powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CLXXXIX)
wrzesień 2019

Wędrowiec
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Krzyki kompanii, która odwiedziła przybytek dobiegały z dołu. Nie mogłem przez nie spać. Towarzysze musieli wypić już sporo miodu i bimbru, z których słynęła ta okolica. Dziwny niepokój ogarnął moją duszę. Chodziłem po pokoju i czasem spoglądałem przez okno. Spróbowałem się położyć i zapaść w objęcia boga snu.
Kiedy leżałem na łóżku, nagle coś się zmieniło. Vild nadstawił uszu i zaskomlał. Dźwięki zabawy przeniosły się na zewnątrz. Zerwałem się i wyjrzałem przez szybę.
Trzech mężczyzn goniło ją z lubieżnymi uśmiechami na twarzach. Biegła przez zaspy, upadła w śnieg. Bladą twarz pokrył rumieniec, kiedy zimne płatki dotknęły skóry. Ryknęli śmiechem okrążając ją ze wszystkich stron. Aura przerażenia i braku nadziei otaczała dziewczynę wieńcem brudnej, wyblakłej szarości.
Wstała i próbowała jeszcze biec. Złapali ją jednak i zaczęli rozrywać ubranie.
Karczmarz wyszedł krzycząc, aby ją zostawili. Gwałciciele spojrzeli na niego dzikim wzrokiem. Ostatni z kompanii, który stał dalej i tylko obserwował, sięgnął ostrzegawczo do rękojeści miecza, która wystawała zza jego ramienia. To wystarczyło, by starszy człowiek potulnie schował się do środka budynku.
Coś we mnie pękło. Z głowy nie chciał wyjść obraz zielonych oczu spoglądających na mnie z zaciekawieniem. Barwy jej emocji odcisnęły się gdzieś w moim umyśle.
Absolutnie nie powinienem był tego robić. To nie była moja rola. Sięgnąłem po broń i zawahałem się przez chwilę. Nie pogarda, a zaciekawienie…
Chwyciłem miecz i zarzuciłem na ramiona mój skórzany płaszcz. Otwarłem drzwi z hukiem, zbiegłem po schodach i już byłem na zewnątrz. Owionęły mnie mrok i zimno…
Nie usłyszeli mnie od razu. Byli zbyt podnieceni i pijani. Podszedłem bliżej. Broń trzymałem luźno w jednej dłoni, ciągnąc szpic po świeżym śniegu. Zostawiłem za sobą rozoraną białą bruzdę. Świeże płatki puchu wirowały w powietrzu.
Pierwszy spostrzegł mnie ten, który nie uczestniczył w pogoni za karczmarką. Zapłonął barwą zaciekawienia wbijając we mnie wzrok. Pozostali zobaczyli mnie trzy uderzenia serca później, a wokół nich przez chwilę mignęła aura zdziwienia, która zaraz przerodziła się w złość. U jednego z nich gniew zmieszany był z rozbawieniem.
– Patrzcie, bohater nam się znalazł – zawołał ten, którego rozradowała zaistniała sytuacja. Wszyscy gwałciciele ryknęli śmiechem. Ten, który się przyglądał, stał milcząc.
Nie wydaje mi się, aby zobaczyli zbyt wiele w ciemności nocy. Aby którykolwiek mnie rozpoznał…
– Masz rację, Jerod. Trafiła nam się dodatkowa rozrywka. Cóż to za głupiec zdecydował się przerwać nam zabawę? Koreth, trzymaj dziecinę, noc jeszcze długa. Jak skończymy z nim, przyjdzie czas na nią. Jerod, ze mną! – odezwał się najwyższy z nich i wyciągnął swoją broń. – Elthal, nie wtrącaj się, chcę to załatwić osobiście – krzyknął do tego, który ciągle trwał bez słowa.
Teraz obserwator się poruszył. Przygotował swoją broń. Podobnie jak ja, używał miecza dwuręcznego. Wbił go ziemię przed sobą, tak, aby w razie potrzeby móc go natychmiast poderwać. Skrzyżował ramiona i czekał. W jego oczach pojawił się błysk, a ciekawość przeszła w ekscytację. Zdało mi się, że zorientował się, kim jestem.
Zgodnie z komendą Koreth złapał karczmarkę, która próbowała się wyrwać i okryć strzępami porwanych ubrań. Jerod przygotował broń i razem z wysokim przywódcą zaczęli mnie okrążać powolnym krokiem. Czekałem.
Nagle aura tego, który zwał się Jerod, zmieniła się z buty, odwagi i pewności siebie w strach. Jego oddech przyspieszył, a ciało zaczęło drżeć.
– To Wędrowiec… – zdołał wydusić.
Przywódca stanął jak wryty. Jego kolory natychmiast zmienił się w ciemne przerażanie zmieszane z odrobiną dumy i wahania.
– Nieeee… nie masz prawa! – powiedział Koreth. Usta przetrzymywanej musnął lekki uśmiech na mój widok. Jej aura wyraźnie zaczęła nabierać barw. – Jesteś Wędrowcem, nie wolno wam… Uciekajmy, Lorin, twój ojciec go odnajdzie i weźmie odwet – zwrócił się do dowódcy.
– Może działa na czyjeś zlecenie. Oni twierdzą, że tak nie jest, ale większość ludzi wie, że to płatni mordercy – odpowiedział Lorin cichym, złowieszczym głosem. – Ród Forsil nie ustępuje nikomu miejsca. Jeśli zabiję Wędrowca, ojciec już nigdy nie będzie miał prawa decydować o moim życiu. – Zacisnął pięść i spojrzał na nią. – Elthal, gdyby zyskał przewagę, włączysz się do walki. Koreth, bądź również w gotowości, w razie czego wypuść dziecinę, i tak ją później znajdziemy. Jerod, idziemy. – Padły rozkazy, a jego aura poczęła odzyskiwać nieco kolorów.
Uśmiechnąłem się krzywo. Nie miałem nawet zamiaru im tego tłumaczyć. Niech ich myśli, przez tą krótką, ostatnią chwilę życia, pozostaną takie, jakie są.
Chwyciłem mój miecz oburącz i uniosłem od niechcenia. Rozstawiłem nogi w lekkim rozkroku. Kiedyś dostałbym solidne lanie za tak niedbałą postawę. Teraz byłem sam i mogłem sobie na to pozwolić.
Dwóch podeszło w zasięg broni. Nie mogli tego przewidzieć, zapewne po raz pierwszy spotkali Wędrowca. Wykrok, cięcie. Nie miał nawet szansy zareagować – krew trysnęła z szyi Jeroda. Wysoki szlachcic próbował się cofnąć w panice. Byłem zbyt szybki. Sięgnąłem go bronią, tnąc w tętnicę w nodze. Upadł, krzycząc z bólu. Dziewiczo biały śnieg zabarwiła krew. Zostało mu kilka sekund życia, w jego aurze odbiło się przerażenie i nieme pytanie, którego nie miał już sił wykrztusić.
Koreth puścił karczmarkę i popędził w stronę Elthala. Emanował strachem i poczuciem beznadziejności, za to ostatni z kompanii nadal wykazywał ekscytację, choć w jego aurę wkradło się również wahanie.
– Co robimy? – spytał Koreth bez tchu.
Już szedłem w ich stronę, chcąc to zakończyć.
Elthal dobył swej broni. Ze zdumieniem stwierdziłem, iż przyjmuje niedokładną postawę, która mogła wskazywać na to, iż jest Wędrowcem. Musiał gdzieś już spotkać jednego z nas i próbował imitować jego styl walki. Cóż, to niczego nie zmieniało. Mój przeciwnik wykonał szybki ruch głową.
Rzucili się na mnie obaj. Nie spodziewałem się tego, ale Elthal znał się na fechtunku, pomimo, iż jeszcze wiele brakowało mu do mojego poziomu. Kiedy chciałem zbić ostrze Koretha, on wypuścił podstępne, szybkie cięcie z dołu. Zorientowałem się w ostatniej chwili i cofnąłem. Ostrze rozdarło mój płaszcz.
– Dobrze jest! – krzyknął uradowany Koreth. – Dostaniemy go!
Ostatni kamrat patrzył jednak na mnie badawczo i dalej milczał. Pchnął lekko ramieniem Koretha. Ten zareagował od razu i rzucił się na mnie. Nie miał szans. Nadział się na moje ostrze. Towarzysz poświęcił go. Sam zaatakował znów, ze zdumiewającą, jak na niego, szybkością. Teraz jego miecz zdołał sięgnąć mojego ramienia, nim zdążyłem odstąpić.
Tym razem to moja jucha zostawiła ślad na białym dywanie. Ta rana kosztowała życie jednego człowieka. Niewielka cena, jak za moją krew.
Splunąłem w śnieg. Mój przeciwnik płonął kolorami nienawiści. Zresztą, nawet jeśli nie posiadałbym wzroku Wędrowca, dostrzegłbym to w jego oczach. Uśmiechnąłem się do niego krzywo.
Uderzyłem z szybkością, której nie mógł się spodziewać. Niemożliwym było, aby sparował lub uniknął tego ciosu. Mimo to, kiedy chciał się cofnąć, pośliznął się i upadł, przez co moja broń rozpruła tylko jego udo.
Próbował wstać i uciekać, jednak wyraźnie utykał – brakło mu sił w kończynie. Był mój. Jego barwy bladły przeradzając się w uczucie beznadziei. Nie stracił jednak całej esencji.
Znów stało się coś, czego nie przewidziałem. Mężczyzna zagwizdał przeciągle. Rozległ się tętent kopyt. Jego koń wpadł galopem na plac, a on zdołał się chwycić siodła na tyle, by zwierzę poniosło go dalej.
Po chwili wyjechali z kręgu światła. Stukot podków powoli ucichł w mroku nocy.
Walka była skończona w najgorszy możliwy sposób. Przełknąłem ślinę. Spojrzałem na dziewczynę, która promieniowała radością i wdzięcznością. Jej aura była także zabarwiona lekkim odcieniem czegoś innego. Czegoś, co rozpalało krew w moich żyłach.
Musiałem pomyśleć. Cholera… skąd ten niewiarygodny ból głowy i to dziwne uczucie? Czyżbym stracił zbyt wiele krwi? Odwróciłem się i wróciłem do swojego pokoju. Vild czekał, nadstawiając pilnie uszy, węsząc i cicho skomląc.
Dotknąłem białego futra i pogłaskałem starając się nieco uspokoić jego i siebie. Cały drżał, podobnie jak moje dłonie. Nie mogłem poskładać myśli.
– Spokojnie, mały – rzekłem cicho. – Kilku patałachów nie da rady mnie zabić. – Uśmiechnąłem się do niego, a zwierzę poczęło łasić się do mnie z troską w oczach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.