Sebastian Chosiński krótko pisze o najnowszej odsłonie filmowej marvelowskiego cyklu.
Po kiepściutkim, ale z jakiegoś – kompletnie niezrozumiałego dla mnie – powodu cieszącym się sporym powodzeniem wśród wielbicieli kina superbohaterskiego, „
Ragnaroku” (2018), w krótkim odstępie czasu pojawiły się dwa kolejne obrazy z uniwersum Marvela: znakomita „
Czarna Pantera” (2018) oraz wzbudzająca chyba najwięcej emocji „Wojna bez granic”, czyli trzecia odsłona „Avengersów” (choć szczerze mówiąc, de facto była nią już, przypisana Kapitanowi Ameryce, „
Wojna bohaterów”). Dwa miesiące po premierze można już chyba spojrzeć na dzieło braci Russo – odpowiadających i za „
Zimowego Żołnierza” (2014) i za „Wojnę bohaterów” (2016) – bez nadmiernej ekscytacji. Wszak w tym czasie chyba już wszyscy, którzy chcieli, film obejrzeli i wyrobili sobie własne zdanie. Ci, którzy na dodatek czytali komiksy z Thanosem w roli głównej, mogli nawet podywagować na temat zbieżności bądź rozbieżności z rysunkowym pierwowzorem. Cóż, odstępstw na pewno nie brakuje, ale – podkreślmy! – w żaden sposób nie wpływa to na poziom filmu, który pod każdym względem – wizualnym, dramatycznym, jak i wielości (super)bohaterów – bije na głowę wcześniejsze produkcje serii. Swoją drogą, scenarzyści Christopher Markus i Stephen McFeely podjęli się nadzwyczaj karkołomnego zadania, próbując pożenić tyle różnych wątków i obdarować uwagą tyle postaci, spośród których większość doczekała się już przecież własnych portretów filmowych. Co najważniejsze, udało im się to bardzo zgrabnie, chociaż nie perfekcyjnie (zawsze ktoś będzie niezadowolony – a to, że za mało na ekranie Spider-Mana, a to, że za dużo szopa Rocketa). Zdziwienie może też budzić początkowo fakt, że tak liczna armia istot obdarzonych nadzwyczajnymi mocami nie jest w stanie rozprawić się z jednym Thanosem. Ale też od samego początku utwierdzana jest w widzach wiara, że Thanos to naprawdę – i to w skali Wszechświata – zawodnik wagi superciężkiej. Mając tego świadomość, łatwiej zrozumieć kłopoty, w jakie wpędza on Avengersów, Strażników Galaktyki, a nawet niezniszczalnego, wydawałoby się,
Doktora Strange’a. Poza tym gdyby było inaczej, któż znalazłby dobry pretekst, aby wymyśleć „Wojnę bez granic”. Narracja filmu prowadzona jest na wzór „Imperium kontratakuje” – kilka równolegle prowadzonych wątków zmierza do wspólnego, wystrzałowego finału. I to wystrzałowego do entej potęgi. Takiego, że nawet bitwa o Helmowy Jar w „Dwóch wieżach” (2002) Petera Jacksona może się schować. Jakby tego było mało, największe zaskoczenie czeka widzów właśnie w końców, kiedy okazuje się, że… Przyznam, że z niecierpliwością czekam na kontynuację „Wojny…”!