„Temple”, czyli po naszemu „Świątynia” (ciekawe, czemu niektórych tytułów Netflix nie tłumaczy), nie jest horrorem, z którym koniecznie należy się zapoznawać. Wręcz przeciwnie – lepiej go skrupulatnie unikać.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przykro to pisać, ale „Temple” to najczystsze filmowe brednie. Owszem, sam zamysł był może i ciekawy – z trójką Amerykanów jadących do Japonii rozejrzeć się po zagubionych na prowincji świątynkach, ale twórcom, próbującym pożenić hollywoodzkie standardy straszakowe z azjatyckim klimatem, coś się okropnie pozajączkowało. W fabułę wepchnięto bowiem schowaną w lesie malutką świątynkę, otoczoną nimbem tajemniczości ze względu na zniknięcie tam przed laty kilkorga dzieciaków. Dziwna wioska, dziwni ludzie, osobliwa rzeźba kobiety-lisa w lesie. I pięknie. Ale przecież to za mało! Dorzucono więc grasujące po zmroku… coś. W założeniu chyba miała to być właśnie kobieta-lis, ale żadna kobieta, i żaden lis, nawet ten demoniczny, nie mają tak absurdalnie długich, nitkowatych palców. To miał być jakiś obcy z kosmosu, czy jak? Nie wie nikt, zwłaszcza że w tym momencie odezwały się tendencje azjatyckiego kina grozy – nie tłumaczymy nic. Widz zostaje we mgle, bo to podobno zwiększa głębię filmu. Z Hollywood wzięto natomiast inny, równie upiorny schemat, czyli wsadzenie fabuły w klamrę policyjnego śledztwa, z podaniem na samym początku informacji o tym, że z wyprawy do świątynki wróciła jedna osoba. Wciąż jednak twórcom było mało. Zdecydowano się więc zasugerować, że może po prostu ów jedyny ocalały ześwirował i osobiście targnął się na życie przyjaciół, co wtrącałoby całość w ramy ordynarnego slashera. Ale – z drugiej strony – nie odmówiono sobie wtranżolenia w ten gulasz jeszcze ducha. Bo co to za horror bez ducha. Wyszedł z tego film mdły, nieciekawy, zaś w finale po prostu drażniący brakiem zdecydowania w kwestii genezy zdarzeń.
Tytuł: Temple Tytuł oryginalny: Temple Rok produkcji: 2017 Kraj produkcji: Japonia, USA Czas trwania: 78 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 10% |