Jarosław Loretz pisze krótko o „Bone Tomahawk”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Westernowa kwintesencja kina klasy B – surowa, pełna twardych kowbojów, jasnych wyborów i oszczędnych, ciętych dialogów. Oraz niemych indiańskich troglodytów-ludożerców, bo „Bone Tomahawk” to i owszem, western, ale z domieszką grozy. I podczas gdy naturalistyczne skrojone poczynania bohaterów, udających się na pustkowie wydrzeć z łapsk Indian kilka porwanych osób, są wręcz dialogiem z westernową klasyką, to akcent grozy wyraźnie koresponduje z zawartością „Trzynastego wojownika”. Z mieszanki tej wyszedł film może i trochę powolny, trochę cyniczny (świetna rola Matthew Foxa z „Zagubionych”), pod koniec – gdy dochodzi do wzajemnego traktowania się kowbojów i Indian – wymagający nieco solidniejszego żołądka, ale doskonale zrealizowany (może poza leciutko tępym, sztucznawym udźwiękowieniem), z bardzo dobrze rozpisanymi rolami, w miarę prostą fabułą i wprost rewelacyjnym detalem. Wiele scen – najprawdziwszych perełek – jest bowiem budowanych krótkim zdaniem, jednym gestem i prześlizgnięciem się kamery po garści przedmiotów, umieszczonych niekoniecznie w centrum obiektywu. Dzięki temu w pamięci zostają sekwencje rabunku na pustkowiu, zamówienia muzyki u pianisty, zdziwienia dotyczącego zniknięcia koni czy zranienia szeryfa, z wpadającą mu do ust łuską. A wszystko to za niespełna dwa miliony dolarów budżetu!
Tytuł: Bone Tomahawk Data premiery: 29 kwietnia 2016 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Czas trwania: 132 min Gatunek: dramat, groza / horror, przygodowy, western Ekstrakt: 80% |