a zaczyna formujące doświadczenie. „Tamte dni, tamte noce” są tak świetne, że nawet gdy w dość jasny sposób Guadagnino wykłada pod koniec filmu jego sens, to robi to w jednej z najlepszych scen: szczera rozmowa ojca z Eliem chwyta za gardło i stanowi kapitalną kodę, a przy tym sprawia, że scenariuszowo niepozorna postać rodzica staje się bohaterem kluczowym dla zrozumienia całej opowieści. |