Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj pełnowymiarowy longplay tria Friedhelma Schönfelda.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O wschodnioniemieckim saksofoniście, klarneciście i fleciście Friedhelmie Schönfeldzie była już mowa w tej rubryce – przy okazji prezentowanego cztery tygodnie temu longplaya „ Jazz”, który jego trio dzieliło na pół z Kwintetem Huberta Katzenbeiera. Nie był to oczywiście płytowy debiut tego artysty, ale za to jego pierwszy album, który zawierał muzykę freejazzową. I jej właśnie Schönfeld pozostał wierny także w kolejnych latach, a przynajmniej do końca dekady. Choć, co niestety było przypadłością rynku enerdowskiego, muzyk nie rozpieszczał słuchaczy nowymi produktami. Dopiero po pięciu latach ukazały się dwa winylowe krążki, w powstaniu których brał udział. Były to „Number Six (Two Compositions for Improvisers)” (1978) oktetu Hansa Rempela oraz solowy „Friedhelm Schönfeld”. Dzisiaj zajmiemy się tym drugim. Schönfeld – jako lider – lubił kameralne składy. Najchętniej stał na czele tria. W tym pierwszym, z początku lat 70., grali obok niego kontrabasista Klaus Koch (1936-2000) oraz perkusista Günter Sommer. Później zaprosił do współpracy pianistę Reinharda Waltera i bębniarza Dietera Keitla (z którymi dokonał jedynie nagrań radiowych), w końcu sięgnął po – mieszkającego w tamtym czasie w Berlinie i w miarę swobodnie przemieszczającego się pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią miasta – węgierskiego kontrabasistę Aladára Pege, który zastąpił Waltera. To z tą dwójką spędził cztery ostatnie dni stycznia 1978 roku w studiu nagraniowym wytwórni Amiga i zarejestrował materiał, który parę miesięcy później ukazał się na albumie zatytułowanym po prostu „Friedhelm Schönfeld” (trzeba przyznać, że enerdowscy jazzmani kompletnie nie mieli polotu w wymyślaniu atrakcyjnych szyldów dla swoich dzieł).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dieter Keitel karierę zaczął w latach 60. XX wieku, ale niczego nadzwyczajnego nie osiągnął; gdy przyłączał się do Schönfelda do swego curriculum vitae mógł dołączyć co najwyżej nagrania zrealizowane z Orchester Schwarz-Weiß. Za to Pege… tak, ten był już na Węgrzech legendą. Urodził się w Budapeszcie w 1939 roku i tam też zmarł trzynaście lat temu. Najpierw uczył się w szkole muzycznej w Miszkolcu, a następnie studiował w budapesztańskiej Akademii Muzycznej, którą ukończył jako trzydziestolatek. W tym czasie założył swój pierwszy kwartet jazzowy. Nie był jednak zadowolony z rozwoju swojej kariery w ojczyźnie i w połowie lat 70. przeniósł się na trzy lata do Berlina. Tam na propozycje pracy narzekać nie mógł. I zresztą trudno się temu dziwić, skoro krytycy nierzadko nazywali go „Paganinim kontrabasu”. W 1978 roku wrócił jednak do Budapesztu, otrzymał bowiem posadę wykładowcy w akademii, którą wcześniej ukończył.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Poświęcenie się pracy pedagogicznej nie oznaczało jednak wcale zaprzestania muzykowania – i to na światowym poziomie. W latach 80. z jego usług korzystał bowiem między innymi klawiszowiec Herbie Hancock. Trzeba więc przyznać, że Schönfeldowi trafił się – trochę przypadkiem – prawdziwy skarb. Bez udziału Węgra ten album nie byłby aż tak dobry. Choć nie zmienia to faktu, że mógł być jeszcze lepszy. Na longplay trafiły cztery improwizowane kompozycje, z których jedna wypełniła całą stronę B. Jak widać, trio – w tym konkretnym przypadku za sprawą wiolonczelisty Wolfganga Webera poszerzone jednak do rozmiarów kwartetu – miało spory rozmach. A że nie zawsze potrafiło wypełnić rozbudowaną formę odpowiednio atrakcyjną treścią – mogło wynikać z, mimo wszystko, niewielkiego doświadczenia lidera na polu free jazzu. Słychać to wyraźnie właśnie w dwudziestominutowym „Für Gipsy”, w którym fragmenty świetne przeplatane są nie do końca przemyślanymi. Zaczniemy jednak – po bożemu – od strony A albumu, na którą trafiły trzy utwory. Prawie jedenastominutowy, a więc również niczego sobie, „Heimweh” znaczony jest przede wszystkim dynamicznymi, ale jednocześnie melodyjnymi popisami lidera grającego na saksofonie tenorowym, którego brzmienie idealnie wpisuje się w nieco niepokojący klimat kompozycji. Po pierwszym przesileniu do głosu dochodzi Aladár Pege, który wykorzystuje daną mu szansę i udowadnia, że porównania do Paganiniego, aczkolwiek odrobinę przesadzone, mają w sobie jednak ziarno prawdy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Węgier gra wirtuozersko, a swój warsztat wzbogaca jeszcze o partię smyczkową. Onieśmielony jego artyzmem Schönfeld powraca nieśmiało i dopiero po paru minutach odzyskuje wigor i szlachetność. Akurat w takiej chwili, by mocnym akcentem spuentować całość. W przeuroczym „Solmas” Friedhelm sięga natomiast po flet, z jednej strony grając bardzo klasycznie (w stylu holenderskiego mistrza Chrisa Hinzego czy Polaka Krzysztofa Zgrai), z drugiej – serwując słuchaczom prawdziwie freejazzową „ścieżkę zdrowia”. Jak się okazuje, nawet tak delikatny instrument może posłużyć do budowania nad wyraz dramatycznej narracji. W „Achterbahn” ponownie mamy do czynienia z energetyczną improwizacją, chociaż – to wrażenie bywa czasami dojmujące – Schönfeld zdaje się grać na pół gwizdka, jakby czuł się skrępowany, bał się zrobić odważniejszy krok. Nie ma w nim tej swobody, jaka cechowała wcześniejsze o dekadę nagrania Johna Coltrane’a czy Ornette’a Colemana. To samo odczucie wywołuje wspomniane już „Für Gipsy”, które zaczyna się wspaniale – od przepięknej ilustracyjnej partii fletu (i dobiegającymi z oddali dźwiękami wiolonczeli Wolfganga Webera). Z czasem numer ten znacząco ewoluuje – rockowa perkusja miesza się z pełnym szaleństwa popisem na dęciaku, który w końcowej fazie przechodzi w… krzyki. To jednak dopiero połowa utworu. Ta ciekawsza. Później zespół jakby traci koncept, kolejne wątki są rwane – i chociaż nic szczególnego zarzucić im nie można, to mimo wszystko wywołują wrażenie nadmiernie chaotycznych. Ostatnie minuty płyty pozostawiają więc słuchacza nieco zdezorientowanego i – co by nie mówić – psują obraz całości. Żal jest tym większy, że otwarcie „Für Gipsy” obiecywało więcej. Znacznie więcej! Składy: Friedhelm Schönfeld – saksofon tenorowy, flet, klarnet altowy Aladár Pege – kontrabas Dieter Keitel – perkusja, instrumenty perkusyjne
gościnnie: Wolfgang Weber – wiolonczela (4)
Tytuł: Friedhelm Schönfeld Data wydania: 1978 Nośnik: Winyl Czas trwania: 42:45 Gatunek: jazz W składzie Utwory Winyl1 1) Heimweh: 10:56 2) Solmas: 04:39 3) Achterbahn: 07:02 4) Für Gipsy: 20:08 Ekstrakt: 70% |