powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CLXXVIII)
lipiec-sierpień 2018

Tu miejsce na labirynt…: Wszechświat nie ma przed nimi tajemnic
Galasphere 347 ‹Galasphere 347›
Nazwa zespołu zapewne nic nie mówi nawet najbardziej zagorzałym wielbicielom rocka progresywnego. Za to nazwiska tworzących go muzyków – Anglika, Szweda i dwóch Norwegów – są jak najbardziej znajome. Przynajmniej tym, którzy cenią takie formacje, jak White Willow, Weserbergland, The Opium Cartel (i wiele innych). Galasphere 347 jest typową supergrupą, a jej debiutancka – i całkiem możliwe, że okaże się jedyną – płyta powinna przypaść do gustu zwłaszcza fanom progresu z lat 70. i 80. XX wieku.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Czterej muzycy, którzy znaleźli się w składzie Galasphere 347 (do pochodzenia tej astronomiczno-kosmicznej nazwy dojdziemy później), znają się doskonale od lat. Ich artystyczne drogi przecinały się w przeszłości wielokrotnie, co owocowało kolejnymi projektami i płytami. Postaciami nadającymi ton zespołowi, wybijającymi się ponad pozostałych, są wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Stephen Bennett, który w rodzimej Anglii udziela się w grupach Henry Fool i No-Man oraz blisko współpracuje z Timem Bownessem; z kolei norweski klawiszowiec i flecista Ketil Vestrum Einarsen zaczynał karierę w Jaga Jazzist, by następnie przewinąć się przez Motorpsycho i wreszcie stanąć na czele Wobblera. To spod ich ręki wyszły kompozycje, które trafiły na debiutancki album ich najnowszego projektu. Projektu, do udziału w którym zaprosili jeszcze norweskiego basistę Jacoba Holma-Lupo oraz szwedzkiego perkusistę Mattiasa Olssona, który trwałe miejsce w historii rocka zapewnił sobie występami w Änglagård.
Spyta ktoś: gdzie więc są te wspólne mianowniki? Jest ich aż nadto. Wystarczy wymienić następujące grupy: Weserbergland (cała czwórka!), White Willow (Einarsen, Holm-Lupo, Olsson), The Opium Cartel (Bennett, Einarsen, Holm-Lupo) oraz Kaukasus i Pixie Ninja (Einarsen, Olsson). A jeśli wzięlibyśmy pod uwagę jeszcze występy gościnne, to lista ta musiałaby zostać rozszerzona o kilka kolejnych nazw. W każdym razie nie ma najmniejszych wątpliwości, że ten międzynarodowy (brytyjsko-skandynawski) kwartet zna się doskonale. Do tego stopnia, że może funkcjonować nawet wówczas, kiedy tworzący go muzycy nie widzą się na oczy, przynajmniej na żywo. Ścieżki poszczególnych instrumentów w utworach, jakie ostatecznie trafiły na płytę zatytułowaną po prostu „Galasphere 347”, każdy z nich nagrywał osobno, w swojej ojczyźnie (w latach 2016-2017). Ostateczny szlif nadał tym kompozycjom Jacob w swoim studiu w Oslo, a wydała je mająca siedzibę w Bergen wytwórnia Karisma Records („obsługująca” całkiem liczne grono skandynawskich wykonawców, których muzyka ma swoje korzenie w latach 70. ubiegłego wieku).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zanim przejdziemy do zawartości płyty, należy jeszcze wyjaśnić nazwę zespołu. W latach 1963-1964 stacja BBC wyemitowała trzy serie animowanego, wykorzystującego kukiełki, filmu przygodowo-fantastycznonaukowego dla dzieci „Space Patrol” (jego o rok wcześniejszy, równie popularny na Wyspach, odpowiednik to „Fireball XL5”), który był na swój sposób prekursorem takich produkcji, jak „Kosmos 1999” czy „Babilon 5”. Astronauci patrolowali w nim przestrzeń kosmiczną na dwóch międzyplanetarnych statkach: Galasphere 347 oraz Galasphere 024. Artyści tworzący grupę są oczywiście zbyt młodzi, aby mogli oglądać pierwszą emisję serialu, ale być może oglądali go później i odcisnął on na nich niezatarte piętno. Co zresztą łatwo zrozumieć, przyglądając się choćby tylko kilku odcinkom umieszczonym na YouTube. Płytę wypełniają trzy rozbudowane utwory, które łącznie trwają ponad czterdzieści jeden minut. Już ta krótka wyliczanka statystyczna wystarczy zapewne, aby serce wielbiciela rocka progresywnego, wychowanego na muzyce sprzed ponad czterech dekad, zabiło szybciej. Tak, „Galasphere 347” to idealne dzieło dla tych, którzy wychowali się na Yes, Emerson, Lake and Palmer, Camel, a nawet Marillion (ze Steve’em Hogarthem w roli głównej).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Album otwiera utwór najkrótszy, ale i tak niemal jedenastominutowy – „The Voice of Beauty Drowned”. Jego początek jest bardzo delikatny i eteryczny, oparty na akustycznych dźwiękach fortepianu i gitary; głos Bennetta wpisuje się w tę konwencję i nie zmienia tego nawet fakt, że od czasu do czasu wspomaga go chórek utworzony przez członków grupy Akaba, czyli Åsę Carild, Tobiasa Ljungkvista i… Matiasa Olssona (tak, tego samego!). Dopiero w połowie trzeciej minuty muzycy dodają mocy, a wszystko za sprawą monumentalnie brzmiących syntezatorów, dla których udanym kontrapunktem jest pojawiająca się nieco później przepiękna partia fletu, na którym gra Ketil Vestrum Einarsen. Wieńczy on pierwszą część utworu; druga rozpoczyna się od kolejnego syntezatorowego sola, do które z czasem dołącza, pozostająca jednak na drugim planie, gitara Stephena Bennetta. W finale kwartet zatacza koło i wraca do punktu wyjścia, stopniowo – głównie za sprawą wokalisty – wyciszając nastroje. Nie jest to może najoryginalniejszy przykład progresywnego grania, ale na pewno angażujący emocjonalnie i zwyczajnie urokliwy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Te same uwagi można posłać pod adresem drugiego w kolejności „The Fallen Angel”, w którym – przynajmniej z początku – rock miesza się z popem, a gitara solowa i klawisze prześcigają się w konkurencji, którą można by scharakteryzować krótko: kto zagra delikatniej. Dopiero gdy rozlega się dźwięk puzonu (dzięki obecności w studiu kolejnego gościa, Dave’a Scragga), zespół zmienia formułę. Druga część „Upadłego anioła” ma charakter czysto symfoniczny – nie brakuje w niej ani aranżacyjnego rozmachu, ani odpowiedniej mocy. Po pełnym powłóczystych tonów dialogu gitary z klawiszami, krótko przed końcem utworu, kwartet po raz kolejny wkracza na nowe tory, tym razem dbając głównie o melodyjną partię wokalu. Udanym zwieńczeniem krążka jest natomiast „Barbarella’s Lover”. Rozkręca się ten numer bardzo długo, nabierając podniosłości i mocy. Największe wrażenie pozostawia po sobie jego kilkuminutowe zakończenie, któremu puls nadaje marszowa perkusja Matiasa Olssona. Wokół niej w dalszym ciągu budują swoje partie – najlepsze na całym albumie – Einarsen (syntezatory) i Bennett (gitara).
Z jednej strony cała „Galasphere 347” brzmi, jakby powstała w latach 70., z drugiej jednak – wyprodukowana została na wskroś nowocześnie (i to także łączy ją ze współczesnym Marillion). Nawet jeżeli nie jest to wydawnictwo, które ma duże szanse za kilka miesięcy powalczyć w zestawieniach na „najciekawszą płytę 2018 roku”, to i tak sprawi sporą frajdę wszystkim zauroczonym dotychczasowymi produkcjami tworzących go muzyków.
Skład:
Stephen Bennett – śpiew, instrumenty klawiszowe, gitara elektryczna, gitara akustyczna
Ketil Vestrum Einarsen – instrumenty klawiszowe, programowanie, flet
Jacob Holm-Lupo – gitara elektryczna, gitara basowa
Mattias Olsson – perkusja, instrumenty klawiszowe, gitara elektryczna
Gościnnie:
Dave Scragg – puzon (2)
Akaba (Åsa Carild, Matias Olsson, Tobias Ljungkvist) – chórki (1)



Tytuł: Galasphere 347
Wykonawca / Kompozytor: Galasphere 347
Data wydania: 20 lipca 2018
Nośnik: CD
Czas trwania: 41:35
Gatunek: rock
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
W składzie
Utwory
CD1
1) The Voice of Beauty Drowned: 10:43
2) The Fallen Angel: 15:35
3) Barbarella’s Lover: 15:18
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

143
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.