Są utwory, które stanowią skończone arcydzieła i ktokolwiek próbowałby zagrać je lepiej, skazany jest na porażkę na starcie. Do nich niewątpliwie należy „Whole Lotta Love” Led Zeppelin.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Warto nadmienić, że stworzenie w studiu takiego arcydzieła jest bronią obusieczną, ponieważ sami Zeppelini mieli problem, by oddać genialność „Whole Lotta Love” w czasie koncertów. Z drugiej strony, czy na pewno o to im chodziło? Posłuchajcie ponad dwudziestominutowej wersji utworu z płyty „How the West Was Won”, toż to radość wspólnego grania, opartego na inwencji i ciągotach do improwizacji. A jednak nośność riffu i jego hardrockowa moc sprawiły, że „Whole Lotta Love” jest chętnie brany na warsztat przez innych wykonawców. Nawet tak słynnych, jak Carlos Santana, Chris Cornell, Lenny Kravitz, Chester Bennington, Slash, Joe Satriani, czy Ike & Tina Turner. Nie umniejszając wszystkim wymienionym (i całej rzeszy innych), to jednak przebija ich Beth Hart z zespołem. Nagranie można znaleźć na albumie koncertowym „Live at Paradiso” z 2005 roku. Wyjątkowo tym razem, poza wersją audio, polecam także edycję DVD, albowiem to, co na scenie wyprawia wokalistka stanowi esencję rockowego show. Przede wszystkim pozostaje sobą, nie udając maniery Roberta Planta. Hart posiada niższy i bardziej chropowaty głos, niż lider Zeppelinów, ale potrafi nim się biegle posługiwać, utrzymując jego moc, mimo, iż wydaje się, że ze zmęczenia powinno jej zabraknąć tchu. Choć muzycy jej towarzyszący doskonale wyczuli klimat, to nawet w momentach improwizowanych (w oryginale tam, gdzie był theremin), Beth kradnie cały spektakl. Najpierw w zmysłowy sposób uwodzi gitarzystę Jona Nicholsa, po czym niemal wtapia się w publiczność. Zazdroszczę osobom pod sceną, bo mogli poczuć się, jakby Hart śpiewała specjalnie dla nich. Wokalistka zachowuje się, jak w transie, miotając się po scenie. Coś wspaniałego. Kto powiedział, że po koncercie kobieta nie może być spocona, a mimo to wyglądać równie świetnie, jak Angus Young. |